Artykuły

Nienachalna uroda Szwejka

- Tych, którym kojarzę się z komedią i śmiechem, pewnie znów zaskoczę. Ale właśnie tak próbuję ustawić swoje aktorstwo. I dlatego wydaje mi się, że jestem aktorem prawdziwym. Ja nie kłamię, nie udaję. Ja jestem - mówi ROMAN KŁOSOWSKI przed piątkowym spektaklem "Ostatniej taśmy Krappa" w Warszawie. Z obchodzącym 60-lecie pracy artystycznej aktorem rozmawia Jan Bończa-Szabłowski z Rzeczpospolitej.

Czy rola Romana Maliniaka była dla pana przekleństwem czy błogosławieństwem? Roman Kłosowski: Myślę, że ani jednym, ani drugim. Może tylko zaczęło mnie w którymś momencie denerwować, kiedy ludzie podchodzili do mnie na ulicy i wołali: panie Maliniak! Ale dziś wszystko wróciło do normy. Maliniak zyskał popularność, ale to w sumie dość mętna postać... - Absolutnie tak. Na początku zresztą miałem sporo obiekcji, czy ją przyjąć. Facet raczej wredny, lizus, podkopuje zaufanie do szefa. Ale w końcu musiał mieć coś w sobie, skoro budził sympatię.

Naprawdę groźny okazał się w drugiej części "Czterdziestolatka", gdy przeobraził się w związkowca karierowicza.

- Myślę, że niejeden polityk mógłby się w nim przejrzeć. A w ogóle to jestem wdzięczny Jerzemu Gruzie, że w tym popularnym serialu dał szansę nie tylko głównym postaciom, ale też takim jak kobieta pracująca Ireny Kwiatkowskiej czy mój Maliniak. Może zresztą jest we mnie coś takiego, co sprawia, że mimo grania negatywnych postaci nie przestaję być lubiany. I to bardzo mnie cieszy.

A jak było w przypadku Ryszarda III?

- Na zagraniu tej roli bardzo mi zależało, choćby dlatego, by lepiej poznać siebie. Pokazać, że nawet w człowieku sympatycznym drzemią różne instynkty.

Podobno marzył pan o niej od dawna...

- Kiedy kończyliśmy szkołę teatralną - każdy rzucał kartkę z rolą, którą chciał zagrać. Ja wrzuciłem Ryszarda III. Nie jestem złym człowiekiem, ale mam świadomość, że jak w każdym z nas pojawiają się cechy, z którymi trzeba walczyć. Nie musiałem rozglądać się wokół - wystarczyło poszukać tego w sobie. Nie wiem, czy było to moje największe osiągnięcie, ale z pewnością to nie była klęska. I myślę, że byłem w tej roli równie prawdziwy jak w wielu innych. To było po prostu inne spojrzenie na Kłosowskiego.

A nie ma pan wrażenia, że aprobata widzów wynika też z faktu, że ma pan do siebie sporo dystansu, choćby z powodu warunków fizycznych?

- O mojej "nienachalnej" urodzie i o "nienadmiernym" wzroście przypominano mi już od szkoły teatralnej. Pamiętam, jak staliśmy z grupą studentów z Aleksandrem Zelwerowiczem i kiedy włączyłem się do dyskusji, Zelwer ze zdziwieniem zmierzył mnie wzrokiem.

Ale na egzaminie nie dał pan sobie w kaszę dmuchać...

- Do dziś pamiętam: siedziała wysoka komisja, jeden Kreczmar, drugi Kreczmar, Wyrzykowski, Romanówna. Kiedy wszedłem na scenę, słyszę szmerek, może nie najbardziej życzliwy. Ale jak zacząłem mówić fragment Tuwima, potem coś z czeskiej literatury, twarze się rozjaśniły. Kiedy zapytano, jakie postacie chciałbym grywać, powiedziałem, że jest wiele ról charakterystycznych, np. Grabiec w "Balladynie", w którego wcieliłem się w gimnazjum. "Grabiec to pierwszy amant we wsi" - skrzywił się egzaminator - "a u pana tak jakoś z wyglądem nie najlepiej". "A dla mnie Grabiec jest ciągle na bańce, utytłany w błocie, pijany". "No dobrze, dobrze, a co z pana wzrostem?" - słyszę kolejne pytanie. I wiedząc, że nie mam nic do stracenia, odpalam: "Skoro pan profesor Wyrzykowski świetnie gra Hamleta na koturnach, to ja mogę zagrać Grabca na koturnach". Komisja wybucha śmiechem, a Zelwer, klepiąc się po brzuchu, mówi: "Niech cię cholera weźmie. No to graj".

Jak traktował pana dzisiejszy patron szkoły, Aleksander Zelwerowicz?

- Po jednym z pierwszych zajęć zagadnął: "Panie Romanie, czy pan zdaje sobie sprawę z tego, że pan jest... z francuska mówiąc, żeby zbytnio pana nie urazić, curduple". I, strzelając z grubej rury, dodał "curduple jamnikowaty". Tym dosłownie mnie zmiażdżył. Na szczęście nigdy potem nie był złośliwy. Mam nawet pamiątkowe zdjęcie z jego dedykacją.

Na debiut filmowy nie musiał pan długo czekać...

- Był 1956 rok, zaczęła się odwilż popaździernikowa. Reżyserowali Chmielewski, Munk, Kawalerowicz, Ford. Śmiałem się, że potrzebny był im chłopak z zadartym nosem. Miałem całą serię tego typu ról, m.in. Lulka w "Ewa chce spać". Marek Hłasko zaproponował mnie do "Bazy ludzi umarłych", a potem grałem we wszystkich ekranizacjach jego utworów.

Jak poznał pan Hłaskę?

- Było to we Wrocławiu. Wieczorem w lokalu tańczył z Agnieszką Osiecką. Kiedy potem poprosiłem ją do tańca, Marek, nieco wstawiony, rzucił się na mnie i zaczął dusić. Wtedy sięgnąłem dość zręcznym chwytem po butelkę i obezwładniłem przeciwnika. Tak staliśmy się przyjaciółmi.

Andrzej Kondratiuk napisał kiedyś: "Zastanawiam się, jakim cudem Hašek powołał do życia Dobrego Wojaka Szwejka bez konsultacji z Romanem Kłosowskim".

- Sam się zastanawiam, bo Szwejka grałem aż czterokrotnie. Kiedy pojechaliśmy do Pragi, dyrektor Teatru Nejmana nie krył uznania, mówiąc: "Ty jesteś uszyty na Szwejka!".

Co ceni pan w nim szczególnie?

- Jego filozofię i dystans do wszystkiego, co dzieje się naokoło. Nawet w najbardziej wrednych czasach starał się na wszystko patrzeć z humorem, wtedy łatwiej żyć.

Wzruszył pan tytułową rolą kramarza w filmie Andrzeja Barańskiego, odsłaniając rzadko pokazywane zakamarki duszy...

- Pochodzę z rodziny rzemieślniczej. Świat, w którym się obraca filmowy kramarz, jest mi bardzo bliski. Mój tata był rymarzem i tapicerem. Pracowałem u niego w warsztacie, bardzo nieudolnie. Ale dobrze poznałem to środowisko. Reżyserowi i mnie zależało, by pokazać perypetie człowieka, który musi jakoś przebrnąć przez to życie.

Występował pan na wielu scenach, jako aktor i jako dyrektor. Sporo czasu spędził pan w warszawskiej Syrenie. Piątkowy spektakl Becketta w tym teatrze dla wielu będzie zaskoczeniem.

- To będzie pokaz gościnny premiery teatru w Gorzowie Wielkopolskim. Jan Tomaszewicz, kolega z Syreny, dziś dyrektor teatru, zaprosił mnie przed laty do roli Horodniczego w "Rewizorze", a teraz, kiedy zbliżało się moje 60-lecie, zaproponował Krappa. Przyjąłem ją z wdzięcznością. Beckett opowiada o etapie życia, w którym teraz jestem. To jest końcówka życia. Pełnego spełnionych i zawiedzionych nadziei. Ja też stoję przed dylematem: pracować dalej czy nie. Patrzę na to, co mi się udało, a co mógłbym zrobić lepiej. Szczere wyznanie, którym chciałbym podzielić się z widzami. Oczywiście wspaniała literatura. Tych, którym kojarzę się z komedią i śmiechem, pewnie znów zaskoczę. Ale właśnie tak próbuję ustawić swoje aktorstwo. I dlatego wydaje mi się, że jestem aktorem prawdziwym. Ja nie kłamię, nie udaję. Ja jestem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji