Artykuły

Jem zawodowo

- To jest moje państwo. Jeżeli są osoby, które wypełniają misję w sposób, który uważam za niewłaściwy, będę o tym mówił i starał się to zmienić - mówi MACIEJ NOWAK, dyrektor Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie.

Zdradzając program śniadaniowy TVN dla kulinarnego show w Polsacie, wstąpił Pan na grząski grunt.

- Show w Polsacie to nowa przygoda. Zapytałem szefową "Dzień dobry TVN", czy mogę to połączyć. Odpowiedziała, że nie. Niby mogłem zostać w TVN, lecz felietony dla "Dzień dobry" robiłem przez sześć lat i zastanawiałem się, jak długo jeszcze ta formuła się nie opatrzy. Ponadto interesuje mnie przejście od gastronomii właścicieli do gastronomii szefów kuchni - i "Top Chef" jest elementem tego procesu emancypacji. Do głosu dochodzi nowe pokolenie 30-latków, którzy wracają z Wielkiej Brytanii, Francji, Norwegii - wkrótce zobaczymy, jakie konsekwencje cywilizacyjne dla Polski będzie miała ta fala emigracji. W gastronomii to już widać: ci, którzy wrócili po ciężkiej pracy na Zachodzie, znają inne produkty, są odważni w szukaniu nowych smaków, otwarci.

No tak, ale z całego jury "Top Chef" tylko Pan idzie na bezczela: nie umie gotować, a chce oceniać szefów kuchni. Widz może być bezlitosny.

- Od początku deklaruję, że ja nie gotuję, tylko jem. Zawodowo. Takich jest nas ze 40 milionów.

Jestem recenzentem gastronomicznym, czyli kimś, kto zawodowo i systematycznie chodzi do restauracji i je opisuje. Od 20 lat co tydzień piszę o restauracjach, od 15 lat o tych warszawskich w dodatku "Co Jest Grane" "Gazety Wyborczej". Moją tożsamością dziennikarską jest pisanie felietonów kulinarnych, ale także pisanie o teatrze, do czego wróciłem przed rokiem w "Przekroju".

TVN nadał już jednak Panu czwartą - poza teatralną, kulinarną i towarzyską - osobowość: telewizyjną. Udział w show Polsatu ją wzmocni.

- Celebryctwo czy bycie sławiątkiem - to mój neologizm - w ogóle mnie nie kręci. Nie zamierzam zmienić swojego stylu bycia: tego, że korzystam z transportu miejskiego i jadam w restauracjach. Znam przypadki moich znajomych, których obecność na dużym ekranie przemieliła i wyrzuciła na pobocze. Staram się być więc bardzo, bardzo uważny. Nie szedłem do telewizji z nadziejami, że to zmieni moje życie. A ja myślałam, że chodziło o nadzieje. Po dziesięciu latach musi Pan przestać kierować Instytutem Teatralnym, który Pan stworzył. Recenzji teatralnych prasa już nie chce drukować. Robotę kulinarnego krytyka zabierają Panu "rondlarki" - że użyję Pana określenia na blogerki kulinarne.

Nie pani pierwsza zadaje pytanie "Po co mi to?". Bardzo sobie cenię kontakt z Wojtkiem Amaro i z reżyserem Jankiem Kępińskim i możliwość zobaczenia, jak się robi taki show od środka. Dla kogoś,kto się zajmuje sceną, to jest fascynujące. Jednak nie zamierzam zostać gwiazdą telewizji. Mam 50 lat, jestem u schyłku kariery zawodowej. Dlatego się zastanawiam, czy to nie jest przejaw jakiejś frustracji...

Niby z jakiego powodu? To Pan pisze o sobie na Facebooku "wyoutowany gej".

- Napisałem to jako puentę do śmiesznej opowieści. Zadzwonił do mnie chłopak, który siedzi w więzieniu, i chciał mnie zaprosić do nich jako gościa na spotkanie z ciekawym człowiekiem. Odpisałem, że to chyba nie jest najlepszy pomysł zapraszać wyoutowanego geja do więzienia, a on na to, że ich zakład karnyjest bardzo tolerancyjny. Często pisze Pan o sobie "gruby gej". W środowisku artystycznym to rodzaj kokieterii?

- Nie o to chodzi. Przyczyna jest inna, zresztą dziennikarska. Na przełomie lat 80. i 90. uczestniczyłem w nocnej audycji w jakimś radiu. Dzwonili słuchacze, wśród nich był chłopiec, który zaczął opowiadać, że jest gejem i ma jakieś tam problemy. Coś mu odpowiedzieliśmy, a po chwili dzwoni inny słuchacz i pyta: "Proszę pana, a co to znaczy gej?". Więc tłumaczymy, że to osoba homoseksualna - a on jak nie wrzaśnie: "Wy, pedały, ukrywacie się, jakimś kodem się porozumiewacie!". Wtedy przyjąłem, że dobrą taktyką jest uprzedzić atak. Jeśli sam o sobie mówię, że jestem pedałem, nikt mnie tym nie zrani.

Gdy byłam małą, dość grubą dziewczynką, też sama mówiłam o sobie "gruba" - ale ta forma samoobrony była po prostu skutkiem moich kompleksów.

- Jeżeli już przechodzimy do sprawy bycia grubym...

Fakt, niezręcznie wyszło.

- Ależ ja znam tę opresję od dzieciństwa. Zawsze byłem gruby, dlatego właśnie mówię o sobie "gruby pedał". Nie zamierzam dopuścić do tego, by kiedykolwiek z tego powodu cierpieć. Taką sobie stworzyłem zbroję i już mnie to nie dotyka. Elementem zbrojenia się jest także przerabianie tego tematu - w Instytucie Teatralnym podrzuciłem reżyserce Agnieszce Błońskiej temat grubasów. Tak powstał spektakl "Grubasy" na podstawie przeżyć osób otyłych i ich konfliktów z chudą mniejszością. Na scenie wystąpili otyli ludzie, którzy zdecydowali się opowiedzieć o swojej traumie: wynikającej nie z tego, że są grubi, tylko z tego, jak społeczeństwo ich odbiera. Często dostrzegam, jak bardzo ci ludzie są naznaczani w życiu społecznym i im współczuję. Ja też byłem naznaczany od młodości.

Dziś wygląda to tak, jakby się Pan sam naznaczał. Naliczyłam ze trzy Pana coming outy w "Wyborczej": w 2001 roku taki klasyczny, w 2007 roku jako odrzuconego krwiodawcy, w 2012 roku jako szczęśliwego pedała. Jakby nie chciał Pan dać o tym zapomnieć. Choć akurat dziennikarze rzeczywiście zapominali i za każdym razem media ogłaszały światu coming out Macieja Nowaka.

- Za każdym razem miałem poważny powód, by o tym napisać. Za pierwszym razem zareagowałem, gdy Międzynarodowe Stowarzyszenie Gejów i Lesbijek przedstawiło Parlamentowi Europejskiemu raport o dyskryminacji homoseksualistów w Polsce i wezwało, by nie przyjmować nas do Unii, dopóki nie uregulujemy kwestii praw gejów. W momencie, gdy ważyły się losy przyjęcia nas do Unii, zaprotestowałem więc i napisałem, że w Polsce, będąc homoseksualistą, można żyć godnie i mieć poczucie bezpieczeństwa.

Potem zdarzyła się historia, gdy jako dyrektora Teatru Wybrzeże w Gdańsku zaproszono mnie, bym oddał krew w ramach społecznej akcji - i nagle, pół godziny przed, słyszę, że jednak nie mogę wziąć udziału, "bo od homoseksualistów krwi nie bierzemy". Czy nie miałem obowiązku nie tylko dziennikarskiego, ale też obywatelskiego poinformowania o tym? I chyba przyniosło to skutek, bo wywołałem temat i w ciągu kilku lat ten punkt wyleciał z przepisów dotyczących krwiodawstwa.

Ja nie piszę poematów, w których zostawiam swoją tożsamość dla potomności, tylko reaguję jako dziennikarz.

Nie ma Pan obaw, że stanie się dyżurnym gejem w mediach? Gdy Grzegorz Małecki powiedział w "Rzeczpospolitej", że dziś na scenie musi być "koniecznie para gejów, którzy nie wiadomo, czym się zajmują, ale dobrze, żeby byli...". Pan zinterpretował jego słowa jako: "współczesny teatr opanowały pedały" i wypowiadał się w mediach ad vocem jako czołowy gej ze środowiska teatru.

- Pani zakłada, że Maciej Nowak jest konstrukcją świadomie przeze mnie organizowaną. No nie jest. Ale też nie jestem wykorzystywany. Staram się gospodarować swoją tożsamością racjonalnie. To napięcie z Małeckim mogłoby się potoczyć dużo bardziej widowiskowo, gdyby nie to, że odmawiałem udziału w eskalacji tego konfliktu. Odmówiłem na przykład przyjścia do jednego z najbardziej oglądanych programów publicystycznych w telewizji, a dla wielu takie zaproszenie byłoby bardzo nęcące.

Nie będzie już Pan rozdawać wizytówek "Maciej Nowak pederasta"?

- Oj, to był żart moich przyjaciół w latach 90. Miło, że ludzie wciąż pamiętają.

I nie da się Pan już wkręcić, jak w tę sesję zdjęciową dla magazynu "Laifstyle", na której pozował Pan w bokserkach, owinięty parówkami? To między innymi przez te zdjęcia stracił Pan w 2006 roku posadę dyrektora Teatru Wybrzeże - mimo że go Pan uratował.

- Nie dałem się w nic wkręcić. Marta Pruska, wtedy początkująca fotograficzka, a dziś uznana artystka, zgłosiła się do mnie z propozycją takiej sesji. I ja, który na co dzień pracuję z młodymi artystami i moją misją jest ułatwianie im kariery - miałem powiedzieć: "Wiesz, to jest dla mnie zbyt odważne"? Oczywiście, miałem lęki. W trakcie sesji nie na wszystko się godziłem, musiałem pokonać tysiące kompleksów. Ale czy żałuję? Nie.

Miesza Pan swoje działalności, jakby nie istniały granice między nimi. Będąc szefem kultury w "Gazecie Wyborczej" pod koniec lat 90., był Pan jednocześnie dyrektorem Nadbałtyckiego Centrum Kultury. Teraz jako dyrektor Instytutu Teatralnego postanowił Pan pisać recenzje sztuk - czyli oceniać kolegów z branży.

- Dopóki nie jestem artystą, a nie jestem, nie widzę powodu, bym nie mógł wygłaszać opinii o spektaklach teatralnych. Wiem, że część osób tego nie rozumie, lecz to jest postawa anachroniczna. Dziś najważniejsze jest łączenie praktyki z refleksją. W Akademii Teatralnej wciąż istnieje silny podział między wydziałem wiedzy o teatrze a wydziałem aktorskim. Wzajemnie się krytykują. Aktorzy opowiadają o studentach wiedzy o teatrze, że to bibliotekarze, a ci o aktorach, że to zwierzęta. To naprawdę nie daje napędu. Dlatego ja, pełniąc funkcje związane z teatrem, powtarzam, że jednocześnie jestem też dziennikarzem niszowym zajmującym się dwiema specjalnościami: teatrem i kuchnią. To dziennikarstwo mojej pracy nie wadzi.

Co jest wspólnego między pełnym talerzem a sceną?

- W jednym i drugim istnieje pewna performatyka. Na początku te dziedziny bardzo rozdzielałem - do tego stopnia, że niektórzy myśleli, iż jest dwóch Maciejów Nowaków: jeden odjedzenia, drugi od teatru. Ale stopniowo zacząłem ten podział pokonywać; takim gestem łączącym był referat, który przygotowałem na sesję organizowaną przez nasz Instytut z okazji 20-lecia śmierci naszego patrona, a mojego mistrza profesora Zbigniewa Raszewskiego, który stworzył nowoczesną teatrologię. Otworzyłem tę sesję referatem "Dieta profesora Raszewskiego". By go napisać, zrobiłem wywiad z wdową po profesorze. Pytałem, co profesor lubił jeść, jakie były obyczaje żywieniowe u nich w domu, wyciągnąłem ich domową, ręcznie spisaną książkę kucharską, przejrzałem wszystkie jego pisma pod kątem wątków kulinarnych. Pani profesorowa przyznała, że gdy gotowała mężowi wedle wskazań jej matki, gotowała takie pastelowe smaki. Potem ich córka, zbuntowana, zaczęła jeździć po świecie i przywoziła ostre, orientalne przyprawy - i nagle profesor powiedział do żony: "Jakieś ty mi nudne rzeczy gotowała do tej pory". Górka mu świat otworzyła.

Kiedyś gotowanie było przestrzenią wypartą z życia publicznego, rzeczą wstydliwą tak jak seks. Nie na darmo się mówi, że jedzenie i gotowanie jest seksem XXI wieku. Bo antropologicznie pełni tę samą funkcję, co na przełomie lat 60. i 70. sprawy seksu, o których zaczęto mówić publicznie. Dziś to kwestie żywieniowe są poddawane medialnej obróbce, a z drugiej strony - są profesorowie od żywienia. Lecz tabu jedzeniowe wciąż jest jeszcze niepokonane. O czym woli Pan pisać: o teatrze czy o jedzeniu?

- O jednym i drugim, bo jedno i drugie jest wielkim doświadczeniem sensualnym. Warsztatowo są to podobne wyzwania. Idzie pani do teatru i musi opisać rzecz nieopisywalną, czyli drugiego człowieka. Spróbować nazwać, dlaczego ten człowiek wywiera takie wrażenie i jakich używa środków, a te środki są przezroczyste. To trzeba umieć dostrzec. Sytuacja jest analogiczna, gdy idę do restauracji: muszę napisać, dlaczego w tym miejscu jedzenie mnie zachwyca, a dlaczego w tamtym nudzi, mimo że, paradoksalnie, i tu, i tam dostałem pizzę. W obu wypadkach moja praca dziennikarza to przekładanie doznań sensualnych na słowo pisane, przerabianie refleksji na wyrazy, na atrakcyjne zdania.

Jednak jest różnica w języku: Pana teksty o jedzeniu są pisane ze smakiem, a w recenzjach teatralnych przebija kultura niska. "Może odjebać łapkę, która wystukuje te zdania" - zaczyna Pan na przykład swoją recenzję, a kończy: "okruszki na prześcieradle strasznie drapią w dupę". Smakosze są dla Pana bardziej kulturalnymi czytelnikami niż ludzie kultury?

- Cieszę się, że pani to zauważyła. Wróciłem do pisania o teatrze po kilkunastu latach ze świadomym pomysłem: by wykorzystać sposób pisania o jedzeniu, tę potoczność stylu, do pisania o teatrze. By nastąpiło napięcie między wysokością tematu, jakim jest teatr, a językiem niskim. To napięcie, które pani zauważyła i które panią drażni, ma przyciągać do moich tekstów.

Jest różnica między językiem potocznym a wulgarnym. Pan używa wulgaryzmów.

Może się okazać, że tego nie czuję i że ten mój pomysł na pisanie o teatrze jest nietrafiony.

A tak w ogóle Pan jest człowiekiem kulturalnym?

- Absolutnie.

"Magda, nie pierdol" - to Pana zdaniem kultura w publicznej dyskusji?

- Świadomie zwróciłem się tak do Magdy Gessler, która jest moją znajomą, używając potocznego stylu, gdyż chciałem, żeby mój przekaz dotarł. Przypominam: poszło o to, że Magda skrytykowała napiwki, ja zaś uważam, że napiwki to podstawa wynagrodzenia kelnerów za ich ciężką pracę. Jako dziennikarz mógłby Pan raczej przenosić czytelników na wyższy poziom, także językowy.

Chodziło mi o jasność komunikatu. Pamiętam, że gdy w latach 90. byłem szefem działu kultury w "Gazecie Wyborczej", każde słowo wulgarne, mimo że było w słowniku, się kropkowało. Dzisiaj te słowa funkcjonują już w całości. Język jest organizmem żywym, minęło kilkanaście lat i jeśli dziś słowo "dupa" budzi niepokój, nie jest to normalne. Na Facebooku staram się być komunikatywny, nie być hipokrytą. Bo te trzy kropki w słowach powszechnie już używanych są rodzajem hipokryzji. Gdyby pani sugerowała, żeby wyrzucić tego typu ekspresyjną frazeologię z polskiej literatury współczesnej, nie byłoby Masłowskiej, Stasiuka, Witkowskiego, Karpowicza.

Pan nie pisze literatury, tylko teksty na fan page obserwowanym przez tysiące łudzi.

- A ten wpis akurat przyniósł skutek w postaci wywołania tematu. Mam odzew z całej Polski, że młodzi ludzie, którzy są podstawą personelu wykorzystywanego w gastronomii, uznali to za wsparcie dla nich.

Ale wywołał Pan też komentarze typu: "Krowa! Tłusta! I święta!", "Takie kudłate coś" - ta o Magdzie Gessler.

- No cóż, nie unikniemy hejterstwa w Internecie. Sam jestem temu poddawany. To poetyka sieci. Facebook jest cudownym medium: jest publiczny, ale daje szansę na życie półprywatne. Staram się jednak pamiętać o tym, że może być nieobliczalny. Nie do końca rozpoznałem na przykład jeszcze, dlaczego jedne moje wpisy generują więcej lajków, inne mniej. Odkąd wróciłem do pisania o teatrze, wrzucam tam moje recenzje i czasami tekst kulinarny nie wzbudza zainteresowania, a tekst teatralny ma 300 lajków. Nie wiem, o co chodzi do końca w gustach czytelników Facebooka. Niedawno na przykład miałem ciekawą obserwację: spotkałem Korę Jackowską i ona poprosiła: "Maciuś, poradź, do jakich knajp w Warszawie chodzić". Więc zabawiłem się w "Listę Kory" - i wrzuciłem ją na Facebooka, no bo skoro już spisałem, dlaczego inni mają nie skorzystać. I nagle miałem kilkadziesiąt udostępnień. Sama to sobie wydrukowałam. Dlatego się zastanawiam, czemu oddaje Pan pole rondlarkom, a - gdy ubolewa Pan nad upadkiem krytyki kulinarnej w prasie - nie wykorzystuje sieci, nie pisze swojego błoga.

Bo wciąż jeszcze mam możliwość publikowania w prasie. A blogi kulinarne czytuję. Szukam w nich inspiracji, informacji o nowych knajpach. Natomiast recenzje w prasie dają mi możliwość totalnej niezależności. Nie zdarzyło się nigdy, by ktokolwiek z "Gazety" mi coś sugerował, że gdzieś mam iść. Jestem samodzielny, a redakcja zwraca mi tylko za konsumpcję, gdy przedstawię rachunki. Jakiej kwoty nie może Pan przekroczyć?

- To nigdy nie było uzgodnione. Sam przyjąłem, że mniej więcej będzie to około dwóch tysięcy złotych miesięcznie. Lecz nie osiągam tego pułapu, bo często piszę o streetowym jedzeniu, a kiedy idę do knajpy ze znajomymi, zawsze się dzielimy rachunkiem.

Są restauracje w Warszawie, do których nie może Pan wejść?

- W tej chwili nie... Było jedno takie miejsce, słynna Szparka, której właściciel boleśnie przeżył mój tekst w "Co Jest Grane". Zresztą nie jestem masochistą: jeżeli o czymś napiszę źle, to nie ma powodu, żebym tam znowu chodził. Ale tam może się zmienić na lepsze. Poza tym raz pisze Pan zaraz po pierwszej wizycie w lokalu, innym razem dopiero po kilku. Nie daje Pan restauratorom równych szans.

- Zazwyczaj jest tak, że piszę od razu po pierwszej albo drugiej wizycie w danej restauracji czy knajpie. Nie idę tam zaraz na drugi, trzeci dzień po otwarciu, lecz jeśli ktoś działa na rynku trzy-cztery tygodnie, to już chyba wystarczy, by dać się sprawdzić.

Po wizycie w warszawskiej Bątą skrytykował ich Pan za to, że zbyt dobrze się Panem zajmowali. Jak mają nie obskakiwać gościa, który zamawia dziesięć dań naraz?

- Chyba jednak dokładnie wyczytałem spojrzenia ludzi obecnych wtedy na sali. Po tym tekście pani, która siedziała obok, przysłała mi e-maila z podziękowaniem, że pisząc tekst o danym lokalu, nie patrzę tylko w talerz, lecz dostrzegam różne aspekty danego miejsca.

Przecież Pan wie, że - jak mówią w "Gazecie Wyborczej" - "Maćka zawsze dobrze obsłużą".

- Nie chodzę incognito, bo raczej byłoby mi trudno. Ale nie zapowiadam się, więc nawet jeśli się kucharz bardzo stara, i tak musi przygotować jedzenie z tego, co ma. I kilkakrotnie pisałem już, że jeżeli to, co otrzymują na stół moi czytelnicy, różni się od tego, co ja napisałem - mają żądać, żeby było tak, jak jest u mnie w tekście.

Ile najwięcej dań Pan zjadł?

- No, dużo... Na początku mojej pracy byłem w Szkolnej, restauracji Zespołu Szkół Gastronomicznych przy ulicy Poznańskiej w Warszawie. Jedzenie tam było straszne, oldskulowe, ceny wyliczone co do grosza, wypisana gramatura, menu podpisane przez szefa sali, szefa kuchni, kalkulatorkę, no po prostu dokument urzędowy. Widziałem, że młodzi ludzie są tam wpychani w taki staroświecki system gastronomiczny. Napisałem dość barwnie o tym, rzecz jasna: niedobrze. Po kilku dniach przyszedł sążnisty list do redaktora Michnika napisany na maszynie do pisania, podpisany był: "magister Władysław Gotowiec, dyrektor Zespołu Szkół Gastronomicznych". Pan wyliczał w punktach moje niekompetencje, że się nie znam, że gramatury są zgodne z normami, że dodatki skrobiowe muszą być i w ogóle, że wszystko, co napisałem jest wbrew wiedzy gastronomicznej,którą oni przekazują uczniom. W finale tego pisma, jako ostateczny argument, który miał mnie pogrążyć, pan dyrektor magister Gotowiec napisał: "A w ogóle, szanowny Panie Redaktorze, zaręczam, że nie ma możliwości, żeby jeden człowiek zjadł aż tyle".

Jem dużo, jeśli muszę. Dlatego jestem zawodowcem. Ale też nie zjadam wszystkiego. Pamiętam jak właściciel restauracji Belgrad na Ursynowie strasznie na mnie napadł za to, jakim prawem oddaję na zmywak ledwie uszczknięte porcje. Miał rację, tak nie należy robić, też nie lubię wyrzucać jedzenia, lecz musiałem w sobie to przepracować, wytłumaczyć, że to moja robota. Przychodzę i smakuję po trochu. Stwierdził Pan: "Moje pisanie o jedzeniu jest dziś bardziej ludziom potrzebne niż pisanie o teatrze. Mam poczucie usług dla ludności". Chyba też dla restauratorów, bo po Pana dobrej recenzji do danego lokalu walą tłumy, z wycinkiem z "Gazety" w ręce.

Choć nie piszę o biznesie ani o sporcie, jestem naprawdę dumny z dziedziny, którą się zajmuję: restauracje to dziś niezwykle dynamiczny sektor i biznesu, i życia publicznego. Na tym rynku nie ma nieustającego kryzysu i nieustających porażek. Mam świadomość uczestniczenia w czymś dynamicznym, ale też, oczywiście, nakręcania tego biznesu.

A że w przypadku tekstów gastronomicznych mam poczucie usług dla ludności - mówiłem tak, gdy nie pisałem o teatrze. Bo przez ostatni rok, gdy publikowałem recenzje teatralne w "Przekroju", spotkałem się z mnóstwem reakcji na nie, i to w całej Polsce. Czytelnicy w Szamotułach, Rabce czy pod Białymstokiem zaczepiali mnie właśnie w sprawie tych tekstów - okazało się, że "Przekrój" ma wciąż prestiż w środowiskach inteligenckich mniejszych miast. Mieszkańcy mniejszych miast mają też Internet, a tam więcej się pisze o jedzeniu niż o teatrze.

- Ma pani rację. Na szczęście są fajne, choć nieliczne błogi o kulturze i teatrze, na przykład "Pan od kultury" Mike'a Urbaniaka. Z Wojtkiem Majcherkiem jesteśmy ideowo na antypodach, lecz jego blog, choć skrajnie konserwatywny, też świetnie funkcjonuje.

Koledzy dziennikarze i aktorzy co rusz otwierają własne restauracje. Pan o swojej nie myślał?

- Nigdy, no może kiedyś na studiach, w latach 80. Ale na pewno do tego pomysłu nie wrócę, bo przez te kilkanaście lat pisania o restauracjach i przyglądania się temu biznesowi wiem, jak jest ryzykowny i ciężki. To nie jest tylko fajne życie towarzyskie. To jest na przykład zero etyki pracy. Jedną z konsekwencji tego wpisu o kelnerach będzie coś, do czego chcę się wziąć tej jesieni: stworzenie ruchu gastronomii etycznej. Skoro jest fair trade, musi być też uczciwa gastronomia. Chciałbym, by na drzwiach lokalu był znaczek, który będzie gwarantował, że pracownicy są na umowach, kwestie sanepidowskie są uregulowane, że sprowadza się produkty fairtradowe - czyli że to jest uczciwa restauracja.

Marzy Pan ponoć, by znów kierować teatrem. To może własny teatr?

- Własnego nie chcę. Uważam, że siła polskiego teatru tkwi w jego misji publicznej. Proszę zwrócić uwagę na to, że wielkość naszego teatru narodziła się po drugiej wojnie, gdy teatry zostały znacjonalizowane. Okres XX-lecia międzywojennego był czasem teatrów komercyjnych i wtedy teatr polski się nie liczył, choć byli oczywiście wielcy twórcy, jak Leon Schiller. Dopiero gdy państwo wzięło odpowiedzialność za teatr, gdy stał się elementem misji publicznej, osiągnął swoją wielkość. Dzięki temu mogli funkcjonować Grotowski, Kantor, Swinarski, Dejmek. Chcę walczyć o utrzymanie systemu teatrów publicznych, bo teatr to narzędzie wpływania na społeczeństwo. Przecież najważniejsze wypowiedzi dla polskiej tożsamości padały właśnie ze sceny.

Czyli takie teatry jak Polonia Krystyny Jandy, Teatr Kamienica Emiliana Kamińskiego czy IMKA Tomasza Karolaka to nie dla Pana?

- Z szacunkiem odnoszę się do dorobku każdego z tych artystów, ale taki teatr mnie nie interesuje.

Interesuje Pana teatr, który zależy od władzy, bo to ona mianuje dyrektorów. A władza - jak pokazuje przykład Gdańska czy teraz Warszawy - Pana nie lubi.

- Dlaczego od władzy? To jest moje państwo. Jeżeli są osoby, które wypełniają misję w sposób, który uważam za niewłaściwy, będę o tym mówił i starał się to zmienić.

***

Maciej Nowak - ma 49 lat, Pisze o teatrze i jedzeniu. Zaczynał w 1983 roku w "Sztandarze Młodych", publikował też w magazynie "Teatr", "Pamiętniku Teatralnym". W 1990 roku założył "Gońca Teatralnego", który ukazywał się dwa lata; od 1994 do 2003 roku prowadził "Ruch Teatralny". W 1993 roku Nowak wyjechał do Gdańska, by kierować Nadbałtyckim Centrum Kultury - zbudował pozycję tej placówki. Jednocześnie od 1996 roku pisał recenzje kulinarne do "Gazety Wyborczej", a w 1997 roku został szefem działu kultury w "GW". Gdy w 2000 roku zaproponowano mu kierowanie Teatrem Wybrzeże, odszedł z "GW", ale wciąż pisał recenzje restauracji w warszawskim dodatku "Co Jest Grane". Za jego czasów Teatr Wybrzeże był jedną z najciekawszych polskich scen. To tam debiutowali i odnosili sukcesy Paweł Demirski, Jan Klata, Michał Zadara, Agnieszka Olsten czy Grażyna Kania. Nowak potrafi wyszukiwać młode talenty. Lecz władzom Gdańska nie podobał się ani jego styl rządzenia teatrem, ani jego styl bycia - w 2006 roku, oficjalnie z powodu rozrzutności finansowej, Nowak stracił posadę dyrektora Teatru Wybrzeże. Jednocześnie od 2002 roku organizował Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie, od dziesięciu lat jest jego dyrektorem - to on reaktywował Warszawskie Spotkania Teatralne. W br., w wyniku ogłoszenia konkursu na nowego dyrektora, Nowak opuści Instytut. W 2008 roku "Polityka" uznała go za najbardziej wpływową postać polskiego teatru. Oprócz recenzji w warszawskiej "GW" publikuje w "Krytyce Politycznej", pracował dla "Dzień dobry TVN", prowadzi "Wszystko o kulturze" w TVP 2, przez rok pisał felietony teatralne w "Przekroju", jest jurorem w "Top Chef" w Polsacie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji