Artykuły

Maciej Nowak jest jeden

- Słabych aktorów nie ma. Aktor to taki preparat człowieka, że jak się będzie go kochać i otaczać opieką, to zacznie kwitnąć - mówi dyrektor Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie.

Czujesz ciśnienie, jakie się wytwarza, kiedy wchodzisz do restauracji?

Maciej Nowak: - Oczywiście. Jestem charakterystyczny, nie mogę jadać incognito. Kiedy wchodzę, kelner na mój widok zaraz leci na zaplecze i pewnie łapie za telefon, bo po 15 minutach do lokalu wpada jakiś pan z rozwianym włosem, który okazuje się menedżerem.

Może przez to dostajesz lepsze potrawy niż inni?

- Moja obecność może wpływać na jakość serwisu i ekscytację. Ale nie wpłynie na jakość dania. Przez te 15 minut, a nawet w ciągu pół godziny, nie zrobią nowego zaopatrzenia, nie wymyślą nowych potraw, nie wymienią kucharza. Irytuje mnie dość to spięcie. Ostatnio w restauracji zauważyłem, że obsługa zajmuje się wyłącznie grubasem, czyli mną. Niechętny ton mojego późniejszego tekstu był tego pokłosiem.

Każdy, kto znalazłby się na moim miejscu, nabrałby takiego znaczenia. Moja siła płynie z tego, że od 20 lat w tym samym miejscu publikuję recenzje w ogromnym nakładzie.

Jesteś w kontakcie z innymi recenzentami kulinarnymi?

- Takich niemal w Polsce nie ma. Krytyka kulinarna miała w polskiej prasie krótką karierę, bo otwierał ją Piotrek Bikont, a ja zamykam. Trwało to 20 lat.

Kto ci dał prawo do wydawania sądów o jedzeniu?

- Nikt. Na początku to była zabawa, eksces towarzyski. W 1995 roku Maryla Musidłowska z gdańskiego oddziału "Gazety Wyborczej" szukała recenzenta kulinarnego dla powstającego dodatku "Co Jest Grane". Wiedziała, że umiem pisać i że jestem grubasem, więc pewnie lubię jeść. Złożyła mi propozycję. Nagle mogłem ze znajomymi co tydzień chodzić do knajpy i udawać, że jestem kimś w rodzaju Louisa de Funesa z filmu "Skrzydełko czy nóżka".

Pamiętasz pierwszą restaurację, którą oceniałeś?

- Bardziej zapadła mi w pamięć druga, Belfer w Sopocie. Mnie się wtedy wydawało, że jak się jest krytykiem kulinarnym, to trzeba zjeść wszystko, co jest w karcie. Zamawialiśmy więc z moją przyjaciółką Ireną każdą potrawę, ale nawet ja nie mogłem zjeść wszystkiego, a wstydziłem się oddawać napoczęte. Wrzucaliśmy to do plastikowego worka pod stołem, z przeznaczeniem dla jej psa. Ale w Belfrze specjalnością była domowa nalewka miodowo-cytrynowa, pyszna. Wypiliśmy tego dużo i dopiero wysiadając z taksówki pod jej domem, zorientowaliśmy się, że torba z resztkami została pod stołem. Od tamtego czasu, choć minęło już niemal 20 lat, omijam Belfra.

Kiedy rolę krytyka kulinarnego zacząłeś traktować poważnie?

- Gdy w 1997 roku zostałem kierownikiem działu kultury "Gazety Wyborczej" w Warszawie.

Dałem się ponieść fali, bo akurat w tym momencie zaczęło narastać zainteresowanie kuchnią. I to nie tylko w Polsce, ale i na całym Zachodzie.

Szef działu kultury, dyrektor Teatru Wybrzeże, twórca Instytutu Teatralnego recenzentem zup i kotletów?

- Ludzie myśleli, że jest dwóch Maciejów Nowaków. Momentami mnie to przytłacza, bo w szerokim kontekście ludzie kojarzą mnie z jedzeniem, zamiast z teatrem. Dziecko mojej koleżanki zobaczyło mnie w telewizji i powiedziało: "O, mama, pan od obiadów". Ale powoli zaczęło się to do siebie zbliżać. Momentem przełomowym był referat, który wygłosiłem w zeszłym roku w Instytucie Teatralnym, na konferencji zorganizowanej z okazji 20. rocznicy śmierci profesora Zbigniewa Raszewskiego.

Na jaki temat?

- Dieta profesora Raszewskiego. Zrobiłem wywiad z panią profesorową Raszewską i dostałem od niej rodzinną rękopiśmienną książkę kuchenną. Przejrzałem pisma profesora pod kątem wątków kulinarnych i napisałem tekst o obyczajowości kulinarnej inteligencji warszawskiej drugiej połowy XX wieku. Jak jadano, co gotowano, gdzie chadzano. Odważyłem się na to po raz pierwszy też dlatego, że refleksja nad kulturowymi aspektami jedzenia staje się dyscypliną akademicką.

Jesteś jurorem w telewizyjnym konkursie kulinarnym "Top Chef" w Polsacie. Dlaczego zgodziłeś na udział w takim show?

- Na początku mi się nie chciało. Ale jak usłyszałem o stawce za udział w "Top Chef", to zmiękłem. Zorientowałem się też, że ten program budzi wielkie emocje w światku gastronomicznym, i pomyślałem, że może to mieć znaczenie dla mojej pozycji w branży.

Co robisz, gdy nie smakuje ci potrawa przygotowana przez uczestnika?

- Mówię to, od tego tam jestem. Ale widzę, że serce mu wtedy pęka.

Pewien namiętny widz programów kulinarnych prosił, żeby cię zapytać, dlaczego zawodowi kucharze w "Top Chef" to takie chamy.

- Delikatny człowiek nie wytrzyma pracy na zapleczu kuchni. Wystarczy zajrzeć do książek Tomy'ego Bourdaina "Kill Grill". W kuchni jest wilgotno, gorąco, ciasno, panuje pośpiech. Kucharz miota się między buchającym ogniem, lodową i antygrillem. Ma poparzone dłonie. Jak najszybciej musi wydać eleganckie i wysmakowane danie, dzieło sztuki, które za każdym razem wychodzi z piekła.

Dzieło sztuki?

- W całej rozciągłości. Proces tworzenia dania ma takie cechy kreacji jak w przypadku sztuk pięknych. To jest transgresja, przeistoczenie surowego w jadalne. Wymaga wyobraźni, wiedzy na temat produktów i technologii. Jednym z zadań naszego konkursu było przygotowanie dania z podrobów. A młodzież dzisiaj ich nie jada, może poza wątróbką. Jednemu z chłopaków przypadły płucka wieprzowe. Starsze pokolenie wie, że plucka robi się na kwaśno albo z pierogami. On widział je pierwszy raz w życiu. Ale jest mądrym szefem kuchni. Rozgrzał patelnię, grill i zagotował wodę w garnku. Odkroił trzy kawałeczki i spróbował w jakim środowisku to się najlepiej zachowuje. Potem podał płucka z grilla, tak jak się podaje grasicę. Ale grasica uchodzi za delikates, a płucka traktowane są per noga i kosztują u rzeźnika 4,20 zł.

Umiesz gotować?

- Wszystko, co chcecie. Robię najlepsze na świecie mielone.

Nauczyłeś się tego w domu rodzinnym?

- Moi rodzice byli abnegatami w tych sprawach. Pamiętam dyżurny obeschnięty ser w lodówce.

Nie było wspólnych obiadów?

- Wszyscy jedliśmy w stołówkach i obiady rodzinne były tylko w niedziele. Tata gotował. Bywał kurczak pieczony albo w potrawce, pomorski, w szarym sosie z rodzynkami. Zrazy zawijane tata robił albo pierogi. Te zwykle były w poniedziałek na kolację, bo zostawało mięso z niedzielnego rosołu. Tylko jednej zupy nienawidzę do dziś, pomidorowej, bo była w stałym repertuarze.

Jadłeś wszystko w dzieciństwie czy wybrzy dzałeś?

- Przez całe dzieciństwo byłem odchudzany. I przez to napięcie stworzone wokół jedzenia rodzice zyskali odwrotny skutek. Nie, nie nakładajcie tyle Maciusiowi; ale deseru Maciek nie je. Pamiętam dziką awanturę, wyciąganie z łóżka, bo zjadłem czekoladę. Jedynie ciocia Karusia, żona ukochanego stryjka Jurka, karmiła mnie, mówiąc: jedz, Maciusiu, bo w domu to cię głodzą. Pamiętam, jak ugotowała mi tłusty rosół na kurzych kuprach i do tego kluseczki, aż łyżka stała. Najbardziej utyłem, gdy w wieku 18 lat wyprowadziłem się z domu. W końcu mogłem zamówić podwójny deser.

Chodziłeś na wuef?

- Od pierwszej klasy liceum nie byłem na żadnej lekcji. Wuefiści byli nam zresztą wdzięczni, gdy nie przeszkadzaliśmy im grać w tenisa. Na studiach przechodziłem z roku na rok, choć nigdy nie byłem na zajęciach sportowych.

Kontestowałeś każdy sport?

- Mam jedno wstydliwe wspomnienie. Dostałem dyplom za zajęcie pierwszego miejsca w zawodach w pływaniu.

To wstyd?

- Płynąłem stylem grzbietowym. Byłem jedynym zawodnikiem, więc musiałem wygrać. Chodziłem na basen, bo rodzice odchudzali mnie, nie tylko pilnując diety. Kiedy miałem 14 albo 15 lat, mama uparła się, żebym chodził na judo. Byłem z tego powodu tak nieszczęśliwy, że kiedyś, jadąc na trening, wysiadłem z autobusu i zwymiotowałem do kosza na śmieci, ze strachu i nienawiści. Między innymi przez to do dziś mam zły kontakt ze swoją fizycznością.

Kibicowałeś polskim piłkarzom?

- W domu długo nie mieliśmy telewizora. Chodziłem na telewizję do sąsiadów. Pamiętam, jak oglądali jakiś mecz piłki nożnej i krzyczeli: "Nasi wygrywają!!!". Zastanawiałem się: jacy nasi? Czy tam występują ich znajomi, rodzina? Dzisiaj sukcesy polskich sportowców też cię nie ruszają?

- Skoki do wody mężczyzn kilka razy przykuły moją uwagę. Poza tym jestem sportowym abnegatem. Uważam, że żyjemy w republice futbolowej.

Czyli?

- Premier naszego kraju regularnie pokazuje się publicznie podczas meczów, w teatrze - nigdy. W organizację wielkich igrzysk futbolowych angażuje się cały autorytet państwa i ogromną część gospodarki. Władza nieustająco zabiega o życzliwość kibiców. Trudno się potem dziwić, że mają poczucie siły i krzyczą: "Tusk, matole, twój rząd obalą kibole". Po Euro zostały wielkie stadiony, na które dotacja jest wyższa niż na wszystkie teatry w Polsce. To są pomniki republiki futbolowej.

Jesteś z Warszawy?

- Urodziłem się w Warszawie, w szpitalu na ulicy Żelaznej, 17 grudnia 1964 roku. Z mamy Teresy Anny i taty Alfreda. Rodzina taty jest z polskiej rodziny pomorskiej, ale moi dziadkowie poznali się w Zagłębiu Ruhry, gdzie ich rodzice wyjechali na pierwsze saksy. Rodzice mamy byli przedwojennymi warszawskimi nauczycielami, po wojnie mieszkali przy ulicy Opaczewskiej, gdzie mieszkam teraz ja.

Duży się urodziłeś?

- Pięciokilogramowy. Mama była bardzo młoda, miała 21 lat i studiowała medycynę. Skończyła studia z moją siostrą Katarzyną w brzuchu. Tato, rok starszy, był studentem Politechniki Warszawskiej na Wydziale Samochodów i Maszyn Ciężkich.

Jaką byliście rodziną?

- Na pewno nie dysydencką. Nie doświadczyłem żadnego prześladowania, choć dziś taka narracja dominuje w opowieściach o PRL. Mama pracowała jako lekarz anestezjolog, tata należał do partii, choć nie robił kariery partyjnej. Był dyrektorem administracyjnym Politechniki Warszawskiej. W latach 80. został dyrektorem departamentu inwestycji i aparatury w Ministerstwie Szkolnictwa Wyższego i dopiero stamtąd, w 1987 roku, wyjechał do Leningradu, gdzie był konsulem do spraw nauki. To był dom nowoczesnego inżynierostwa i lekarzostwa, z mieszkaniami w kolejnych blokach, z regałem "Kowalski" i tapczanikami. Trochę książek też było.

Kim chciałeś być w dzieciństwie?

- Jak wszyscy, najpierw księdzem.

Byliście wierzący?

- Skąd, tu chodziło chyba o element przebrania w sukienkę, o teatr. Pierwszego prawdziwego księdza poznałem osobiście wiele lat później, już w Gdańsku. Nie mam więc, jak wielu moich kolegów, żadnych zaszłości z duchownymi.

Nie chodziliście do kościoła?

- Tylko z babcią.

Jako dziecko, dość szybko wiedziałem, że chcę robić w teatrze.

Wystąpiłeś w jakimś ważnym przedstawieniu albo jakiś spektakl zrobił na tobie wrażenie?

- To musiał być początek lat 70. Poszedłem z ojcem, który był wielbicielem teatru i opery, na "Pana Twardowskiego" Ludomira Różyckiego w Teatrze Wielkim. Była tam scena przedstawiająca krużganki wawelskie w skali jeden do jednego i po tych krużgankach biegł Zygmunt August w pogoni za duchem Barbary Radziwiłłówny. W pewnym momencie dekoracja zaczęła się chować w zapadni, żebyśmy mogli śledzić akcję na tym samym poziomie. A ja miałem wrażenie, że jest trzęsienie ziemi, a budynek, który widzę przed sobą, nagle się zapada. Stanąłem i zacząłem wrzeszczeć. Tata mnie wtedy przytulił i powiedział: cicho, Maciek, cicho, to jest teatr.

Przeżyłeś jeszcze kiedyś taki wstrząs w teatrze?

- Pamiętam wizytę w Warszawie Living Theatre, legendarnego teatru hipisowskiego, kontrkulturowego. To było pod koniec lat 70., obejrzałem w klubie Stodoła ich spektakl. Potem biegłem do domu przez Pole Mokotowskie, żeby rozładować napięcie.

Któryś z kolegów dzielił z tobą pasję teatralną?

- Zawsze byłem w tych sprawach samotnym liderem. Kiedy tylko wychodził nowy numer "Świerszczyka" albo "Płomyczka", gdzie czasem były drukowane scenariusze okolicznościowych akademii, to było wiadomo, że na przerwie jest odprawa u mnie i przystępujemy do prób.

Chciałeś być aktorem?

- Przez jakiś czas myślałem o studiowaniu reżyserii, ale nigdy o aktorstwie, bo moi rodzice rozbudzali we mnie przekonanie, że nie mam słuchu. Na uroczystościach rodzinnych, jak już nastrój przygasał, mówili: Maciuś, zaśpiewaj.

I ja, jak Miś Colargol, śpiewałem przez łzy. Do dziś pozostał mi kompleks.

Rodzice mieli wobec ciebie plany?

- Ojciec miał nadzieję, że pójdę na politechnikę i będę kontynuował jego drogę. Wysłali mnie do Liceum im. Klementa Gottwalda, obecnie Staszica, do eksperymentalnej klasy matematycznej, jedynej takiej w Polsce. W moim przypadku eksperyment się nie udał. Do dziś mam kłopoty na poziomie podstawowej arytmetyki. Zniechęcili mnie do tej szkoły też koledzy z klasy. Nosili koszule w kratę, traperki i grali w szachy. To było takie faceckie. Nie wiedziałem wtedy, że czeka mnie świetlana przyszłość geja. Po pierwszej klasie zostałem więc przeniesiony do klasy humanistycznej w Liceum Batorego. Do matury nie musiałem się już uczyć matematyki, taki wysoki poziom był w poprzedniej szkole. Tata nie był za bardzo zadowolony ze zmiany szkoły, ale chciał, żebym był konsekwentny. Któregoś razu powiedział: "Tak się interesujesz teatrem? To będziesz tam chodził regularnie. Wsiadaj do samochodu". Wysadził mnie pod Teatrem Narodowym, dał pieniądze na bilet.

Jakie to było przedstawienie?

- "Dekameron" w reżyserii Hanuszkiewicza. Zachłysnąłem się. To była wielka inscenizacja, po scenie jeździły meleksy. Zacząłem wtedy chodzić do teatru cztery, pięć razy w tygodniu.

W liceum chodziłem też do ogniska teatralnego państwa Machulskich przy Teatrze Ochoty, dzięki czemu trafiłem później do Teatru Narodowego, gdzie wystąpiłem jako Chłop Trzeci w "Opętanych" według Gombrowicza, w reżyserii Tadeusza Minca. Zagrała w nim jedną ze swoich pierwszych ról Grażyna Szapołowska. Podglądaliśmy ją razem z Chłopem Drugim i Chłopem Czwartym, kiedy przebierała się za parawanem.

Miałeś wtedy dziewczynę?

- Raz niemal skończyło się to ślubem. A w klasie maturalnej spędziłem noc z dziewczyną. Kwestia mojego homoseksualizmu była niesprecyzowana, coś się tliło. Przez długi czas żyłem w przeświadczeniu, że jestem jedynym pedałem na świecie i powinienem siedzieć cicho.

Studiowałeś historię sztuki. Dlaczego nie teatrologię?

- Miałem iść na Wydział Wiedzy o Teatrze, ale w 1983 roku, kiedy zrobiłem maturę, władze zakazały naboru na ten kierunek. Pracowała tam niepraworządna kadra i postanowiono ugasić ognisko buntu. Na historię sztuki miałem wstęp bez egzaminu, jako laureat olimpiady polonistycznej i artystycznej.

Pracę magisterską pisałem o Stanisławie Śliwińskim, który nie był żadnym wielkim artystą, ale na jego przykładzie pokazywałem, jak zmieniało się myślenie o scenografii na przełomie XIX i XX wieku.

Bimbałeś przez całe studia?

- Zaledwie tydzień po maturze, dzięki znajomościom taty, zostałem przyjęty do "Sztandaru Młodych". Pisałem teksty teatralne, wywiady, ale jak każdy młody dziennikarz musiałem się też zmierzyć z marginesem społecznym i brudami życia. Ze stołecznej Estrady, która organizowała występy w nocnych lokalach, dostałem legitymację inspektora. Ruszyłem na obserwację nocnego życia Warszawy.

Wnioski młodego reportera Nowaka?

- Że mieliśmy profesjonalne striptizerki z bardzo dobrymi układami choreograficznymi. Ciężko pracowały, jednej nocy występując w kilku lokalach. Zauważyłem też, że życie nocne w 1983 roku w Warszawie było w dużym stopniu zdominowane przez młodzież z Bliskiego Wschodu. W restauracji Kongresowa pierwszy raz zobaczyłem taką liczbę Arabów i prostytutek w jedynym miejscu. Oczywiście w artykule napiętnowałem ten styl życia.

W "Sztandarze Młodych" pracowałem pół roku. Któregoś dnia poszedłem do czytelni i spisałem adresy redakcji kilkudziesięciu miesięczników i tygodników. Do każdej poszedłem i zostawiłem wycinki ze swoimi tekstami o teatrze. Po kilku dniach dostałem telegram, że mam się zgłosić do miesięcznika "Teatr".

Wyrzucono cię stamtąd po czterech latach.

- Poszło o Teatr Mały Lwa Dodina, słynnego reżysera. Zaprzyjaźniłem się z nim podczas wizyt u ojca w Leningradzie i doprowadziłem do tego, że Teatr Mały przyjechał do Warszawy. To było wielkie wydarzenie. Pierwszy raz udzieliłem wtedy wywiadu dla telewizji, w foyer Teatru Polskiego. Była tam cała warszawka. Chwilę po tym wywiadzie Jerzy Sokołowski, redaktor naczelny "Teatru", podszedł do mnie i powiedział: "Panie Maćku, pan za dużo robi". I mnie zwolnił. W ówczesnym systemie patriarchalnym taki gówniarz jak ja wzbudzał niechęć. Zaraz potem profesor Raszewski zaproponował mi pracę w prowadzonym przez siebie "Pamiętniku Teatralnym".

Jak go poznałeś?

- Koleżanka ze studiów zauważyła, że podczas wykładów czytam - sam się dzisiaj temu dziwię - monumentalne wydanie dramatów staropolskich. Powiedziała o tym córce profesora Raszewskiego, swojej znajomej. Ta opowiedziała o mnie ojcu, który kazał mnie do siebie ściągnąć. Byłem przerażony - był postacią pomnikową, autorem "Krótkiej historii teatru polskiego", którą wszyscy znali. Sądziłem, że autor takiego dzieła już nie żyje. Okazał się czarującym starszym panem. Czuł się odpowiedzialny za całą polską wiedzę o teatrze. Od razu zaczął mi wyznaczać zadania.

Jakie?

- Zbierałem dla niego materiały o warszawskich afiszach, rok pracowałem nad bibliografią tytułów czasopism teatralnych. Została później wydana. Robiłem wywiady rzeki z ma-tuzalemami polskiego teatru, między innymi z Marią Malicką, Teresą Roszkowską, Konstantym Mackiewiczem, Bohdanem Wodiczką.

Mówiło się wtedy, że jak Nowak do kogoś przyszedł po wywiad, trzeba już księdza wołać.

Życie nocne dalej wydawało ci się obmierzłe?

- Ktoś zadał mi wtedy pytanie, czy jestem szczęśliwy. Odpowiedziałem: "Tak, szczególnie gdy jestem w archiwum".

Magistrem jednak nie zostałeś.

- Nie skończyłem pisać pracy, choć jej część została później opublikowana.

Dlaczego?

- Bo koniec moich studiów przypadał na 1989 rok, a to był czas zachłyśnięcia się wolnością i możliwościami.

Ty jaką dostałeś?

- Ogłoszono konkurs na szefa pisma "Teatr", z którego wcześniej mnie wyrzucono, i go wygrałem. Przez jedną dobę byłem redaktorem naczelnym.

Krótko.

- Była kontrofensywa środowiska teatralnego i ówczesna minister kultury Izabela Cywińska uległa presji i wybrała jednak kogoś innego. Tak się obraziłem, że podjąłem decyzję o emigracji do Związku Radzieckiego. Miałem już nawet pracę załatwioną, w dziale literackim teatru Lwa Dodina.

Jednak nie wyemigrowałeś.

- Kiedy tworzyłem koncepcję miesięcznika "Teatr", miałem pomysł, żeby wydawać tygodniowy dodatek pod tytułem "Goniec Teatralny", z bieżącymi informacjami. Po mojej klęsce pojawiła się myśl, żeby wydawać "Gońca" niezależnie. Pomysł poparł Kazimierz Dejmek, który był prezesem Związku Artystów Scen Polskich i dyrektorem Teatru Polskiego. Ministerstwo dało pieniądze i przez dwa lata wydawałem gazetę z gorącymi recenzjami, plotkami - po ogłoszenia ezoterycznych wróżek przepowiadających przyszłość teatralną, w nakładzie 10 tysięcy egzemplarzy. Pierwszy numer zawiozłem profesorowi Raszewskiemu. Powiedział mi wtedy: Panie Maćku, od tego momentu wchodzi pan w życie publiczne i proszę się przygotować, że spotka pana z tego powodu mnóstwo strasznych nieprzyjemności, niczym nieuzasadnionej nienawiści, ale równie wiele życzliwości, przyjaźni i dowodów akceptacji. Nie przypuszczałem nawet, jak ważne to będą słowa w dzisiejszym świecie internetowego hejterstwa.

Kiedy trafiłeś do Gdańska?

- W 1991 roku pojechałem do Trójmiasta na jubileusz jednego z gdańskich aktorów. Na bankiecie spotkałem Wojciecha Bonisławskiego, dyrektora departamentu kultury w Urzędzie Wojewódzkim w Gdańsku. Znaliśmy się wcześniej, mówiłem mu, że brakuje mi pieniędzy na "Gońca" i chyba będę go musiał zamknąć. A on: - Mam na to pieniądze, ale musisz je wziąć razem z szefowaniem lokalnemu Centrum Edukacji Teatralnej Dzieci i Młodzieży. Ja? Taka warszawska gwiazda na prowincji? - myślałem. Ale im bliżej byłem Warszawy, tym bardziej ten pomysł mi się podobał.

Co tam robiliście?

- To był lotny dom kultury z obozami i zimowiskami teatralnymi. Wydawaliśmy książki, zorganizowaliśmy festiwal Energia Sztuki w Żarnowcu, z którego wyrósł potem Przystanek Woodstock.

Zaraz zostałeś szefem Nadbałtyckiego Centrum Kultury w Gdańsku.

- Na bankiecie dla ministrów krajów nadbałtyckich, którzy przyjechali do Gdańska na konferencję, pod wpływem wiśniówki zacząłem mówić we wszystkich skandynawskich językach, których nie znam. Przyglądał mi się wicewojewoda Józef Borzyszkowski, a potem zapytał Bonisławskiego: - A ten gruby, ten poliglota, towarzyski taki, może on by został dyrektorem NCK? Wiele osób mi odradzało, mówiąc, że NCK to spleśniała od wewnątrz instytucja, skorumpowana, na starych układach. No to się zdecydowałem.

Lubisz takie wyzwania?

- Lubię upadłe miejsca i instytucje. Czuję potencję, kiedy tam wchodzę. Myślę od razu: te ścianki tu wyburzymy, to jest bardzo ładne, ale niewyeksponowane.

Uchodziliśmy za najbardziej dynamiczną instytucję regionu nadbałtyckiego. Zapraszaliśmy liderów kultury ze Szwecji, tworzyliśmy perspektywy współpracy kulturalnej na linii Litwa - Łotwa - Estonia. Było mnóstwo koncertów, wymiany artystów, wydawnictw. Dziś już współpraca bałtycka nie ma aż takiego znaczenia, bo jesteśmy w Unii.

Polubiłeś w końcu Trójmiasto?

- Zmieniłem się w Gdańsku. Zacząłem siebie akceptować, odnajdywać w byciu pedałem pozytywne cechy. Postanowiłem wyjść z cienia, żeby nie było niedopowiedzeń i plotek.

W Warszawie byłoby trudniej?

- To moje miasto rodzinne, są tu krewni, znajomi rodziców, dziadków, ludzie ze szkół. A tam się znalazłem bez tych relacji. Poza tym Trójmiasto to jednak miasto portowe i obyczajowo bardziej swobodne niż wtedy stolica. W Warszawie był jeden malusieńki klub gejowski na ulicy Koźlej i strach było tam iść. A w Sopocie działał klub Mezzo. To było naturalne, że się tam chodzi. Normalny etap życia towarzyskiego. Tam poznałem Rafała, z którym spędziłem sześć lat.

Przedstawiłeś go rodzicom?

- Oni w ogóle poznają moich kolegów, ale to wszystko między nami jest nienazwane. Rodzice wiedzą o mojej orientacji, ale nie rozmawiamy o tym. Zresztą ja już mam 50 lat i nie muszę chyba rozmawiać z mamą i tatą o tym, z kim chcę iść do łóżka. Raz się zdarzyło, że w jakimś momencie gorszej formy psychicznej zastanawiałem się, czy oni przypadkiem nie są w kryzysie, że mają rozbestwionego pedała za syna.

Napisałem do nich SMS-a: "Czy jestem waszym rozczarowaniem?". Tata odpisał po chwili: "Chyba oczarowaniem".

Nazywasz siebie pedałem. Przecież to niepoprawne politycznie.

- Jest w tym taktyka, która, niestety, szerzej się nie przyjęła. Przeczytałem, że kiedy formował się w Niemczech ruch gejowski, na przełomie lat 60. i 70., homoseksualiści świadomie zdecydowali się nie przejmować z języka angielskiego słowa "gay". Pozostali przy swoim "schwul", który miał równie negatywne konotacje jak nasz pedał. Ale to pozwalało oswoić demona. Bo jeśli oswoisz "pedała", to on już nie jest groźny. Nie można cię już dotknąć, schodzisz z linii strzału.

Aktywiści gejowscy w Polsce nie przepadają za tobą, odkąd w 2001 roku w "Gazecie Wyborczej" wyznałeś: "Będąc homoseksualistą, można żyć w Polsce godnie i twórczo, cieszyć się zaufaniem przyjaciół i współpracowników, kochać szczęśliwie i mieć pełne poczucie bezpieczeństwa. Wiem to dobrze. Bo sam tego doświadczam". Krystian Legierski, działacz ruchu gejowskiego, powiedział wtedy, że brakuje ci świadomości i solidarności ze środowiskiem.

- Nie unikam wypowiedzi publicznych, wspieram część ich postulatów, wszystkie dyskryminacyjne sprawy mnie drażnią, chodzę na parady równości, ale nie jestem aktywistą gejowskim.

Z jakimi postulatami się nie zgadzasz?

- Ideologia gejowska tworzy figurę geja - ofiary losu, wpędza w poczucie bycia postacią skrzywdzoną. Ja się z tym nie zgadzam.

A nie jest tak?

- Idę dwa dni temu ulicą, jakiś koleś mnie mija i wrzeszczy: - Ty pedale! Ale przecież równie dobrze mógłbym usłyszeć: - Ty grubasie! Życie generalnie nie jest łatwiutkie i z wielu powodów można zostać obrażonym albo pobitym.

Nie chciałbym też, żeby życie gejów było powtórzeniem heteronormy. Wcale nie wiem, czy są potrzebne małżeństwa gejowskie, czy musimy przechodzić to całe piekło, jakie przechodzicie jako heteroseksuarni.

Skoro tak dobrze ci było w Gdańsku, dlaczego w 1997 roku stamtąd wyjechałeś?

- Kaszuby uważałem za centrum świata, gdy tata - który jest ważną postacią mojego życia - przysłał mi ogłoszenie wycięte z gazety, że redakcja dużego, ogólnopolskiego dziennika poszukuje redaktora działu kultury. Tata chciał, żebym wrócił do Warszawy. Przez całe lato żegnałem się z Trójmiastem. Noc poprzedzającą wyjazd przepłakałem, mój niewidomy pies nie wiedział, o co chodzi.

Wprawdzie złożyłem rezygnację z NCK, ale z nowym dyrektorem im nie wyszło, więc wróciłem na stanowisko. Pracowałem na dwóch etatach w dwóch miastach.

Jak ci się to udawało?

- Od początku nauczyłem się, że kompetencje trzeba delegować. Jako szef muszę wyznaczać ludziom zadania i ufać im. Jestem od tego, żeby pomóc, zainspirować, a nie żeby pilnować, jak kto co robi. W "Gazecie" wyznaczałem kolejne osoby, które robiły kolumny, ja też byłem w reżimie, codziennie rano dzwoniłem do prowadzącego i ustalaliśmy, co idzie, a co spadło.

Redakcja wiedziała o twojej podwójnej pracy?

- Ukrywałem to przed wicenaczelną Heleną Łuczywo. Wpadałem w panikę, gdy dzwoniła, a ja akurat byłem w Gdańsku. Pytała: kiedy będziesz? Ja: za trzy godziny. I leciałem na pociąg. Jak docierałem za cztery godziny, tłumaczyłem to korkami. Dziś, gdy pociąg z Gdańska do Warszawy jedzie siedem godzin, już by się to nie udało.

Szybko wróciłeś na stałe do Gdańska. W 2000 roku zostałeś dyrektorem Teatru Wybrzeże. Pamiętasz pierwszy dzień w nowej pracy?

- Zwołałem zebranie wszystkich pracowników na dużej scenie. Powiedziałem: zabieram wszystkich państwa w podróż i chciałbym, żebyśmy zrobili wspólnie najlepszy teatr w Trójmieście i we wszechświecie. Potem, w ciągu trzech tygodni, musiałem dokonać koniecznych zwolnień. Kiedy przyszedłem, pracowało tam blisko 200 osób, gdy po sześciu latach odchodziłem, było 100.

Czemu musiałeś tak szybko ludzi pozwalniać?

- Z doświadczenia wiedziałem, że wszelkich zmian trzeba dokonywać zaraz po przejęciu władzy, bo po trzech miesiącach zaczynasz się zżywać z ludźmi i jest już za późno. Zaczynasz rozumieć ich problemy i przestajesz myśleć o misji, z jaką tu przyszedłeś jako osoba zarządzająca.

Aktorów zwalniałeś?

- Aktorów nie należy zwalniać. Nie znajdziesz lepszego zespołu od tego, który istnieje. To mit, że aktor to wolny ptak. Ludzie mają mieszkania, kredyty, rodziny. Niewielu może się przenieść do innego miasta albo mieszkać w garderobie przez dwa lata.

Nawet jak ktoś jest słabym aktorem?

- Słabych aktorów nie ma. Aktor to taki preparat człowieka, że jak się będzie go kochać i otaczać opieką, to zacznie kwitnąć. Z Wybrzeża wyrzuciłem tylko takich, którzy nie umieli funkcjonować w zespole, jątrzyli. Trzeba było jednak zmienić wewnętrzną strukturę teatru. Uznałem, że nie ma potrzeby trzymać pralni. Zwolniłem więc wdowę praczkę z niepełnosprawnym synem. Czułem się przy tym jak rzeźnik z Targu Węglowego albo bohater powieści Emila Zoli. Ale w czasie sześciu sezonów, kiedy byłem dyrektorem, w zespole urodziło się też 26 dzieci. Ludzie poczuli, że może mają dyrektora wariata, ale takiego, który o nich dba.

Wziąłeś pod skrzydła dramaturga Pawła Demirskiego, reżyserów Jana Klatę, Michała Zadarę. Dziś są wybitnymi postaciami polskiej sceny. Skąd wiedziałeś, że warto w nich inwestować?

- To intuicja. Jeśli ktoś interesuje mnie jako człowiek, chce mi się z nim rozmawiać, uważam, że warto z nim współpracować. Zadara tym mnie ujął, że na koniec naszej pierwszej rozmowy powiedział: to cześć, będę u ciebie. Skrócił dystans między ważnym dyrektorem teatru a studentem reżyserii. Paweł Demirski zgłosił się do nas na konkurs dla stażysty dramaturga. Przestraszony jakoś przyszedł, ale rozmowa okazała się obiecująca. Było widać, że chłopak ma wrażliwość społeczną i polityczną.

Intuicja nigdy cię nie zawiodła?

- Bywało, że kogoś za pierwszym razem nie doceniłem. Na przykład Moniki Strzępki, z którą znałem się od lat i nie traktowałem jako reżyserki, albo Jana Klaty.

Nie poznałeś się na Klacie?

- Spotkałem się z nim w kawiarni w Warszawie. Zobaczyłem faceta z irokezem, w wojskowym mundurze. Klata nie robi miłego pierwszego wrażenia, jest raczej agresywny. Przeraziłem się. Pomyślałem, że nie mogę wpuścić kogoś takiego do teatru, bo mnie od razu wywalą. Wycofałem się rakiem. Jan reżyserował wtedy jakiś show dla telewizji i frustrował się, że nie robi nic na scenę. Jako pierwszy dał mu szansę Piotrek Kruszczyński, dyrektor teatru z Wałbrzycha. Klata zrobił dla nich "Rewizora" i poszła wieść po kraju, że to jest bardzo ciekawe. Pojechałem tam, obejrzałem i poszedłem do niego. Powiedziałem, że zwracam mu honor, że okazałem się małym fiutem i zapraszam go do Wybrzeża. A on ucieszył się i za jakiś czas zadzwonił: - Dobrze, ale to ja bym chciał tragedię na "H". Zdrętwiałem. Reżyser, który będzie robił trzeci spektakl w życiu, bierze się za "Hamleta"? Trawiłem to dwa tygodnie i wysłałem mu SMS-a: "Wchodzimy w to".

W ciągu kilku sezonów prowincjonalny Teatr Wybrzeże nabrał znaczenia. To czemu cię zwolniono w 2006 roku?

- Nie wiem. Teatr miał świetną pozycję artystyczną, supersytuację wewnętrzną.

Ale był zadłużony na milion złotych.

- W pewnym momencie tak, ale dlatego, że sukcesywnie była zmniejszana dotacja dla teatru z urzędu marszałkowskiego. Miałem niższą dotację niż moja poprzedniczka, którą wyrzucono pod zarzutem, że nic nie robiła. Ja zrobiłem 30 razy więcej za mniej. Rok przed odejściem udało mi się załatwić z Ministerstwa Kultury 2 mln zł dotacji. Kiedy oddawałem teatr mojemu następcy, zostało do spłacenia jeszcze tylko 250 tys.

Nie mogłeś się bronić?

- Przełożony ma prawo mnie zwolnić. W 2005 roku wezwał mnie do siebie marszałek Jan Kozłowski i powiedział: niestety, muszę zakończyć współpracę z panem, bo są duże naciski, nie daję rady.

Aram Rybicki, który kandydował do Sejmu, w swoim programie wyborczym napisał, że jego ambicją jest usunięcie Macieja Nowaka ze stanowiska dyrektora. Dlaczego?

- Bo uważał, że robię niedobry teatr. W dodatku, niestety, w dniu śmierci papieża - zbieżność dat przypadkowa - w całej Polsce ukazało się pismo, w którym był wywiad ze mną. A na okładce ja owinięty sznurami parówek. Rybicki powiedział, że kaszubskie miasto nie akceptuje takich zachowań. Miałem kilka takich wpadek.

Nie wszyscy są też zachwyceni działalnością Instytutu Teatralnego, któremu szefujesz. Zarzucają ci, że promujecie tylko jeden typ teatru, że zajmujecie się głównie kwestiami genderowymi.

- Metodologia genderowo-queerowa jest dziś językiem głównego nurtu humanistyki. Zaczęliśmy rzeczywiście od przyjrzenia się polskiemu teatrowi pod tym kątem. I okazałe] się, że w jego historii jest wiele wątków pominiętych, m.in. obecność kobiet. Mówi się, że Wojciech Bogusławski jest ojcem polskiego teatru. A gdzie jest matka? Zaczęliśmy badać tożsamość seksualną polskiego teatru i jego twórców. W tym środowisku zawsze była nadreprezentacja osób homoseksualnych, ale mówiło się o tym tylko w garderobach, przy wódce. Ten temat wybuchł teraz przy okazji między innymi tekstu Joanny Szczepkowskiej o homolobby w teatrze - właśnie dlatego, że był tak długo przemilczany. Wielka siła seksualna teatru nigdy nie została opowiedziana, wyjaśniona.

We wrześniu minister Zdrojewski zorganizował konkurs na nowego dyrektora Instytutu Teatralnego. Od stycznia stracisz posadę, bo nie możesz wziąć udziału w konkursie. Nowy szef IT musi być magistrem. Jest ci przykro?

- Jest. Ale ja nie muszę być dyrektorem Instytutu do końca życia. Docierały do mnie głosy, że minister nie jest zachwycony tym, co robimy. On uważa, że powinniśmy zajmować się raczej działalnością urzędniczą, nie artystyczną, a my produkowaliśmy m.in. spektakle. "Chór kobiet" Marty Górnickiej, w którym śpiewają panie z castingu, objechał cały świat. Reaktywowaliśmy Warszawskie Spotkania Teatralne.

Nie mógłbyś po prostu dokończyć tej pracy magisterskiej?

- A dlaczego ja mam wchodzić w ten matriks? Nie liczy się moje 30 lat pracy w teatrze, bo nie jestem magistrem? Dziś ten tytuł jest analogiczny do tytułu hrabiowskiego, który się kupowało, bo był wyznacznikiem przynależności do pewnej klasy. Na temat mojej działalności powstało kilka prac magisterskich i jedna doktorska.

Co będziesz teraz robił?

- Mam pewien pomysł związany z listą Kory.

Listą Kory?

- Kora, z którą znamy się od lat, poprosiła mnie ostatnio o rekomendowanie restauracji w Warszawie, w których warto zjeść. Wysłałem jej taką listę i opublikowałem jednocześnie na Facebooku pod hasłem "Lista Kory 2013". Ludzie zaczęli ją sobie udostępniać. Zastanawiam się teraz, czy nie wydawać polskiego odpowiednika słynnego przewodnika Michelin. Michelin na początku przecież nie kojarzył się z jedzeniem, tylko z oponami i miał swój początek w przewodniku po Francji rozdawanym automobilistom.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji