Artykuły

Grajcie to jeszcze!!!

Kiedy wybierałam się w sobotę na "Czerwone nosy", spodziewałam się nostalgicznych wzruszeń i tro­chę obawiałam rozczarowania - w końcu to już tyle lat. Tymczasem obejrzałam przedstawienie, z któ­rym wcale nie chcę się żegnać!

Premiera "Czerwonych nosów" Pe­tera Barnesa w reżyserii Eugeniu­sza Korina odbyła się w Teatrze Nowym 16 kwietnia 1993 r. Pamiętam ten spektakl: rozbuchany, roztańczony i rozśpiewany, grany z zespołową werwą, świetnie wyreżyserowany, chwytający za gardło. Pamiętam kolejne przedstawie­nia, bo wracałam do Nowego niczym bu­merang. Ba, pojechałam za teatrem do Warszawy, kiedy grał tam gościnnie, że­by trzymać kciuki za aktorów i obserwo­wać reakcje tamtejszych widzów. Wszy­scy podkreślali wtedy, że Nowy to zespół z prawdziwego zdarzenia, że mało kto tak dziś gra, że nam zazdroszczą.

Kiedy dowiedziałam się, że "Nosy..." schodzą z afisza - postanowiłam pójść się pożegnać po latach. Spodziewałam się nostalgicznych wzruszeń i trochę oba­wiałam rozczarowania - w końcu ile można... I co? I mnie zamurowało!

Kurtyna idzie w górę: na scenie trociny i siermiężne ściany z dech ustawione w pół­kole, drewniany walec i otwór w suficie, który jest drogą do nieba. Znam ten spek­takl prawie na pamięć: scena po scenie, piosenka po piosence... A wciągnął mnie od nowa - jakbym go oglądała pierwszy raz. To niepojęte, ale z czasem stał się jesz­cze bardziej aktualny i porażający. To, co dziesięć lat temu można była traktować jak pesymistyczną przepowiednię - dziś jest przerażającym faktem. "Nosy..." w niez­wykły sposób ucieleśniają metaforyczny charakter genialnego tekstu Barnesa trak­tującego o władzy i anarchii, wierze i wie­dzy, o wolności, o sztuce. Zakon Czerwo­nych Nosów - Wesołków Pana Boga, je­go Klaunów - wciąż ma co robić. Świat skarlał nam i się zeszmacił. A my widzi­my to, niestety, coraz mniej wyraźnie.

Lada moment dorośnie do "Czerwo­nych nosów" mój syn, który urodził się tuż przed ich premierą. Chciałabym, że­by mógł ten spektakl obejrzeć, bo nie bę­dę umiała mu go opowiedzieć.

Nie potrafię zawołać "ała" jak Janusz An­drzejewski (ojciec Flote), ani stanąć jak on na głowie. Nie zdarza mi się palić dowci­pów z wdziękiem Mirosława Konarowskiego (ojciec Toulon). Nie odtworzę mo­nologu wrażliwego zabijaki Mariusza Sabiniewicza (Brodin). Nie znajdę w sobie tyle niewinnej perwersji, ile ma jej w so­bie Antonina Choroszy (siostra Małgorza­ta). Nie umiem opowiadać pięknych, pro­stych historii za pomocą złotych dzwone­czków jak Mirosław Kropielnicki (Sonnerie) ani wypowiadać 100 słów na minutę jak Paweł Binkowski (jąkała Frapper). Nie wchodzi w grę rzucanie nożami równie celnie jak Michał Grudziński (niewidomy Le Grue). A już za żadne skarby nie jestem w stanie sprawić jak Witold Dębicki (pa­pież Klemens VI), że dreszcze przechodzą po plecach, kolana się uginają, a bunt wo­bec władzy grzęźnie w trzewiach, bo przy­słania go niemy podziw i przerażenie. Choćbym chciała, nie zaśpiewam też pełną piersią na kilkanaście głosów żadnego z songów Jerzego Satanowskiego. Nie za­tańczę przedśmiertnych menuetów wymy­ślonych przez Ewę Wycichowską.

Ten spektakl to klasyka: mądra, pięk­na i żywa aż skrzy. Nie można go zdej­mować z afisza!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji