Seksualne perwersje w Chicago
Niewiele wiemy o współczesnym dramacie amerykańskim. Skąpych i siłą rzeczy wyrywkowych informacji dostarcza tylko "Dialog". Przed kilku laty zamieścił on sztukę Davida Mameta "Bizon", później kilkakrotnie pisał o tym aktorze w kronikarskiej rubryce. Z niej to właśnie mogliśmy dowiedzieć się, że ów "Bizon", grany swego czasu na Brodwayu, powrócił tam po dłuższej przerwie zwracając uwagę kreacją słynnego Al Pacino.
Różnie przebiegają kariery dramatopisarzy. Rodzimy, 40-letni twórca na dobrą sprawę dopiero wyraźnie umiejscawia się w artystycznym życiu. Gdzie indziej wygląda to nieco inaczej, czego właśnie David Mamet jest wymownym przykładem. Pisać zaczął przed ukończeniem 20 lat, skończywszy 24 - był już wykładowcą teatru i dramatu, rok później zwrócił na siebie uwagę krytyki, w 1983 roku zdobył prestiżową nagrodę Pulittzera, później jeszcze w sposób wyraźny zaakcentował swą obecność także w świecie filmowym.
Teatr im. Jaracza wystawił za sprawa Rafała Kłopotowskiego (o tym jak doszło do wystawienia tej sztuki pisałem przed tygodniem) jeden z wcześniejszych dramatów D. Mameta. Tytuł - "SEKSUALNE PERWERSJE W CHICAGO" jest nieco bulwersujący, ale - powiedzmy od razu - tylko tytuł. Oglądamy czwórkę młodych bohaterów w trzydziestukilku scenkach sprawnie zakomponowanych i połączonych przez reżysera. Niewiele o nich wiemy. Mówią, posługując się dosadnym słownictwem właśnie o seksie, także perwersyjnym, skrywając za tym tematem swoje prawdziwe "ja". Myślę, że brutalnie podany temat rozmów i te wulgaryzmy zwróciły przed laty uwagę na Mameta. Można oczywiście do tego wszystkiego dorobić ideologię, wskazać na alienacje, na strach przed ludźmi powodujący, że skrywamy się za maską słów, gestów czy życiowej pozy. Wszystko to zresztą prawda, tylko że dość słabo przemawiająca, nie poruszająca dziś polskiego widza. Inne realia, inne problemy... (co prawda wychodząc z teatru usłyszałem: "Jak spotkamy się w trójkę przy wódeczce, to nie takie gadulce można usłyszeć").
Rafał Kłopotowski, prowadząc czwórkę aktorów wzbogacił temat o pewne dodatkowe odcienie, różnicując wizerunki psychologiczne bohaterów. Nie zmienia to jednak faktu, że zobaczyliśmy tylko obyczajowe obrazki, które ogląda się z pewnym zainteresowaniem, zwracając jednocześnie uwagę na żywy, barwny, pełen swoistej melodii dialog, ale o których szybko się zapomina. To niewiele. Zważywszy jednak, że na "Seksualnych perwersjach w Chicago", w przeciwieństwie do niektórych spektakli jakie dane nam oglądać na łódzkiej scenie, widz się nie nudzi i że ma nad wyraz rzadką możliwość zetknięcia się ze współczesnym dramatem amerykańskim, warto spektakl na Małej Scenie przynajmniej zauważyć.