Artykuły

Teatr mam we krwi

- Piszę przede wszystkim o rosyjskiej prowincji, o ludziach wykluczonych ze społeczeństwa, alkoholikach, narkomanach, bezdomnych. Rosja w moich sztukach jest daleka od przepychu i wielkich idei. Moi bohaterowie najczęściej gnieżdżą się w małym mieszkanku na prowincji. To są współcześni "skrzywdzeni i poniżeni" z powieści Dostojewskiego - mówi Nikołaj Kolada, rosyjski dramatopisarz i reżyser.

- Nikołaj Kolada to dramatopisarz, aktor, reżyser, dyrektor teatru, pedagog, czyli człowiek instytucja. A kim pan się czuje naprawdę?

- Człowiekiem teatru. Rozmawiając z panią, uświadomiłem sobie, że czterdzieści lat temu, 16 września 1973 roku, przyjechałem do Jekaterynburga do szkoły teatralnej. Od tej pory przeszedłem wszystkie szczeble pracy w teatrze, także jako maszynista sceny czy portier. Czterdzieści lat minęło szybko i wolno, a teatr mam we krwi.

- Krakowowi przypadło w udziale świętować wraz z panem jubileusz, bo przecież premiera Maskarady odbyła się w Teatrze im. J. Słowackiego zaledwie na dwa dni przed tą jubileuszową datą

- I bardzo się cieszę, że tak się złożyło. Uwielbiam Kraków, to piękne i wyjątkowe miasto. Tutaj czuję się jak w domu, zapewne też dlatego że mieszkam w teatralnym mieszkaniu, a nie w hotelu. Mam już językowe doświadczenie, bo pracowałem w teatrze w Łodzi, reżyserując tam spektakle.

- A jak się panu pracowało z polskimi aktorami, którzy zapewne są nieco inni niż rosyjscy czy ukraińscy?

- Aktorzy wszędzie są tacy sami: leniwi, głupi, egoistyczni, okrutni, intrygują, zawsze chcą grać tylko najważniejsze role, a jeśli nie grają, to zazdroszczą innym. Tak jest w każdym teatrze i mówię to jako aktor. Wściekam się na nich i kocham ich jednocześnie nad życie. W Krakowie pracuje mi się fantastycznie, w Łodzi też był znakomity zespół. Aktorzy polscy mają w sobie coś nadzwyczajnego: szczerość.

- Czy w pracy z aktorem jest pan zwolennikiem metody Konstantego Stanisławskiego, wybitnego reżysera i pedagoga, tak niegdyś popularnej nie tylko w Związku Radzieckim?

- Wszystko stoi na systemie Stanisławskiego. Ale nie należy robić z niego ikony, przed którą się klęczy. Nauka Stanisławskiego jest nauką żywą. Wedle niej teatr dzieli się na dwie części: teatr żywy i martwy. Staram się robić teatr żywy, gorący, by widz czuł czy też widział w nim ogień. "Kochaj teatr w sobie, a nie siebie w teatrze" -to jedna z zasad Stanisławskiego, która jest mi bardzo bliska. Jeśli aktor zaczyna być zmanierowany, chodzi w białym szalu i gronostajach, to mnie jest smutno, bo wiem, że z nim koniec. Muszę powiedzieć, że z krakowskimi aktorami pracuje mi się niezwykle twórczo, dają z siebie wszystko, choć przed przyjazdem tutaj słyszałem plotki, że Teatr im. J.Słowackiego jest na obrzeżach życia teatralnego, bo nie jeździ na festiwale. To nieprawda, zespół jest znakomity, a Ziemię obiecane tak się zachwyciłem, że jej reżysera, Wojtka Kościelniaka, zapraszam do Teatru Komedii Muzycznej w Jekaterynburgu, by tam zrealizował spektakl z dwiema występującymi gościnnie aktorkami z Krakowa.

Pańska droga do teatru nie była łatwa...

- Pochodzę z prostej rodziny. Ojciec kierowca, mama traktorzystka, czwórka rodzeństwa, z którego 7-letnia Nadia zmarła na zapalenie opon mózgowych, małe miasto Priesnogorkowka. Żyliśmy bardzo skromnie, żeby nie powiedzieć biednie, więc marzyłem o bogactwie, a przy okazji o sławie.

Dlatego zdawał pan w wieku 15 lat do szkoły teatralnej?

- Była blisko, zaledwie 500 kilometrów od rodzinnego miasta. Ale poważnie. Skończyłem ósmą klasę i razem z ojcem pojechałem do Swierdłowska, dziś Jekaterynburga. Od młodości żyłem snem bycia aktorem. Tam mnie ciągnęło. W szkole teatralnej dostałem akademik. Po szkole dostałem pracę w Swierdłowskim Akademickim Teatrze Dramatycznym. Dostałem etat, a jeszcze przed dyplomem zagrałem kilka głównych ról, m.in. w sztukach Gogola, Tołstoja, Bułhakowa. Wtedy też miłość do teatru łączyłem z miłością do wódki. Popijałem. Czasami za dużo. W akademiku przeszedłem najostrzejszą szkołę życia: wódka, dyskusje do rana, kłótnie, spory o sztukę, o świat. Wyrzucono mnie z ukochanego teatru, a właściwie postawiono ultimatum: albo wódka, albo teatr. Złożyłem wypowiedzenie. Aż tu niedługo potem dostałem zawiadomienie z Instytutu Literackiego w Moskwie, że zapraszają do pisania. Kompletnie zapomniałem, że wysłałem do nich jakieś teksty. Wyjechałem do Moskwy.

Był pan biedny, rozpity i wyjechał szukać szczęścia do Moskwy?

- Studiowałem i pracowałem w kombinacie. Pewnego razu, to był początek pieriestrojki, 86 rok, napisałem "Grę w fanty". To mi zajęło trzy dni. To taki brutalny obrazek z życia: ludzie siedzą, piją i wygłupiają się, póki okrutny żart nie kończy się śmiercią jednej z bohaterek. Zagrano ją w 90 teatrach, od Rosji po Australię.

Ponoć radzono panu, by nie pisał sztuk?

- "Bo one ci się nie udają" - powiedział mi opiekun roku w Instytucie Literackim. A ja, człowiek uparty i przekorny, wysłałem "Grę w fanty" do Ministerstwa Kultury ZSRR. Po tygodniu miła urzędniczka odpowiedziała, że utwór został zakupiony i będzie rozesłany do teatrów. Po dwóch tygodniach dostałem pierwsze honorarium - 2 tysiące rubli. Pani wie, co to były za pieniądze! Fortuna. Mogłem kupić jedzenie, opłacić czynsz, stać mnie było nawet na dżinsy, rzuciłem pracę w gazecie. Wkrótce kupiłem stumetrowe mieszkanie w starej kamienicy, samochód, daczę, wyposażyłem rodziców i rodzeństwo, objechałem świat: Europa, Argentyna, Urugwaj, Egipt. Żyłem jak król. Skończyłem z piciem. Potem były różne zakręty, ale odkąd jestem w Małym Teatrze Dramatycznym - koniec. Poza tym, jeśli odnoszę sukces, nie ciągnie mnie do alkoholu.

Pańskie sztuki dotykają bolących tematów najczęściej ludzi prowincji, marginesu, czasami krytycy zarzucają panu, że pisze pan o poboczach życia - co pana w nim głównie interesuje?

- Ten świat znam i o nim piszę. Piszę przede wszystkim o rosyjskiej prowincji, o ludziach wykluczonych ze społeczeństwa, alkoholikach, narkomanach, bezdomnych. Rosja w moich sztukach jest daleka od przepychu i wielkich idei. Moi bohaterowie najczęściej gnieżdżą się w małym mieszkanku na prowincji. To są współcześni "skrzywdzeni i poniżeni" z powieści Dostojewskiego. "Płaczę wraz z nimi i wraz z nimi pragnę, by zło zostało ukarane, a na bagnie zakwitł kwiat".

Tyle w panu poezji, a ponoć najbardziej interesuje pana człowiek wtedy, gdy przykłada komuś nóż do gardła?

- On też mnie interesuje. I ona: zagubiona, samotna, rozchełstana, wulgarna i pijana. To jest prawdziwe życie.

A jednak największy rozgłos przyniosła panu "Rogatka", pierwsza w Rosji sztuka o homoseksualistach. Uległ pan modzie?

- Nie. To historia nieszczęśliwej miłości, bez happy endu. Miała światową premierę w San Diego. A w Rosji zostałem wyklęty, przeklęty, pastwiono się nade mną, krytycy nie zostawili suchej nitki. Potem powstały m.in. "Martwa królewna", "Baba Chanel", "Merylin Mongoł". Był czas, że pisałem po pięć sztuk rocznie.

A kiedy realizuje pan cudze teksty, to często sięga pan po klasykę: Szekspira, Dostojewskiego, Czechowa, Lermontowa i jego Maskaradę, jak w Krakowie. Czy to jest pański rodzaj odreagowania na "skrzywdzonych i poniżonych"?

- Jeśli człowiek jest oszalały z miłości, jeśli z jej powodu potrafi zabić - to też jest rodzaj skrzywdzenia i poniżenia. Klasyką opowiadam o współczesnym świecie. Nie manipuluję tekstami, nie dopisuję autorom słów, ale opowiadam o słabościach człowieka, które zawsze były, są i będą: o miłości, zdradzie, nienawiści, zazdrości. Podobnie jest z "Maskaradą". To arcydzieło należące do kanonu dramatu światowego, pasjonująca, pełna intryg i niespodziewanych zwrotów akcji, a zarazem bardzo przejmująca opowieść o miłości, zatraceniu, obsesji zdrady i tragicznej pomyłce. Opowieść, jaką publiczność zobaczy, przypomina historie, o których można przeczytać w prasie. Spektakl jest o mężu, który chory z zazdrości zabił swoją żonę. Na scenie tworzę wyjątkowy, specyficzny świat. W Rosji mówi się, że widz zjada oczami. Dlatego tworzymy piękne obrazy. Za ich pomocą chcemy opowiedzieć tę historię. I oczywiście talentem i emocjami 25 osób na scenie.

Mówią o panu "rosyjski geniusz dramatu". Czuje się pan geniuszem?

- Napisałem 105 utworów, grane są w 90 teatrach, ale czy to powód, żeby czuć się geniuszem?

Niechże pan przynajmniej przyzna, że należy do czołówki rosyjskich współczesnych dramatopisarzy

- Podobno...

Ta pańska skromność... A fakt, że obok utworów Czechowa pańskie są najczęściej wystawiane w Rosji też nic dla pana nie znaczy?

- Owszem. Jest mi z tego powodu bardzo miło. Nawet jestem dumny.

A co, pańskim zdaniem, spowodowało tak wielką popularność pańskich utworów w Polsce? Krakowskie sceny też wcześniej wystawiały "Merylin Mongoł", "Gąskę".

- Prawdę powiedziawszy, nie wiem, choć to ogromnie cieszy.

A jaki teatr jest panu bliski: konwencjonalny, tradycyjny czy awangardowy, odsłaniający nowe tematy i nowy język sceniczny?

- Bez względu na to, czy piszę sztukę, czy wystawiam Czechowa lub Dostojewskiego, najważniejszy jest człowiek. I nigdy nie interesuje mnie ten, który żył 200 lat temu, ale dzisiejszy, współczesny dramat ludzki. Jeśli wystawiamy "Romea i Julię", to takich bohaterów musimy znaleźć wśród nas. Jeśli zagramy tych sprzed lat stu, dwustu, to stworzymy ogromną przepaść między widzem a aktorem. Zawsze tak podchodziłem do budowania każdej postaci, a grałem wiele znakomitych ról nie tylko w rosyjskim, ale i w niemieckim teatrze. Zdarzało mi się za granicą oglądać realizacje utworów Czechowa. Piękne słowa, piękne dekoracje, a ja spałem. Boże, jakie to było nudne. Bo brakowało prawdy dnia dzisiejszego, szczerości uczuć. To nie były historie o nas, ale o wydumanych postaciach z przeszłości.

Dopisuje pan klasykom kwestie?

- Nie, nigdy.

Dlaczego, na tym przecież robi się dzisiaj międzynarodowe kariery, zdobywa sławę.

- Z szacunku dla widza. Czyż ja mogę temu biednemu widzowi fundować ośmiogodzinne przedstawienie za jego własne pieniądze? Czy można go zadręczać? A przecież tyle musiałoby trwać, gdybym Szekspirowi dopisywał teksty. A poważnie: nie robię tego z szacunku dla autora i dla widza.

Szacunek brzmi staromodnie, wręcz anachronicznie...

- Jestem staromodny, pewne wartości są dla mnie najważniejsze. A jeśli coś kombinuję z tekstem, to najwyżej go skracam. Serce boli, jak trzeba ciąć "Rewizora", ale trzeba, trudno. Spektakl może trwać maksymalnie trzy godziny z przerwą.

Napisał pan 105 sztuk, reżyseruje, gra we własnym teatrze, który też pochłania nieco czasu, a na dodatek prowadzi pan zajęcia w szkole teatralnej. Kiedy znajduje pan czas na prywatne życie?

- Proszę pamiętać, że artysta to przede wszystkim energia. A mój teatr to jest sama radość, to jest moja miłość. Zatrudniam 65 osób, zarobki są skromne, z tantiem za wystawianie moich sztuk na świecie muszę dokładać do tej kosztownej zabawki, jaką jest prywatny teatr. On jest moim życiem.

A jaka jest ta pańska wielka miłość, jaki jest ten pański teatr?

- Szczery. Szczerość to jest pierwsze słowo, jakiego nauczyłem się po polsku. Zagrać miłość, łzy można tylko na szczerości. Zbyt wiele lat spędziłem w teatrze, by wierzyć w fałsz świata z przyklejonymi brodami, nosami i perukami.

Czyżby nie wierzył pan w oszustwo teatru?

- Wierzę w jego magię i czar.

- Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji