Artykuły

Aktorka prowincjonalna

- Za kulisami nadal jestem Sierotką Marysią. Nie potrafię siebie sprzedać czy na przykład poprosić o rolę. Wstydzę się. Natomiast na scenie budzi się we mnie jakiś monster - mówi Danuta Stenka, aktorka Teatru Narodowego w Warszawie.

"Stenka jest jak wino". - Zależy jakie wino. Może jakiś kwach. "Stenka jest jak miód". - Słodko. Kto to powiedział? Andrzej Grabowski. "Stenka jest po prostu dobra". - To Jan Frycz. Może i jest w tym odrobina prawdy. "Stenka jest ikoną". - O, do tego to już nie umiem się odnieść. "Stenka jest perłą w koronie". - Wyłamuje mi pan wskaźniki. "Matka Boska Gowidlińska". - To słowa Andrzeja Saramonowicza. Mogę tak bez końca. Dobrze o pani mówią. - Jeśli tak jest, to może sprawdza się moja filozofia bycia tamą dla złych przekazów - nie puszczam ich dalej w świat i wysyłam, w miarę możliwości, pozytywną energię.

To trudne, kiedy się pracuje w zawistnym przecież środowisku aktorskim?

- Inni nie mają tu nic do rzeczy, to gimnastyka własnego charakteru. We mnie oczywiście nieraz pojawia się zazdrość, kiedy widzę, jak ktoś fantastycznie zagrał, ale dopóki ta zazdrość mobilizuje mnie do pracy, pozwalam jej robić swoje. A kiedy pojawia się robal zawiści, zgniatam go, zanim zacznie mnie toczyć.

Gowidlino to pani Wadowice?

- Dobre! Właśnie wczoraj stamtąd wróciłam. Dopadła mnie melancholia, bo moje Gowidlino znika. Mam poczucie, jakby mi ktoś karczował dzieciństwo. Niedawno we wsi rozpadła się ostatnia kaszubska chata z pruskim murem, kryta strzechą.

Co to było za miejsce?

- Zwykła wieś, w której był kościół, poczta, szkoła i sklep. I jeszcze przystanek autobusowy. I remiza strażacka. Tyle.

Sielskie wiejskie dzieciństwo?

- Tam było jezioro, cały mój świat. Dopiero kiedy wyjechałam ze wsi, zrozumiałam, że nie poznałam rzeczy, które znały dzieciaki z miasta.

Miała pani poczucie jakiejś straty?

- Raczej wstydu. Moi rówieśnicy swobodnie poruszali się w miejscach, które dla mnie były obce: chodzili do kina, teatru, na basen. Ja nie, bo nie wiedziałabym, jak się zachować. Nad naszym gowidlińskim jeziorem wszystko było jasne, ale na basenie? Jakieś bilety, jakieś prysznice, jakieś kabiny. Na odległość byłoby widać, że nie przynależę. Ten wstyd towarzyszył mi przez lata. Dopiero jako dojrzała osoba zdałam sobie sprawę z tego, że moje korzenie nie są słabością, kulą u nogi, ale fundamentem, na którym mocno stoję, rdzeniem, z którego czerpię siłę.

Kawał życia ze wstydem.

- Sporo czasu i energii zmarnowałam na maskowanie dziewczyny ze wsi. Wstyd był ze mną w liceum w Kartuzach, w studium aktorskim w Gdańsku, w kolejnych teatrach. Dopiero aktorstwo pomogło go ze mnie wytrzepać. Zrozumiałam, że jeśli nie chcę się pogubić wśród postaci, w które się wcielam, gęb, które mi się przyprawia, masek, za którymi się chowam, muszę wiedzieć, kim jestem, skąd przychodzę i dokąd idę.

Ludzie z małych miejscowości mówią często, że są "spod Wrocławia", "spod Krakowa". Pani też była "spod"?

- Oczywiście, ponieważ Gowidlino nic nikomu nie mówiło. Dodawałam, że to niedaleko Kartuz, jednak i to nie pomagało. Musiałam więc być "spod Gdańska". Ale to było podszyte wstydem, bo za tym kryło się wszystko, czego nie miałam, o co byłam uboższa.

Zawsze pięknie pani opowiada o domu rodzinnym. Dużo w tym idealizacji?

- Pewnie tak, ale to zupełnie naturalne. Tęsknota do czasu dzieciństwa, młodości zostawia w pamięci przyjemne sytuacje, a nieprzyjemne czy nawet tragiczne pozbawia mocy. W moim domu bywały trudne sytuacje, problemy, jak wszędzie, ale w sumie dzieciństwo miałam naprawdę świetne, nie wymieniłabym go na inne. Wie pan, że dzisiaj, kiedy jestem w Gowidlinie, to prawie nie widuję dzieciaków.

Siedzą na Facebooku.

- Prawdopodobnie. A my biegaliśmy po wsi przez cały rok. Górne Gowidlino miało swoją zgraję, dolne swoją, a nad jeziorem spotykaliśmy się wszyscy. Czasu i pór roku nie wystarczało na nasze zabawy i pomysły. Ale, jak widać, to już minęło.

Pani tata elektryfikował wieś, mama uczyła w miejscowej szkole rosyjskiego. Rodzice chcieli panią wypchnąć w wielki świat?

- Chcieli, żebym się uczyła. Marzyli o studiach, ale żeby aż wielki świat? Nie sądzę. Ja chciałam być nauczycielką tak jak mama. Jej chyba też się marzyło, żebym po studiach wróciła do naszej gowidlińskiej szkoły.

Także jako nauczycielka rosyjskiego?

- Niekoniecznie. W liceum byłam w klasie o profilu matematyczno-fizycznym, choć lubię rosyjski, siedziałam w książkach mamy i poznawałam rosyjskie literki, zanim zaczęłam naukę w szkole. Pamiętam natomiast, że kiedy dostałam się do studium aktorskiego, tato był bardzo szczęśliwy. Mama też się cieszyła, że mi się powiodło, choć pewnie to była radość w lekkim przykurczu. Bała się, że mogę się pogubić w tym świecie.

Z domu rodzinnego wybyła pani jednak szybko, bo już po podstawówce.

- Nie było wyjścia, najbliższe liceum mieściło się w Kartuzach. Mieszkałam w internacie, czego początkowo strasznie się bałam. Zaczęło się odcinanie pępowiny.

Nie cieszyła się pani, że wyfruwa z gniazda spod oka rodziców?

- Nie, skąd! Traktowałam to jako dopust boży. Do domu wolno nam było jeździć raz w tygodniu, w sobotę. Czasem dopiero wieczorem, bo przepełniony do granic możliwości wcześniejszy pekaes nie zabierał wszystkich. A wracało się już w niedzielę po obiedzie. Oczywiście z torbą pełną wałówki.

Czyli była pani "słoikiem".

- I tego też się wstydziłam. Pamiętam swój pierwszy wyjazd do studium aktorskiego do Gdańska. Mama usmażyła mi kotlety schabowe na kilka pierwszych dni. A wtedy zdobycie schabu w naszym wiejskim sklepie graniczyło z cudem. To był rok 1981, wprowadzono właśnie kartki na mięso. Zamieszkałam w pokoju z dziewczyną z południa Polski, z miasta. Nadszedł czas kolacji, ona wyjęła swój miejski prowiant. Pomyślałam, że to będzie jakaś wiocha, jeśli wyciągnę z torby te kotlety. Wstydziłam się ją poczęstować, a nie było warunków, żeby zjeść po kryjomu. Popsuły się i musiałam je wyrzucić. To było straszne, bo wiedziałam, że mama dała mi to, co najlepsze.

W liceum było podobnie?

- Trochę inaczej, bo Kartuzy to jednak miasto powiatowe. Koleżanki i koledzy w szkole przyjeżdżali też z okolicznych wiosek, część z nich mówiła po kaszubsku. A pani?

Rodzice rozmawiali po kaszubsku z dziadkami i między sobą. Mój brat ze swoimi kolegami również. Natomiast ze mną wszyscy rozmawiali po polsku. Pod koniec podstawówki zostałam na lekcji wychowania obywatelskiego wywołana do tablicy, żeby opowiedzieć po kaszubsku legendę Gowidlina. Cała klasa miała niezłą zabawę. Wtedy umówiłam się z babcią, że będę z nią w sekrecie trenowała.

Pani naprawdę nie chciała być aktorką?

- Nie. Aktorkę zobaczyła we mnie moja polonistka z liceum w Kartuzach. Była tak zdeterminowana w tej kwestii, że pod koniec szkoły zabrała mnie do Trójmiasta, żeby znaleźć studium aktorskie. To były czasy przedinternetowe, więc pukałyśmy do teatralnych drzwi Gdyni i Gdańska. Wreszcie dowiedziałyśmy się, że to studium mieści się przy Teatrze Wybrzeże w Gdańsku i że w tym roku nie ma naboru, więc wróciłyśmy do Kartuz.

I?

- Zdawałam na rusycystykę na Uniwersytet Gdański, połowicznie. Poszłam na egzamin pisemny, ale na ustny już się nie wybrałam. Czułam, że to nie jest moje miejsce. Rodzicom nałgałam, że pytania były za trudne.

Wróciła pani do Gowidlina?

- Tak, i pracowałam w szkole jako nauczycielka rosyjskiego. Jednocześnie podjęłam naukę w studium pedagogicznym, a po roku miałam zdawać na studia i wrócić do pierwotnych planów, pójść w ślady mamy.

Rodzice ucieszyli się z takiego obrotu spraw?

- Tato był niezadowolony, że się nie dostałam na studia, a mama wiedziała, że prędzej czy później je skończę. Poza tym chyba się cieszyła, że pracuję pod jej skrzydłami.

Pani nauczycielska kariera nie trwała długo, bo rok później była już pani w studium aktorskim w Gdańsku. Dlaczego tam pani wróciła?

- Cud! Do Gowidlina przyjechał na wakacje kuzyn mojej przyjaciółki. Przywiózł ze sobą "Głos Wybrzeża", w którym była informacja o naborze do studium. "Co ci szkodzi, spróbuj!" - powiedział, więc spróbowałam.

"Opłacało się to studium założyć choćby po to, żeby Stenka je skończyła".

- To powiedział Jan Banucha, scenograf i przyjaciel Ryszarda Majora, naszego ukochanego profesora w szkółce i mojego pierwszego dyrektora w teatrze. Przyglądał mi się podczas jakiejś próby i dodał: "Co to za ścierwo! Rzucisz je na scenę, nic nie wie, nic nie rozumie i gra!". Na początku rzeczywiście niewiele rozumiałam, poruszałam się w tej pracy wyłącznie intuicyjnie.

Miała pani kompleks w związku ze skończeniem "szkółki", "przyzakładówki" - to pani określenia - a nie akademii teatralnej?

- Ależ oczywiście. Byłam przekonana, że ci po szkołach teatralnych więcej umieją, są lepszymi aktorami.

Kończy pani studium z propozycjami z trzech teatrów: Współczesnego w Szczecinie, Wybrzeże w Gdańsku i Słowackiego w Krakowie.

- Dostać takie propozycje to był cud. Zdecydowałam się na Szczecin.

Dlaczego? Jak można było wybrać Szczecin zamiast Krakowa?

- Nie była to łatwa decyzja, ale w Szczecinie dyrektorem był nasz ukochany Major. Intuicja podpowiadała, żeby iść do niego.

Nawet pani koledzy pukali się w czoło i mówili: "Nie idź do Majora, bo kto cię tam zobaczy, stamtąd się już nie wydostaniesz".

- Tak mówili.

Szybko zaczęła pani dostawać nagrody.

- Dużo grałam.

Rzeczywiście, doliczyłem się czterech premier w każdym sezonie. Jednak po czterech latach rezygnuje pani ze Szczecina i przenosi się do kierowanego przez Izabellę Cywińską Teatru Nowego w Poznaniu. Dlaczego?

- Dokładnie rzecz ujmując, zostaję wypchnięta przez moich przyjaciół z teatru, którzy uznali, że muszę się rozwijać, iść dalej. Jechałam do Poznania z duszą na ramieniu i jakaż była moja radość, kiedy okazało się, że Cywińska ma próbę, więc nie zdążę się z nią spotkać, bo musze wrócić na spektakl do Szczecina. Już wychodziłam, kiedy pojawiła się koleżanka ze szkółki i jej znajomi. Postanowili wyciągnąć "Cywę" z próby. Zapomniałam ze strachu, jak się nazywam. Na szczęście Cywińska pamiętała i powiedziała: "Nagradzałam cię, dziecko, na festiwalu w Toruniu". Umówiła się ze mną na kolejny termin i wtedy już zaprosiła mnie do zespołu.

Do Poznania przeniósł się także wtedy pani przyszły mąż Janusz Grzelak. Ukartowaliście to wcześniej?

- Ja do Nowego, Janusz do Polskiego. Chcieliśmy być razem. Gdziekolwiek.

Jak się państwo poznali?

- Na festiwalu teatralnym w Toruniu. Dostałam nagrodę, Janusz zadzwonił z gratulacjami. Zaprosiłam go na opijanie. Zaczęliśmy się spotykać, jeździć między Szczecinem i Toruniem, aż w końcu osiedliśmy razem w Poznaniu.

Wtedy pani była tą "cycatą babą przy kości"?

- Ważyłam 70 kilogramów, ale z każdą premierą ubywało mi na wadze.

A nie można być w teatrze cycatą babą przy kości?

- Jak najbardziej, ale wtedy się jest aktorką charakterystyczną.

To zupełnie nie pasuje do dzisiejszego obrazu "pięknej i luksusowej" Danuty Stenki.

- Powtarzam od lat i do znudzenia, że owszem, odpowiednim światłem, charakteryzacją, fryzurą, kostiumem można ze mnie zrobić tak zwaną piękną kobietę, ale na co dzień jestem średnią krajową. Spędziłam z sobą w różnych sytuacjach ponad 50 lat, więc wiem, co mówię.

Przecież cała Polska oglądała pani boskie nogi w "Tańcu z gwiazdami". One też były zrobione przez odpowiednie światło?

- Przecież ja nie mam nóg! To znaczy takich nóg, o jakich mowa. Pamiętam taką sytuację z czasów podstawówki. Tato leży na kanapie i woła mnie: "Danka, chodź no tu. Stań przede mną. Odejdź trochę dalej. Złącz nogi". Zrobiłam, co kazał, a tato na to: "Matko Zbawna, tobie toby dzik między nogami przebiegł!"

Na początku lat 90. przybywa pani do Warszawy.

- Już chyba nie muszę powtarzać, że śmiertelnie przerażona.

Do stolicy ściągnął panią Maciej Prus, ówczesny dyrektor Teatru Dramatycznego.

- Zadzwonił do teatru na centralę i poprosił mnie do telefonu, ale odebrała pani garderobiana. Myśląc, że rozmawia ze mną, zaproponował jej etat. Chwalić Boga, nie przyjęła, bo mogłabym już nie dostać kolejnej szansy. Cieszyłam się, jadąc do Warszawy, ale jednocześnie umierałam ze strachu.

Przed czym?

- Przed tym, że się wyda, że się w końcu okaże, że nic nie umiem, że przez tych kilka lat jakoś mi się udawało. I tak właściwie, proszę pana, mam do dziś.

Warszawski zespół dobrze panią przyjął?

- Bardzo dobrze. Zajęli się mną, nie czułam się tam bezpańska. Weszłam od razu w próby.

Ale teatr przeżywał bardzo trudny czas. Dramatyczny padł ofiarą sukcesu musicalu "Metro", który okupował scenę.

- A my zostaliśmy zepchnięci na małą scenę. Siedzieliśmy już na walizkach, czekając na nasz koniec. Zresztą ja byłam przyzwyczajona do tego, że teatr jest swego rodzaju rodziną, że się w nim spędza czas, pracuje się czy po prostu się jest. Tymczasem w Warszawie wszyscy gdzieś pędzili - na plan filmowy, do telewizji. Wkrótce i ja zaczęłam biegać.

Po sześciu latach w Warszawie poznaje pani młodego reżysera Krzysztofa Warlikowskiego, który zabiera się do "Elektry" Sofoklesa.

- To była zupełnie inna praca niż dotąd, wielkie teatralne laboratorium. Wyznaczony czas prób przestał istnieć. Przesiadywaliśmy w teatrze do nocy, rozmawialiśmy, dłubaliśmy. Wytworzyła się wówczas między nami jakaś szczególna więź - ja się nawet w Krzyśku podkochiwałam.

Zrobiliście jeszcze "Poskromienie złośnicy" i kilka lat później spotkała się pani z innym

ważnym dla nowego teatru reżyserem - Grzegorzem Jarzyną. Tak powstała "Uroczystość", grana w TR Warszawa już 13 lat!

- To ważny dla mnie spektakl, ale trudne spotkanie. U Warlikowskiego było tworzenie świata, a u Jarzyny - zderzenie ze światem. Czuło się w tej pracy jakieś napięcie, ciśnienie. Adam Ferency powtarzał od czasu do czasu: "Danka, spieprzaj stąd. To nie jest miejsce dla ciebie". Miał rację. Nie umiem pracować pod presją. Po premierze nie byłam w stanie pójść na bankiet, czułam się jak przejechana walcem. Wiedziałam, że to nie moje miejsce. Po czym... zaangażowałam się do tego teatru.

I nic pani w nim nie zagrała.

- Nie mam pojęcia dlaczego. Byłam w obsadzie "Burzy", ale zagrał ktoś inny. Więc się po dwóch sezonach wymeldowałam. Z Jarzyną spotkałam się, dopiero kiedy odeszłam z Rozmaitości, w spektaklu "Bash" Neila LaBute'a. Praca wyglądała już zupełnie inaczej, Grzegorz był wtedy na innym etapie.

W 2003 roku dołącza pani do zespołu Teatru Narodowego i dostaje jako pierwsza aktorka w historii Paszport "Polityki". Tu spotyka się pani z trzecim ważnym nazwiskiem - Mają Kleczewską. "Fedra", "Marat/Sade" i "Oresteja" - zrobiły panie razem trzy spektakle.

- Niezwykle ważne, różne i każdy na swój sposób wyjątkowy.

Kleczewska wypruła z pani flaki?

- Nie, raczej nieustannie mnie stymulowała, po czym siadała i słuchała. Czułam się tak, jakby mnie zaopatrywała w najlepszy sprzęt, zabezpieczała, stawała na skraju jaskini i pozwalała schodzić tak głęboko, jak chcę i potrafię. I z nią się nie bałam, schodziłam.

Jak to możliwe, że ta ciągle zlękniona Stenka pracowała z najodważniejszymi reżyserami?

- Za kulisami nadal jestem Sierotką Marysią. Nie potrafię siebie sprzedać czy na przykład poprosić o rolę. Wstydzę się. Natomiast na scenie budzi się we mnie jakiś monster. Nie znam go do końca, ciągle go odkrywam i jestem go piekielnie ciekawa.

Ten monster rzeczywiście gdzieś siedzi, bo kiedy wychodzi pani na scenę jako Ethel Rosenberg w "Aniołach w Ameryce", czy Katarzyna Medycejska w "Królowej Margot", to ja już się boję. Szkoda mi Roya Cohna, na którego śmierć pani czeka, nie mówiąc już o Karolu IX, którego dusi pani swoim futrem. Czuje pani w sobie silny emocjonalny ładunek?

- Nie codziennie. Czasem czuję wielką pustkę. Wczoraj moc, dzisiaj echo. Ostatnio mam też poczucie, że nie schodzę w głąb jaskini i kręcę się wokół tego, co już znam.

"Za dużo jest teraz porządku, a za mało szaleństwa"?

- Chciałabym jeszcze podrążyć, wyprawić się w nieznane, podjąć ryzyko.

Na zdjęciu: Aleksandra Justa i Danuta Stenka w "Fedrze", Teatr Narodowy

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji