Kuglarze i nudziarze
Blues-opera "Kuglarze i wisielcy" z librettem i piosenkami Jacka Kaczmarskiego wystawiona w poznańskim Teatrze Nowym odznacza się przerażającym brakiem dowcipu, umiaru w słowach i dziurami w dramaturgii. Dwaj profesjonaliści - Krzysztof Zaleski i Jerzy Satanowski - dodali do tego nieudolną reżyserię i muzykę ciężką jak ołów. Wielka szkoda, bo pomysł był oryginalny, a fabuła świetna.
Trzygodzinny spektakl osnuty jest na motywach "Człowieka śmiechu", romantycznej powieści Wiktora Hugo. Jej akcja dzieje się w Anglii na przełomie XVII i XVIII wieku, a głównym bohaterem jest wędrowny kuglarz Gwynplaine (Mirosław Konarowski), któremu w dzieciństwie zniekształcono twarz w taki sposób, że nie schodzi z niej szeroki uśmiech. Kiedy okazuje się, że jest lordem, opuszcza swojego przybranego ojca Ursusa (Mariusz Puchalski) i ukochaną, niewidomą Deę (Małgorzata Mielcarek). Nie daje się jednak do końca omamić zaszczytami i na królewskim dworze obnaża obłudę i niesprawiedliwość możnych.
Kaczmarski z powieści Hugo wziął koloryt XVIII-wiecznej Anglii, krzepkie metafory i główny wątek, od siebie dodał około 30 songów i tragiczne zakończenie w stylu "Romea i Julii". Jak w porządnej tragedii żadna z głównych postaci nie zostaje przy życiu, nawet Ursus, którego Hugo oszczędził. Ale "Kuglarze i wisielcy" tragedią nie są.
Pod szyldem blues-opery kryje się właściwie inscenizowany koncert pieśni śpiewanych w chórach i solo przez nie pozbawionych talentu aktorów Teatru Nowego. Niewiele z tych songów posuwa akcję naprzód, większość natrętnie ją komentuje. Skazaniec śpiewa o tym, jak to jest, kiedy się idzie na szubienicę, tłum o tym, co się czuje podczas egzekucji, marynarze - że dobrze wrócić do portu, prostytutki - o radości z przypływu klientów, Ursus - że niepokoi się o teatralny sukces w stolicy.
Dzięki nadludzkim wysiłkom kompozytora żadna z melodii ani na chwilę nie zostaje w pamięci. Z teatru wynosi się tylko świdrujący dźwięk solówek gitarowych. W muzyce przeważa bowiem blues i rockowa wirtuozeria, która do romantycznej baśni pasuje jak pięść do nosa, za to być może przyciągnie do teatru nastolatki.
Na to, aby z popisów wokalnych wydobył się jakiś konflikt i jego protagoniści, czeka się o wiele za długo. Gdy wreszcie, gdzieś w połowie sztuki, okazuje się kto, z kim i dlaczego, bohaterowie biorą się pod boki i śpiewają protest songi, mocno nadużywając cierpliwości widza.
Wizja świata i przesłanie, które oferuje autor, są ponure i pretensjonalne. Świat składa się wyłącznie z kurew, rozpustnych arystokratek, intrygantów i chciwych dworaków, szlachetni bohaterowie tylko przypadkowo jeszcze nie zostali uśmierceni. Tekst nie daje żadnej radości, nie przynosi nadziei, którą mimo wszystko zawiera powieść Hugo. Epatuje za to wulgarnością, jakby w dosadnych słowach skrywała się cała prawda o życiu.
Krzysztof Zaleski, zamiast bawić się konwencją opery, pilnuje, żeby sceny ani na chwilę nie opuszczał nastrój grozy. Aktorzy na widok Człowieka Śmiechu uciekają więc w trwodze za kulisy, po scenie wałęsa się zaś Żelazny Strażnik, który z upodobaniem wiesza ludzi. Jest też próbka wrestlingu, czyli udawanego boksu z zapasami, który kończy się nokautem i sztuczną krwią. Jedyne dobre sceny tego spektaklu - na dworze królewskim i w Izbie Lordów - są dowodem na to, że pomysł musicalu na motywach powieści Wiktora Hugo był dobry. Są w tych scenach cięte dialogi, dowcipna kpina z dworskiego ceremoniału, świetne aktorstwo (Bożena Borowska w roli królowej Anny, groteskowa Krystyna Feldman jako Lord Kanclerz, Mirosław Kropielnicki w roli Bolingbroke'a), a piosenki śpiewa się z umiarem. W innych momentach popisowo śpiewa i gra Daniela Popławska (Betsy). Udana jest również funkcjonalna scenografia Marka Chowańca.
Gdyby realizatorom nie zabrakło konsekwencji, mielibyśmy ciekawy teatr. Żal, zwłaszcza dlatego, że, innymi spektaklami muzycznymi: "Ghettem" i "Piękną Lucyndą" w reżyserii Eugeniusza Korina, aktorzy z Poznania dowiedli wysokiej klasy profesjonalizmu. Zakończonymi w sobotę występami w warszawskim Teatrze Dramatycznym odnieśli oni sukces. Przez "Kuglarzy" był on niestety połowiczny.