Artykuły

To nie jest Strindberg

Kilkadziesiąt osób przerwało spektakl Starego Teatru. Sprawą zainteresowała się policja - pisze Włodzimierz Jurasz w Dzienniku Polskim.

"Hańba!". "Wstyd"!. "To nie jest Strindberg!". "Panie Globisz, wstyd!". "Do agencji towarzyskiej!". "Panie Klata, idź pan krowy doić!". "To jest Teatr Narodowy!". Takie okrzyki, wznoszone przez kilkudziesięciu widzów, przerwały czwartkowe przedstawienie w Starym Teatrze. Oburzenie części widowni wzbudziła inscenizacja dramatu "Do Damaszku" Augusta Strindberga wyreżyserowana przez Jana Klatę, dyrektora Starego.

Przygotowania do protestu okryto tajemnicą. Inicjatorem akcji był Stanisław Markowski, znakomity fotografik, wsławiony m.in. zdjęciami dokumentującymi stan wojenny. - Trzeba zaprotestować przeciw temu, co dzieje się na scenie, było nie było narodowej. To niszczenie polskiej kultury - mówił Markowski.

Jednak w środę okazało się, że o przygotowaniach do protestu wie "pół Krakowa", w tym artyści Starego. W czwartkowy wieczór przed wejściem do teatru dało się nawet zauważyć patrol policji. Według nieoficjalnych informacji dyrekcja poprosiła o zapewnienie ochrony.

Ale podkomisarz Katarzyna Cisło z zespołu prasowego policji tego nie potwierdza. - O tym, że coś może się zdarzyć, wiedzieliśmy z tekstu w "Dzienniku Polskim", nasze patrole pojawiły się więc w okolicy teatru. Natomiast po godzinie 20 otrzymaliśmy anonimowy telefon, że doszło do nielegalnego zgromadzenia. Po rozmowie z pracownikami teatru okazało się, że jest po wszystkim i teatr interwencji nie potrzebuje - powiedziała.

Po 40 minutach od rozpoczęcia przedstawienia na sali rozległ się dźwięk gwizdka. Sygnałem do rozpoczęcia akcji była rozgrywająca się właśnie sekwencja imitowania kopulacji. 60-70 osób wstało z miejsc, rozległy się przywołane na wstępie okrzyki (występującej w tej scenie Dorocie Segdzie wypomniano, że przed laty zagrała św. Faustynę).

Przedstawienie przerwano, na proscenium pojawili się występujący w spektaklu aktorzy, wśród nich także reżyser Jan Klata. Jak tłumaczył po przedstawieniu, podczas (zaplanowanej znacznie wcześniej) dyskusji z publicznością, artyści nie chcieli pozostawiać grających w tej scenie aktorów sam na sam z protestującymi. Po wyjściu uczestników akcji, którym szybkie opuszczenie sali sugerował ze sceny Jan Klata, spektakl wznowiono. Powtarzając na początek oprotestowaną scenę kopulacji.

Protest wywołał mieszane uczucia u niezorientowanej części publiczności. Wiele osób przypuszczało nawet, że to integralny element przedstawienia. Część widzów, zwłaszcza młodych, oprotestowała z kolei protest, domagając się kontynuacji przedstawienia.

Po spektaklu nikt z indagowanych przez "Dziennik Polski" odbiorców nie chciał jednak wypowiedzieć się pod nazwiskiem. - Takie zachowanie widzów jest dla nas pewną nowością, ale przecież każdy ma prawo zamanifestować swoją opinię. Zapewne te osoby nie były usatysfakcjonowane tym, co zobaczyły, ale idąc na przedstawienie pana Klaty, trzeba być przygotowanym. Wiadomo, czego można się spodziewać - mówiły pytane przez nas dwie panie.

Do wydarzeń odniósł się także w trakcie wspomnianej dyskusji dyrektor Jan Klata. - Byliśmy zasmuceni przebiegiem tego protestu, zwłaszcza że został kiepsko wyreżyserowany. Podejrzewam, że będziemy świadkami podobnych akcji w przyszłości - stwierdził.

Wczoraj zapytaliśmy o odczucia grającego w przedstawieniu Krzysztofa Globisza, zaatakowanego personalnie przez protestujących. - Właściwie nie mam na ten temat nic do powiedzenia, nie rozumiem reakcji tej grupy widzów, powodów zakłócenia wykonywanej przez nas pracy. Aktorzy są szykanowani od zawsze, po to nas wymyślono. O proteście byliśmy uprzedzeni, nie zmieniło to jednak nic w naszej grze czy nastawieniu, z jakim wychodziliśmy na scenę. Stres jest nieodłącznym elementem naszej pracy. Także w zachowaniach komandosów niczego nie zmienia informacja o mającym nastąpić ataku - powiedział.

Inne odczucia ma uczestnik protestu, Adam Kalita, opozycjonista z czasów PRL, dziś radny miasta Krakowa (niedawno głodował w obronie nauczania historii w polskich szkołach). - Nasza motywacja była czysto artystyczna. Wbrew opiniom pojawiającym sie już przed protestem ta akcja nie miała nic wspólnego z polityką, lewicowością teatru czy prawicowością uczestników. Ten spektakl nie ma się nijak do tekstu Strindberga, przekleństwa, akty kopulacji nie wnoszą niczego, poza elementem taniej sensacji. Rozumiem, że artysta może mieć swoje wizje, nikt nie ma zamiaru odbierać mu tego prawa. Ale Stary Teatr to teatr narodowy, utrzymywany ze środków publicznych, powinien więc pełnić rolę kulturotwórczą. Gdyby Jan Klata kierował swoim prywatnym teatrem, nie miałbym do niego żadnych pretensji - stwierdził.

Z boku, z perspektywy warszawskiej patrzył na czwartkowe wydarzenia Maciej Nowak, dyrektor Instytutu Teatralnego, były szef Teatru Wybrzeże. - To takie krakowskie... Widziałem ten spektakl i nie dostrzegłem niczego, co mogłoby być bulwersujące dla przeciętnego filistra. W Krakowie zawsze rodził się wielki teatr, początkowo jednak nieakceptowany. Sam pamiętam, że nikt nie chciał chodzić na "Umarłą klasę" Kantora. Moim zdaniem taka forma protestu jest niedopuszczalna, ale - z drugiej strony - przez najbliższe kilkadziesiąt lat będzie o czym gadać - mówi.

***

Warto zwrócić uwagę na pewien drobny, acz istotny fakt - już przed rozpoczęciem protestu salę opuściło kilka niezwiązanych z protestującymi osób. Wyszły cichutko i całkiem prywatnie. Coś się im widocznie nie spodobało...

KUTZ KRYTYKUJE

Na portalu natemat.pl głos w sprawie tego, co wydarzyło się w Starym Teatrze, zabrał znakomity reżyser Kazimierz Kutz.

W opublikowanym wywiadzie mówi m.in.: "(...) Oni przez to chcą powiedzieć: "my nie chcemy w Krakowie takiego teatru". Kiedyś zresztą takie reagowanie było dopuszczalne i zupełnie normalne. Ludzie krzyczeli, rzucali jabłkami, a wszystko było wyrazem protestu przeciwko kiczowi. Pojawia się więc pytanie, czy ta wczorajsza reakcja nie jest w tym sensie podobna, że ten teatr Klaty także jest kiczem. (...) Klasyczny teatr ulega demolce, bo nie mieści się w gustach współczesnych, młodych reżyserów (...)

wlodzimierz.jurasz@dziennik.krakow.pl

KOMENTARZ: Łukasz Drewniak

Istnieją trzy możliwe interpretacje czwartkowej akcji protestacyjnej w Starym Teatrze. Pierwsza, ku której - jak się wydaje - skłania się Jan Klata, zakłada, że nie należy przykładać do tego, co się stało, zbyt wielkiej wagi. Odkąd tylko istnieje teatr, publiczność zawsze na różne sposoby próbowała ingerować w tok akcji, złamać sceniczną iluzję, zademonstrować swoje przyzwolenie lub brak zgody na estetykę spektaklu i jego przesłanie.

Klata mógłby tu przypomnieć pewnego siedemnastowiecznego szlachcica, który usiekł z łuku aktora grającego tureckiego posła. Awantura, jaka wybuchła na premierze "Ubu króla" Alfreda Jarry, gdy padło ze sceny słynne "Grrrówno", przewyższa w każdym elemencie żałosne okrzyki wydawane na widowni przy placu Szczepańskim. Zamiast więc lamentować nad radykalizacją postaw widzów o konserwatywnych poglądach, należy cieszyć się, że sztuka daje im siłę i pretekst do walki o pryncypia. Teatr to jest w końcu agon, czyli spór.

Druga interpretacja wystąpienia bojówki Stanisława Markowskiego każe rozważyć na poważnie hipotezę, czy nie był to przypadkiem pierwszy syndrom "madziaryzacji" debaty publicznej o kształt sztuki nowoczesnej. Jak wiemy, prawicowy rząd Viktora Orbana "odzyskał" węgierskie instytucje i teatry narodowe, stanowiska stracili dyrektorzy o poglądach lewicowych i niewłaściwej orientacji seksualnej. Jeśli u nas bogoojczyźniana prawica wygra kolejne wybory, kto wie, czy w placówkach ministerialnych nie dokona się podobna wymiana kadr na wyraźne "żądanie społeczne". Jeśli tak będzie, pamiętajcie, że protesty przeciwko antynarodowej i obscenicznej sztuce teatru zaczęły się niestety w Krakowie.

Trzecie możliwe wytłumaczenie zakłada, że jednak popełniono błędy w reformowaniu wizerunku i repertuaru Starego Teatru. Lifting ideowy i estetyczny odbył się zbyt szybko, nie zdążono przygotować dotychczasowej widowni na zmiany, nie znaleziono języka do komunikacji z widzem innym niż młodzieżowy i progresywny. Odrzuceni i wykluczeni przyszli więc teraz do Jana Klaty upomnieć się o swoje. W końcu, jeśli traktować poważnie przymiotnik "narodowy" w nazwie teatru, to jest także "ich" scena. Teatr Narodowy powinien mieć w repertuarze również coś bardziej tradycyjnego, prostszego w intelektualnej i emocjonalnej obsłudze.

Wierzę, że z każdym widzem można się porozumieć, znaleźć wspólną płaszczyznę dialogu. Ja jako krytyk i cywil mogę się z tej prawicowej bojówki naigrywać, mogę nią straszyć czytelników, ale dyrektor instytucji publicznej Jan Klata powinien wyciągnąć do nich rękę, zaprosić na rozmowy, wyjaśnić, czy potrzebuje prawicowej publiczności, czy nie. Uważam, że taka debata, już nie tylko na łamach "Dziennika Polskiego", ale w Starym Teatrze, przy otwartej kurtynie z udziałem dziennikarzy z prężnych mediów prawicowych powinna się dalej toczyć. Inaczej wybuchnie teatralna wojna podjazdowa.

Szkoda, że Jan Klata nie wykonał na razie gestu wobec tamtej strony i mam też żal do zadymiarzy, że zepsuli wieczór innym widzom, przerwali spektakl, co może uczynić tylko ktoś, kto bardzo nienawidzi teatru i nie ceni pracy aktorów. Zadymiarze mogli przyjść i na zaplanowanej dyskusji po spektaklu powiedzieć dyrektorowi Klacie - "My też jesteśmy pana widownią".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji