Artykuły

Karpowicz w dębowym lesie

Tymoteusz czekał na mnie na dworcu kolejki Oak Park na przedmieściu Chicago. W ten wiosenny dzień 1980 roku zobaczyliśmy się po raz pierwszy. Aleja znałem przecież liczne jego dramaty i wiele wierszy. Wiedziałem, że jest wybitnym poetą i dramatopisarzem, wro­cławianinem, co czyniło go szczególnie mi bliskim, a zarazem, że jako emigrant, jest ce­lowo w kraju "zapominany". Więc tym bardziej trzeba było go przypominać. A on wiedział, że wystawiałem w Teatrze Współczesnym jego sztuki: "Jego mała dziewczynka" i "Kiedy przy­chodzi anioł". Wymieniliśmy wiele listów. Powitał mnie - pamiętam - z natychmiastową serdecznością, braterską przyjaźnią, radosną otwartością, wielkoduszną szczerością, sta­ropolską gościnnością. Potem gościł mnie wiele razy, gdy przyjeżdżałem do Chicago. Po tym pierwszym spotkaniu zanotowałem w moim amerykańskim dzienniku:

Wysoki, siwy, postawny, mocno zbudowany mężczyzna wychodzi na ganek swe­go domu. Trzy pękate, solidne kolumny podtrzymują daszek i wyznaczają obszerną, drewnianą werandę. Poranne słońce. Ostre światło. Mężczyzna patrzy z ganku w głąb puszczy. Widzi polsko-litewską-białoruską knieję, gęstwinę, głuszę. Gdzieś da­leko jest jezioro. Nazywa się Michigan. Nie Trockie. Miejscowość zaś nazywa się Dę­bowy Park, choć tutejsi mówią Oak Park. Ale słowo "oak" nie zmienia istoty dębu. "Dąb zawsze kroczy twardym krokiem". Więc przed gankiem jest, albo go nie ma, dębowy gęsty las, i jest, albo jej nie ma, uliczka pełna podobnych do siebie domków z małymi ogródkami. Cicho. Tylko co chwila nadlatuje ze zgrzytem nad dom samo­lot podchodzący do lądowania na jednym z pasów lotniska imienia porucznika O'Hare, bohaterskiego pilota U.S. Navy, poległego na Pacyfiku w 1943 roku.

Oak Park to cichy zakątek. Ale przy tym kierunku wiatru samoloty pojawiają się nad domem co dwie i pół minuty. Lecą nisko, są więc prawie dwie minuty ciszy, po­tem wybucha zgrzyt, narasta, szybko się oddala, cisza wraca. Na wiele mil stąd samo­loty ustawiają się w powietrzu w kolejce do lądowania. Gdy spojrzy się z ganku w nie­bo wieczorem, widać ruchome, drgające gwiazdy, jedna za drugą, coraz dalej i coraz wyżej. Ta najbliższa gwałtownie ogromnieje. Rozłamuje się na dwa, trzy promienie reflektorów. Obrasta hałasem. Masa zgrzytającego żelastwa przelatuje nad głową. Gdy się odlatuje z lotniska O'Hare, samolot, odciągnięty od "rękawa", włącza się do dłu­giej kolejki maszyn na drodze dojazdowej do głównych pasów startowych. Powoli prze­suwa się do przodu. Przed nami jeszcze siedem, osiem, może dziesięć kadłubów, DC9, za nim mały dwusilnikowy odrzutowiec, zapewne prywatny, sześć wielkich jumbo, TWA, Panam, USAir, American, United, British Airways, Lufthansa, za nami dal­sze maszyny, widać je na zakręcie, Japoński JAL, irlandzki Aer Lingus, Aeromexi-co, kolejka rośnie. Właśnie kapitan mówi: "Dostaliśmy osiemnasty numer do startu", więc są jeszcze inne drogi dojazdowe i inne kolejki samolotów. Kolejki pasażerów we wnętrzu dworca lotniczego. Pięćdziesiąt stanowisk obsługi jednej tylko linii, może sto. Sto kolejek ludzi z walizami. Kilkaset wyjść do samolotów. Przepełnione poczekal­nie, ludzie siedzą na dywanach, nie starczyło foteli. Kolejka samolotów na ziemi do startu. Kolejka samolotów nad gankiem do lądowania. Zgrzyt w uszach, w mózgu. Ma­szyny z Ameryki, Australii, Europy, Azji, ze wszystkich lotnisk świata. Zgrzyt. Wszyst­kie zapełnione do ostatniego miejsa, luki bagażowe zapchane walizami, składanymi wózkami dziecięcymi, pudłami z instrumentami, zgrzyt.

Pisał do trzeciej rano, do bladego, długiego wiosennego świtu, pisał w narastają­cym gorącu ostrego majowego słońca. Wstał po trzech godzinach snu. Prysznic. Ka­wa. Mocna. Teraz, o siódmej, wyszliśmy na ganek.

- Trzeba dokończyć kopanie ziemi przed domem. Muszę wymienić całą trawę. Już posadzone są nowe krzewy i nowe drzewa przed gankiem. Musiałem ściąć dwie stare sosny. Wdała się jakaś choroba. Uschły. Widzisz te pnie? Nie karczowałem. Zo­stawiłem. Bo jakież piękne te słoje. Teraz kolej na kwiaty. Nagle przybliżyło się lato. Jak te godziny lecą. Każdego dnia ich za mało. I każdy dzień coraz szybciej. Chodź­my teraz do ogrodu.

- Popatrz, te złote maliny. Tak, to są maliny. Nie, jeszcze nie całkiem dojrzałe. Spró­buj jednak, rzadka odmiana, nieznana dotąd w tych stronach. Sprowadziłem z kata­logu. Słodkie już prawie. Porównaj z tymi malinami malinowymi, obok. Ogromne. Już gotowe. Spróbuj. Dobre, co? Ale te złote jeszcze lepsze. Gdy dojrzałe. Nie miałem czasu zebrać tych malinowych. Napraszają się. Muszę to zrobić dziś, do wieczora. Do soboty, no, może do następnej, muszę zrobić korektę tomu poezji. Nieruszona od mie­sięcy. Muszę wreszcie odesłać. Inaczej wypadnę z planu wydawniczego. Już tyle ra­zy. Zgrzyt samolotu. Te żółte pomidory są bezkwasowe. Prawie słodkie. Też żółte. Jak te żółte maliny. Taka struktura barw tego ogrodu. Po dwóch krańcach żółć. "Po za­mknięciu oczu otwierają się najpiękniejsze kolory". A tu, w środku, są jagody, ciem­nogranatowe, i poziomki, ciemnoamarantowe. Tak, te wielkie krzewy to jagody. Bę­dą jeszcze większe. Za parę lat - na chłopa. Owoce mają jak śliwki. Zgrzyt. A to magnolia. Szaleństwo białych, bordowo-podpalonych świeczników. W tym roku się po­śpieszyła. Pierwszy kwiat wydała jeszcze w śniegu. Taka pilna. To wino. Tak, to jest dzikie, takie jak na ganku. Zostawiłem trochę, dekoracyjnie. Korzenie tego dzikiego wina sięgały aż do płotu. Ono się rozrasta tyleż wzwyż, co w głąb. Ryje ziemię. Wy­sysa soki innym. Trzeba je było ukrócić. Ale tamto, pnące się teraz po ścianie, jest szla­chetne. Musiałem obrać cały dom z tych dzikich winorośli, cegła kruszała. Zgrzyt. To szlachetne nie będzie tak gęste, choć też pójdzie w górę. A we wrześniu jest tu jak w perfumerii. Program sesji norwidowskiej muszę złożyć do końca miesiąca. Norwi­da trzeba tu popychać. Przyjedziesz, prawda? I sami jesteśmy tak wiele mu winni. Ty także. Ja. Wielu. Zgrzyt. Nawet ci, którzy się do tego nie przyznają. Nawet ci, co o tym nie wiedzą. On nas stale dopełnia. Boli. Ale to dobry ból. Na razie mam sto dolarów dotacji na tę konferencję. Dołożę moje honorarium, należne mi jako organizatoro­wi. Wciąż szukam innych źródeł.

- Czemu to robię? To ważne dla polskiej kultury. To jest obowiązek. Wiesz, "wielki zbiorowy obowiązek". A poza tym - pamiętasz - "takie są moje obyczaje". Tak trzeba. Tutaj był, za poprzednich właścicieli, jakiś dziki parking. Beton. Kamienie. Zamówiłem u znajomego ślusarza ten łom. Sam to wszystko rozbiłem. [Tą jedną ręką?]. Były trzy cię­żarówki gruzu, brukowców, żwiru. Przywiozłem pięćset worków ziemi. I widzisz tę sała­tę? Chyba w poprzednim wcieleniu byłem królikiem. Tak ją lubię. Tu marchew. Tu ce­bula. Tam buraki. Zgrzyt. Brzoskwinie będą jesienią. Nie jadłeś takich. Trzeba wywarzyć proporcje między kwaśnością a alkalicznością gleby. Kupiłem aparat pomiarowy. Cudo.

- Wracając do Heideggera, o którym mówiliśmy przy śniadaniu. Sein zum Tode. Być ku śmierci. Bardzo celne. Bardzo. Uświadomienie sobie śmierci jako formy by­tu. Ustanowienie związku między byciem życia a umieraniem jako byciem. Zgrzyt. Te­raz chodźmy do kwiatów. I do drzew ozdobnych. Nie, nie "ozdobnych", to nie jest wła­ściwe sformułowanie. Może one nie mają ozdabiać, to jest funkcjonować poza sobą, być dla czego innego poza byciem sobą? Może nieistotne są ich relacje z tym, co po­za nimi? Może one są tylko po to, aby być? Sein. Być. W sobie. Być w swoim pięknie. Tu jest jarzębina z Polski, to brzoza z Polski. Nie było łatwo sprowadzić. Uparłem się. W środku czarna, austriacka sosna. Zakupiona tutaj. A przed gankiem, widziałeś, dwie dzikie róże. Pozwoliłem sobie na to, choć to jakby za łatwe: biała i czerwona. Łatwe? Nie. To raczej dodatkowy ciężar, tutaj. Niosę. A tu, z boku, spogląda na nie róża pu­stynna. Róża Saronu. Wielka rzadkość. Zgrzyt. Muszę przyciąć półki na książki. Są już deski i listwy na ścianach biblioteki. Ich przykręcenie zajęło sporo czasu. Książki ciągle, w większości, w pakach i stertach. Już tyle lat.

Pisarz. Ma bardzo dużo książek. Do rozpakowania. Do napisania. Wiele rozpoczę­tych wierszy, dramatów, esejów, artykułów, referatów. Wiele już ukończonych, ale nie­dopracowanych, więc jeszcze niedoskonałych. A tylko doskonałość jest do przyjęcia. Musi także przygotować wykłady na uniwersytet i tezy na najbliższe seminarium doktoranckie, skorygować ostatnią porcję prac magistrantów. A to wszystko z absolut­ną perfekcją. Ze sprawdzeniem i umotywowaniem każdej poprawki, każdej uwagi, opinii, informacji. Źródła muszą być zgromadzone w sposób wyczerpujący. Przypi­sy i bibliografie uporządkowane z krańcową precyzją. I ta korekta tomu poezji. Praca, która trwa od lat i nie widać jej końca. Bo wciąż narasta. W teczkach z wy­kaligrafowanymi na nich tytułami są notatki do kilkunastu, może kilkudziesięciu dra­matów. Są już właściwie obmyślone.

- Struktury twoich dramatów mają żelazną logikę. Dialogi są wartkie. Postaci wyra­ziste. Treści filozoficzne wyłożone z porażającą inteligencją, a zarazem z zachwycającą lekkością. Zaskoczenia, niespodzianki, zwroty akcji, pointy rozplanowane bezbłędnie...

- Przechwalasz mnie. Nie chcę tego słuchać. Ale masz rację, trzeba to zebrać, po­wykańczać, przepisać na maszynie [nie jest łatwo, gdy się ma dyspozycji tylko pięć palców] lub podyktować, przygotować do druku czy do wysyłki do jakiegoś teatru. Jakiego? Zgrzyt samolotu.

- Przekłady? Swoich własnych wierszy? Ja nie mam na to czasu. Ja muszę wier­sze pisać, a nie przekładać już napisane.

- Zadbać o siebie? Ja muszę dbać o Norwida, Leśmiana, o polonistykę na moim uniwersytecie, o asystentów, studentów.

- Czas? Brak czasu. Sen? Brak snu. Nie da się go zupełnie wyeliminować, ale to czysta strata czasu właśnie. Trzeba pilnie spasować drzwi wejściowe, które się spa­czyły, i naprawić zamek, bo przesunęła się zapadka. Czeka program konferencji nor­widowskiej, już ci mówiłem, referat na sesję Polskiego Instytutu Sztuk i Nauk, wy­powiedź na zjazd Kongresu Polonii Amerykańskiej. Korespondencja. Listy. Dziennie trzeba ich wypchnąć chociaż kilka. A tyle jest ciągle zaległych. I jak odpisać temu wy­dawcy na kolejny monit, że od lat nie było czasu, aby dokończyć korektę nowego to­mu poezji? Zgrzyt. Wracajmy na ganek. Tutaj trzeba płot podmalować. I przydało­by się wymienić zmurszałą deskę w podłodze werandy. Prawdę mówiąc, te wszystkie trzy kolumny ganku nadawałby się do wymiany. Trzeba zamówić belki. Wymodelo­wać. Wymieniać kolejno, żeby się daszek nie zawalił. Najpierw środkową.

Gospodarz tego domu jest samotnym głębokim myślicielem, samotnym znako­mitym pisarzem, samotnym zamiłowanym budowniczym, samotnym umiejętnym ogrodnikiem. Jeszcze raz patrzy z ganku gdzieś w dal i w głąb, między twardo kro­czące dęby, zanim wróci do stołu, na którym maszyna do pisania, kartoteki, fisz­ki, notatki, pióra, ołówki, różnokolorowe kredki (którymi podkreśla interesujące go zdania w książkach i artykułach), książki (i książki dookoła, na wszystkich ścia­nach pracowni), kartki zapisane i kartki do zapisania. Słońce jest dzisiaj ostre. Wiatr ciepły. Choć jeszcze wczoraj od jeziora wiało mrozem. Ale tutaj to rzecz zwyczaj­na. Takie nagłe zamiany pogody. To klimat dla ludzi twardych i odpornych. Mo­że dlatego Chicago jest największym polskim miastem na świecie? Może dlatego właśnie tam mieszka [dziś trzeba napisać: mieszkał] Tymoteusz Karpowicz?

Mamy długi wobec Tymoteusza Karpowicza. Ma je Polska, Wrocław, polska literatura, polska polonistyka, polski teatr. Nie spłaciliśmy ich za jego życia. Tym większym zobowią­zaniem jest spłacenie ich po jego śmierci. Trzeba o nim mówić i pisać. I warto wystawiać je­go sztuki. Jest lista spraw do wyjaśnienia z obszaru jego losu przełamanego przez emigrację. Jest lista tematów do zbadania z obszaru jego twórczości, w której dominowała poezja, ale promieniowała ona silnie na dramat. Jest lista jego prac organizacyjnych, społecznych, na­rodowych, którą trzeba zestawić i ocenić. Na przykład: zorganizowane przez niego trzy kon­ferencje naukowe na temat Norwida (1982), Leśmiana (1987), Przybosia (1992). Jest też li­sta praktycznych prac, zmierzających do ocalenia jego twórczości, odnalezienia, opracowania i wydania jego utworów dotąd niewydanych; opublikowania z rękopisów jego dramatów; za­pewne - przygotowania wydania zbiorowego jego " dziel wszystkich ". Tymoteusz Karpowicz już odszedł. Odszedł w samotności i - tak, to gorzka prawda - w zapomnieniu. Mamy obo­wiązek tę samotność, choć już po jego odejściu, przełamać, włączając go do wspólnoty naj­wybitniejszych pisarzy polskich. Mamy obowiązek to zapomnienie przemienić w pamięć.Żywą,trwałą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji