Artykuły

Musieliśmy zapracować na większe role

- Dla mnie teatr jest najważniejszy. Ktoś powie "tak mówisz, że jest najważniejszy, bo w filmie nie zagrałeś dużej roli". Ale nie. Po prostu jest najważniejszy. Najbardziej zapada w pamięć - z Mirosławem Siedlerem, dyrektorem Teatru im. Aleksandra Sewruka w Elblągu rozmawia Kamila Jabłonowska z Elbląskiego Dziennika Internetowego info.elblag.pl.

W piątek, 8 listopada, w Teatrze im. Aleksandra Sewruka niezwykła premiera rozpoczynająca cykl międzynarodowych spektakli. Przez cztery dni elblążanie będą mogli zobaczyć sztukę "Romeo i Julia" w czterech różnych odsłonach. Przygotowany w ramach projektu "Dialog multikulturowy - multikulturowe teatry - wzmocnienie integracji społecznej i kulturowej obszarów granicznych" przy współpracy Teatrów w Elblągu, Rosji i Kłajpedzie, zaowocował powstaniem spektaklu wyjątkowego pod każdym względem. Choć utwór Szekspira znany jest doskonale, to w tym przypadku każde przedstawienie będzie inne. Każdego dnia w obsadzie wystąpi inny skład aktorski, a żeby nie było zbyt prosto, to będzie on międzynarodowy. Na scenie pojawią się aktorzy z trzech krajów, odgrywający swe role w ojczystych językach.

Sprawcą tego "zamieszania" jest m.in. dyrektor naszego teatru - Mirosław Siedler, dla którego ta sztuka ma szczególne znaczenie. 31 lat temu, na tej samej scenie, wcielił się On w postać Romea, w dyplomowym spektaklu "Romeo i Julia". Dziś reżyseruje tę opowieść. Zapytaliśmy Mirosława Siedlera m.in. o to czy to przypadek, że w międzynarodowym projekcie zaprezentowana zostanie właśnie ta sztuka oraz czy trudno jest pogodzić rolę aktora, reżysera i dyrektora.

Jak ocenia Pan minione 30 lat pracy artystycznej, bo z tego co czytałam były to bardzo pracowite lata.

- Niedawno na naszych deskach wystąpił Roman Kłosowski, który obchodził 60. lecie pracy artystycznej. Przy okazji tak znaczącego jubileuszu można myśleć o podsumowaniach. Choć zdaję sobie sprawę, że minęło ponad 30 lat od spektaklu dyplomowego, który odbył się tu, w Elblągu, w ówczesnym Teatrze Dramatycznym za dyrekcji Andrzeja Maya to wydaje mi się, że było to zaledwie wczoraj (grałem Romea w spektaklu "Romeo i Julia" w reżyserii Jana Machulskiego) i nie mam jeszcze skłonności do podsumowywania a tym bardziej oceniania tych 30 lat.

To był Pana debiut.

- Tak, jeden z kilku. Debiutowałem trzy razy. Pierwszy raz debiutowałem na trzecim roku studiów, występując gościnnie w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu, rolą Abla w spektaklu "Teraz na ciebie zagłada" Jerzego Andrzejewskiego w reżyserii Tadeusza Kijańskiego.

25 kwietnia 1982 roku.

- Tak jest. Drugi raz debiutowałem 10 października tego samego roku, w elbląskim teatrze, a trzeci raz debiutowałem, jak mi to wtedy powiedziano, na profesjonalnej scenie, (jakby te dwie poprzednie nie były profesjonalne), w Teatrze Nowym w Łodzi. Spektaklem tym była "Profesja pani Warren" Georga Bernarda Shawa w reżyserii Wojciecha Pilarskiego, którą realizowałem już jako dyplomowany aktor zawodowy, a nie student Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej Telewizyjnej i Filmowej w Łodzi. Powinienem powiedzieć jeszcze o czwartym debiucie, który był właściwie moim pierwszym debiutem.

Czwarty debiut jako pierwszy? Jak to możliwe?

- Otóż drugiego dnia pobytu w Teatrze w Opolu, byliśmy w trakcie prób czytanych adaptacji opowiadania Jerzego Andrzejewskiego "Teraz na ciebie zagłada", portier skierował mnie do dyrektora Teatru, Bohdana Cybulskiego. Okazało się, że jeden z aktorów nie może zagrać w spektaklu i dyrektor poprosił mnie o przygotowanie nagłego zastępstwa. Nie wiedziałem czy mogę. Na Wydziale Aktorskim łódzkiej szkoły obowiązywały wtedy żelazne zasady. Musieliśmy uzyskać zgodę dziekana na udział w filmie, programie telewizyjnym czy w spektaklach teatralnych. Byłem podwójnie przerażony. Po pierwsze nie miałem takiej zgody, a po drugie spektakl miał być za dwa dni. Nie znałem zespołu, nie znałem spektaklu, właściwie nie byłem jeszcze na scenie, jeszcze nic nie umiałem. Przekazałem swoje wątpliwości dyrektorowi, a dyrektor poprosił abym poszedł na próbę. W trakcie próby nie mogłem się skupić tak bardzo byłem podekscytowany propozycją. W połowie próby dyrektor powiedział, że uzyskał zgodę dziekana na mój udział, wręczył mi tekst i kazał iść do hotelu i uczyć się roli. Rola Hrabiego Miliszewskiego nie była zbyt obszerna, było to zaledwie kilkanaście kwestii, ale ja nie miałem okazji obejrzenia całości spektaklu, żebym wiedział, w której części wchodzę, o czym jest spektakl, kogo gram; wobec powyższego denerwowałem się okrutnie a tekst był nie do opanowania pamięciowego. Miałem dwie próby i już następnego dnia wieczorem spektakl. Nie mogłem się doczekać kiedy wejdę na scenę i powiem swoje kwestie tak mozolnie wtłaczane do głowy. W końcu inspicjent mnie wywołał. Wpadłem na scenę, zagrałem, bardzo dynamicznie, nerwowo (jako postać) czas na scenie minął niezauważalnie a schodząc słyszałem burzę oklasków po tej krótkiej scence. Ten skok na głęboką wodę odbył się w spektaklu "Na jedną kartę" Henryka Sienkiewicza. Nikomu nie życzę takich nerwów. Zresztą zawsze powtarzam, że premiery i nagłe zastępstwa powinny być zakazane prawnie, ze względu na ogrom niepokoju i zdenerwowania jakimi są okupione.

Kiedy wspomniał Pan o trzech debiutach sądziłam, że będzie to debiut jako aktor na deskach teatru, przed kamerą i jako reżyser.

- Debiuty można mnożyć. Z debiutami teatralnymi jestem związany najbardziej emocjonalnie. Dla mnie teatr jest najważniejszy. Ktoś powie "tak mówisz, że jest najważniejszy, bo w filmie nie zagrałeś dużej roli". Ale nie. Po prostu jest najważniejszy. Najbardziej zapada w pamięć. Debiut reżyserski nastąpił w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Przygotowaliśmy z młodzieżą jednego z łódzkich liceów "Próby" Bogusława Schaeffera, które były wielokrotnie prezentowane na Dużej Scenie tego Teatru a zwieńczeniem naszej pracy była prezentacja spektaklu w Zakopanem w Teatrze im. Witkacego, na zaproszenie Andrzeja Dziuka. Spektakl zagraliśmy przy pełnej Sali i z bardzo gorącym przyjęciem.

"Jakbym chciał to bym zagrał"?

- Dokładnie tak. Udział w filmie wymaga "fazy wstępnej" jeżdżenia na castingi, determinacji. Są aktorzy, którzy mają czas i dobrze w tym się czują w ten sposób wypracowując sobie ścieżki do filmu. Osobiście zraziłem się tego typu działań po castingu do "Łuku Erosa", który był trzyetapowy, walkę o rolę zaczynało około 50-60 młodych aktorów, zostałem wybrany, przefarbowałem sobie włosy na jasny blond i czekałem dwa tygodnie na informację o rozpoczęciu zdjęć, a po dwóch tygodniach okazało się, że nie ja gram w tym filmie a Olaf Lubaszenko. Byłem zrażony i rozgoryczony do tego stopnia, że nie chciałem nawet rozmawiać z asystentem reżysera Zbigniewa Chmielewskiego, który proponował, żebym pojechał do Katowic na rozmowę z reżyserem - odmówiłem stanowczo. Przychodził trzykrotnie na spektakle do Teatru Nowego w Łodzi, namawiał. Konsekwentnie odmawiałem. Znalazł nawet mój adres i przyjechał do domu ponawiając zaproszenie. Dałem się namówić. To były ciekawe czasy, po aktorów grających większe i mniejsze role były wysyłane taksówki. Pojechałem więc taksówką z Łodzi do Katowic na plan zdjęciowy, porozmawiałem z reżyserem i od razu zostałem, żeby następnego dnia grać na planie zdjęciowym. Dostałem rolę bez walki, spadła na mnie niespodziewanie. Zagrałem Mietka Kanderę w trzeciej części serialu "Blisko, coraz bliżej", która do dziś jest emitowana na Śląsku jako "Rodzina Kanderów".

Ale jednak takie sytuacje były incydentalne. Jako młody aktor nie dostawał Pan od razu dużych ról.

- Pracowaliśmy w Teatrze Nowym w Łodzi, z Janem Bratkowskim, nad "Zmierzchem" Izaaka Babla. Miałem tam drobne zadanie jako młody aktor. Właściwie byliśmy wtopieni w scenografię. Przez pół spektaklu siedzieliśmy na scenie. Nikt nie narzekał. Teraz młodzi aktorzy przychodzą do teatru i dostają duże zadania od razu, z marszu pomijając etap terminowania. A my taki etap przychodziliśmy, musieliśmy zapracować na większe role. W jednej z końcowych scen "Zmierzchu" była scena bójki między ojcem a synami. Praca szła opornie, koledzy aktorzy nie bardzo mogli "ułożyć" tę bójkę, a ja byłem świeżo po takich zajęciach w Szkole. Odważyłem się. Zapytałem reżysera czy mogę pokazać jak bym to zrobił. Pokazałem parę teatralnych uderzeń, propozycji rozwiązania sceny. Znaczna część moich propozycji została wykorzystana w spektaklu. Minęło parę miesięcy i pojawił się komunikat obsadowy kolejnego tytułu do realizacji. Była to "Burza" Szekspira również w reżyserii Jana Bratkowskiego. Jakież było moje zdziwienie, gdy w komunikacie obsadowym zobaczyłem swoje nazwisko przy roli Ariela. Zżerała mnie ciekawość; dlaczego ja? Zapytałem reżysera. Pan Jan odpowiedział krótko: zobaczyłem w trakcie fragmentu próby "Zmierzchu" gdy pokazywałeś bójkę jaki jesteś i co potrafisz.

Czy doświadczenia i przygody zebrane na początku drogi aktorskiej mają przełożenie na pracę teraz, gdy jest Pan po drugiej stronie sceny?

- Ogromne. Koledzy mają do mnie nieraz pretensje, że gram wszystkie role. Trochę gram, ale staram się dać im więcej swobody, zaufać. Ingeruję w tę swobodę, gdy widzę, że nic się nie zmienia, albo że jest to zły kierunek, nie zawiera tego co chciałbym w spektaklu zaprezentować. Doświadczenia aktorskie z różnych teatrów, ze współpracy ze znakomitymi kolegami aktorami, reżyserami: z nauki teatru w teatrze przekładają się na moją pracę również jako reżysera. Nauczyłem się być bardziej liberalny.

Skąd u aktora, który kocha być na scenie pomysł by zostać dyrektorem teatru?

- Aktor tworzy rolę, reżyser spektakl, a dyrektor tworzy cały teatr. Kształt tego teatru. Czy dobrze, czy źle? Bierze za to pełną odpowiedzialność. Najczęściej sprowadza się to do brania odpowiedzialności za błędy, ewentualne porażki, bo sukcesy mają wielu ojców a porażki są sierotami. To była długa droga. Startowałem w kilku konkursach na dyrektora różnych teatrów, ale brakowało mi wymaganego wówczas trzyletniego doświadczenia na stanowisku kierowniczym. Jacek Chmielnik, będąc dyrektorem Teatru Nowego w Łodzi, zaproponował mi współpracę aktorską i jednocześnie stanowisko szefa impresariatu. Zgodziłem się i pracowałem 12 godzin na dobę. Zresztą ciekawostką może być fakt, iż wówczas zespół aktorski Teatru Nowego w Łodzi miał 7 osób. Stamtąd przeszedłem do Teatru im. Jaracza, potem Teatru Muzycznego, Radia Łódź, by wreszcie zebrać trzy lata na stanowiskach kierowniczych i po spełnieniu wymogu doświadczenia ubiegać się o stanowisko dyrektora teatru.

I wtedy Pan trafił do Elbląga. Przypadek?

- To był splot zdarzeń. Trochę szczęście, trochę przypadek, a trochę sentyment. Tu zaczynałem, tu grałem pierwsze spektakle na Dużej Scenie. "Romea i Julię". Zagraliśmy kilkadziesiąt spektakli, potem była "Farfurka królowej Bony", "W małym dworku". A więc sentyment. Od dłuższego czasu dążyłem do celu, który sobie wyznaczyłem. A więc pewien rodzaj konsekwencji. Przypadkowo dowiedziałem się o konkursie. I wreszcie miałem odrobinę szczęścia by konkurs wygrać. Prawdopodobnie wszystko co robiłem wcześniej złożyło się na moje doświadczenie i znalazło przełożenie na wyrazistą, dojrzałą ofertę, jaką złożyłem w konkursie. Wygrałem konkurs i po przyjeździe do Elbląga przeraziłem się - Teatr zastałem prawie niezmieniony. Widownia, zaplecze, były prawie takie same jak 20 lat wcześniej.

Dziś jest mi ogromnie miło, że po 20. letniej przerwie wróciłem do Elbląga i jestem obecny w tutejszym Teatrze. Mam nadzieję, że z 67 premier, które za mojej kadencji zostały zrealizowane, kilka może kilkanaście z nich zapisze się na trwałe w historii elbląskiego Teatru. Spektakl, teatr, to jest zawsze ryzyko artystyczne. Nigdy nie wiemy, jaki będzie efekt finalny.

Bycie aktorem, reżyserem czy dyrektorem teatru, to zajęcia bardzo intensywne. Pan godzi te trzy role. Jak to możliwe?

- Czasami więcej niż trzy. Im więcej mamy zajęć tym więcej mamy wolnego czasu. Co prawda rodzina jest chyba odmiennego zdania.

Za chwilę będzie kolejna premiera. Czy to kolejny przypadek, a może przeznaczenie, że będzie to właśnie "Romeo i Julia", sztuka, którą Pan debiutował?

- To nie przypadek. Wiem, że wtedy nie zrobiłem tego dobrze. Teraz wydaje mi się, że wiem jak trzeba zagrać Romea. "Romeo i Julia" to bardzo ważny dla mnie spektakl. Myślałem o tym spektaklu i chciałem zrealizować go tu w Elblągu. Znalazłem rozwiązanie w postaci Projektu w ramach Programu współpracy transgranicznej Litwa - Polska - Rosja i jednocześnie podniosłem poprzeczkę, stopień skomplikowania produkcji teatralnej. Trzy teatry z trzech krajów, ten sam spektakl, międzynarodowa obsada. Ten pomysł powstał wcześniej niż międzynarodowa "Burza", którą zrealizowaliśmy wspólnie z Portugalczykami i Anglikami. Problem pojawił się na płaszczyźnie urzędniczej. Termin rozpoczęcia działań w ramach Projektu był długo odraczany.

Czyli chciał Pan naprawić błędy młodości? Udoskonalić to, czego jako niedoświadczony aktor nie mógł Pan wtedy osiągnąć?

- "Romeo i Julia" to piękna sztuka. Brzmi banalnie? Może i tak ale to rzeczywiście przepiękny dramat. Często się używa określenia, które jest pewnego rodzaju wytrychem - ponadczasowy temat. Ale ta sztuka jest ponadczasowa. Prawdziwa, szczera, młodzieńcza miłość pięknie przez Shakespeare'a namalowana słowem. Miłość, która jest wtłoczona w konflikt pomiędzy dwoma rodami. Miłość i nienawiść. Zastanawiam się ile takich sytuacji może być w naszym życiu. Mówię o tej nieuzasadnionej, bezpodstawnej nienawiści powodowanej niesprawdzonymi uprzedzeniami. Antagonizmy pomiędzy ludźmi, pomiędzy miastami czy też pomiędzy narodami. W tym utworze nienawiść, której źródeł nikt już nie pamięta, doprowadza do tragedii... Poza tym utwór jest niezwykle widowiskowy. Oprócz przepięknego tekstu jest wpisany w dramat bal, są pojedynki, są fantastyczne role, dające aktorom ogromne szanse kreacji a poza wszystkim w Naszym Teatrze mamy zespół aktorski, który jest w stanie podołać wyzwaniom stawianym przez Szekspira. Wierzę w to. Dla mnie osobiście praca nad tym spektaklem to ogromna satysfakcja, przyjemność i pasja. W 1982 roku czyli 31 lat temu grałem Romea w swoim spektaklu dyplomowym w reżyserii Jana Machulskiego, graliśmy w tłumaczeniu Jarosława Iwaszkiewicza. Teraz gramy w innym tłumaczeniu, z innymi ludźmi, jest inny czas, inne realia, inaczej pracujemy nad spektaklem. Nie z muzyką Jacka Szczygła, tylko Bolesława Rawskiego, nie Mirosław Siedler gra Romea, tylko Piotr Boratyński. Wiele się zmieniło, ale czy miłość się zmieniła? Ta prawdziwa. Czy stała się bardziej wstydliwa? Czy zmienili się ludzie? Oglądałem spektakle Romea i Julii zrealizowane w ramach programu Litwa - Polska - Rosja w Kłajpedzie i w Kaliningradzie, (bo tam mają już zamknięte spektakle, nasz jest tym trzecim) i twierdzę, że nie. Nic się nie zmieniło w kwestii miłości. Możemy używać innych słów, inaczej rozmawiać, ale psychika ludzka, nawet przyśpieszona przez galopujący świat, ciągle jest ta sama. Gdy kochamy kogoś, to martwimy się o niego, troszczymy, tęsknimy, myślimy o nim, bije nam mocniej serce na myśl lub widok tej drugiej osoby. Tak samo wyglądało to parę lat wcześniej, i parędziesiąt, i pewnie paręset.

Co chce powiedzieć Mirosław Siedler - reżyser "Romea i Julii" widzom, którzy przyjdą na spektakl?

- W dzisiejszym świecie wiele jest konfliktów, w których "kiedyś ktoś z kimś o coś tam się przemówił" jak mówi Książę Escalus w tym utworze. Obraził się. Nie rozmawia. Wręcz zionie nienawiścią. Wiem, że to trochę naiwny pacyfizm, ale chciałbym, aby widz się zastanowił, pomyślał choćby przez chwilę czy sam nie ulega temu groźnemu bezsensowi. Utwór według mnie zabrzmi bardziej wymownie kiedy w międzynarodowych spektaklach staną naprzeciwko siebie skonfliktowani Capuleti i Montecchi, grani przez aktorów z różnych krajów ( z Litwy, z Rosji i z Polski) by w finale podając sobie dłoń nad trupami swoich dzieci, wreszcie zrozumieć i powiedzieć "wybacz". Może my się opamiętamy, powiemy "wybacz" odpowiednio wcześnie, żeby nie było za późno???! To chciałbym pokazać widzom. Nie zapominajmy o tym, że jest również utwór o nienawiści.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji