Artykuły

Bliskie spotkania trzeciego stopnia

Z Jerzym Jarockim spotkałam się trzykrotnie - wspomina Grażyna Trela w pierwszą rocznicę śmierci reżysera.

Pierwszy raz na początku mojej artystycznej drogi. Na czwartym roku studiów w Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie znalazłam się w obsadzie dyplomu, który reżyserował pan Jarocki - "Pieszo" - Sławomira Mrożka. Sztuka o doświadczeniach wojennych i tworzeniu się powojennej państwowości polskiej, z nawiązaniem do współczesności. Z jednej strony spotkaniu towarzyszyła radość zetknięcia się z niezwykłą osobowością, z drugiej strach, ponieważ reżyser słynął z wielkich wymagań i wysoko stawiał poprzeczkę.

I rzeczywiście było to ekscytujące przeżycie dla młodej aktorki, a praca z panem Jerzym okazała się wyjątkowo cenna. Nie tylko dlatego, że dużo można się było nauczyć, bo Jarocki kształtował aktora jak Pigmalion, wydobywał z niego talent. Dawał też poczucie pewności siebie i tylko kwestią czasu, prób, było utrafienie rolą we właściwy ton. Jarocki do każdego podchodził indywidualnie, nad każdym się pochylał, nikomu nie odpuszczał. Inteligentnie wiedział na kogo krzyknąć, a do kogo przemówić łagodnie, żeby go otworzyć, uzyskać oczekiwany efekt. W stosunku do mnie trafnie zastosował tę drugą opcję, co spowodowało, że zaufałam reżyserowi. To samo zresztą zrobili moi koledzy i wymagania typu: "chodzisz po suficie", albo "po linie" były przez studentów realizowane bez mrugnięcia okiem. Tak samo jak brawurowy taniec w prawdziwym błocie, w grzęznących w nim, za dużych o kilka rozmiarów gumiakach, których absolutnie nie można było zgubić. Zresztą pana Jerzego nie bardzo interesowało jak to zrobisz - miało być wykonane. Tym objawiało się to jego słynne "okrucieństwo" wobec aktora, którym nas wcześniej straszono. Ale polubiliśmy tę jego "bezwzględność", która nie pozwalała na swojego rodzaju "rozmamłanie". Spektakle zawsze były perfekcyjne, także od strony technicznej, a aktorom dostarczały trampoliny do pokonywania słabości.

Na próbie generalnej dyplomu pan Jarocki zaskoczył nas zapraszając warszawskich, profesjonalnych aktorów, z którymi równolegle pracował nad tą sztuką w Teatrze Dramatycznym. Onieśmieliło nas gdy w pierwszym rzędzie zasiedli znakomici aktorzy, z panem Gustawem Holoubkiem na czele, a reżyser Jarocki komplementował naszą grę. Wkrótce jednak trema ustąpiła, złapaliśmy wiatr w żagle i z przyjemnością graliśmy dla takiej widowni.

Premiera dyplomu "Pieszo" odbyła się w lutym 1981 roku, kiedy jeszcze nasze wielkie nadzieje na zmiany w kraju, związane były z trwającą wciąż od 80-go euforią Solidarnościową. Spektakl był dużym sukcesem, niezwykłym jak na studenckie przedstawienie. Zaproszone zresztą na festiwal profesjonalnych teatrów, czyli Festiwal Teatrów Narodów w Kolonii, gdzie wielu z nas, studentów, po raz pierwszy znalazło się na tak zwanym Zachodzie. A niemiecka publiczność z upodobaniem łaziła po deskach przerzuconych przez to prawdziwe błoto, którym często była chlapana.

Drugie spotkanie miało miejsce już w Starym Teatrze w Krakowie, do którego dostałam angaż od ówczesnego dyrektora, Stanisława Radwana. Premiera spektaklu "Mord w Katedrze" - T.S.Eliota odbyła się w kwietniu 1982 roku, w trudniejszych czasach, gdy naród pozbawiony był już złudzeń, trwającym od 13 grudnia 81-go stanem wojennym. Teatry w końcu ruszyły a Jerzy Jarocki wyreżyserował sztukę o zabójstwie arcybiskupa Tomasza Becketa, broniącego suwerenności kościoła i wiary. Sztukę tę równolegle przygotował w Warszawie, z zespołem Teatru Dramatycznego. Warszawski spektakl został zdjęty przez cenzurę już po sześciu przedstawieniach. Krakowski miał więcej odsłon, grany w Katedrze Wawelskiej, przy ogromnej frekwencji.

Niezmiennie piorunujące wrażenie na publiczności robiło wywarzanie i dewastowanie wrót zabytkowej katedry przez Rycerzy, wdzierających się, żeby pojmać arcybiskupa, którego kreował Jerzy Bińczycki. Choć oczywiście było to scenograficzne złudzenie, przygotowane przez Jerzego Juka-Kowarskiego, bo niszczone wrota były atrapą. Tak samo obrazoburczo działały w katedrze kostiumy diabelskich Kusicieli, z twarzami kobiet przytwierdzonymi w miejscu przyrodzenia.

Spektakl Jarockiego był moralnym osądem wprowadzenia stanu wojennego i jego konsekwencji, a mimo to zjawiali się na nim reżimowi bossowie i z masochizmem przyglądali się zmaganiom artystów. Chór Kobiet z Canterbury, w którego obsadzie się znalazłam, dodawał czasem swoje trzy grosze i niektóre Kobiety z Canterbury przechodząc obok reżimowych notabli robiły miny jakby miały zwymiotować.

Trzecie spotkanie miało miejsce w 1988 roku. Na scenie Kameralnej Starego Teatru w Krakowie zagrałam Anabellę w "Portrecie" - znów w sztuce autorstwa Sławomira Mrożka. W teatrze istniał już nieoficjalny i trochę naciągany podział na aktorów Jarockiego i aktorów Lupy, który z czasem i tak się zatarł. Ja czułam się przynależna do tego pierwszego obozu. "Portret" to historia dwóch przyjaciół, z których jeden walczył z komunizmem, a drugi był komunistą. Sztuka zadawała pytania o wymiar jednostkowego życia w totalitaryzmie.

W obsadzie Jerzy Radziwiłowicz jako Bartodziej, były stalinowiec i Anatol, jego ofiara - Jerzy Trela. Oktawia - żona Bartodzieja - Danuta Maksymowicz, Psychiatra - Agnieszka Mandat i ja - Anabella, kobieta Anatola.

Najpierw odbywały się długie rozmowy z reżyserem, tzw. próby stolikowe, w czasie których omawiane były role i różne aspekty sztuki. Wszystko musiało być zrozumiane, uświadomione. Jarocki chętnie też słuchał aktorskich refleksji. Potem dopiero próby sytuacyjne na deskach scenicznych, też trwające dość długo. W sumie około dziewięciu miesięcy, co czasem powodowało uszczypliwe uwagi, że reżyser nosi sztukę jak ciążę, a potem na premierze rodzi.

Na próbach jak zwykle skupienie, żadnego rozluźnienia. Czuło się jednak przyjazne nastawienie reżysera i docenianie aktorów. Jarocki nie wymagał odwoływania się do osobistych przeżyć przy budowaniu roli. Bliżej było Meyerholda niż Stanisławskiego. Szukanie właściwej formy wyrazu, a nie prawdy życia. Zgodnie z zasadą, że teatr nie powinien naśladować rzeczywistości, tylko stwarzać własną. Ekspresja przeżyć i emocji na scenie zminimalizowana.

I znów pojawiło się techniczne zadanie, z rodzaju tych "niemożliwych do wykonania". Anatol miał rzucić świecznik Anabelli, a ona miała go sprawnie złapać. Trudność polegała na tym, że Anatol rzucał go z dużej odległości, właściwie przez całą szerokość sceny. Metalowy, wieloramienny świecznik, trudny do schwytania. Kiedy mój sceniczny partner zamierzał się w moją stronę, za każdym razem odruchowo uchylałam się ze strachu, że nie zdołam go złapać i mnie pokaleczy. W końcu partner też zaczął się obawiać i tylko markował rzut. Pan Jarocki wszedł na scenę, mocno zamachnął się świecznikiem w moją stronę, a ja z przerażeniem, że mnie zabije, sprawnie go złapałam. A potem już było z górki. Wszystkie rzuty i chwyty na linii Anatol - Anabella były celne i precyzyjne.

Pozasceniczne rady i uwagi pana Jerzego też były dla młodego, ale nie tylko młodego aktora, bardzo cenne. Wyzwalały refleksje i uświadamiały pewne sprawy. Po jednej z prób zaczęły się jakieś histeryczne przygotowania aktorów do wyjazdu na krakowskie lotnisko. Zamierzaliśmy spontanicznie, bukietami kwiatów przywitać lądującego tam właśnie amerykańskiego aktora. Przybywał do Polski na jeden dzień, żeby zagrać w amerykańskim filmie, korzystając z polskich plenerów. Jarocki patrzył na nas ze spokojem i tylko zapytał, czy gdy my przyjeżdżamy do Stanów to też nas tak witają? Oczywiście nasze pobyty za granicą bardziej wyglądały jak te profesora uniwersytetu, granego przez Janusza Gajosa w filmie "Szczęśliwego Nowego Yorku". Refleksja nie była wesoła, więc witania na krakowskim lotnisku też już nie było.

Potem, w 199O Jerzy Jarocki zaprosił mnie do zagrania roli Mańki w "Ślubie" - W.Gombrowicza. Jednak zawirowania w teatrze i moje sprawy osobiste spowodowały, że musiałam zrezygnować z udziału w tej sztuce. Jarocki nigdy mi tego nie wybaczył. W książce z jego artystyczną biografią, którą mi ofiarował, napisał dedykację:

"Studentce, która mnie zachwyciła -

Artystce, która mnie zdradziła -"

Skończyło się więc na tych trzech "bliskich spotkaniach" z Jerzym Jarockim. Ale wszystkie były kosmiczne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji