Artykuły

Warszawa. Urodziny Witolda Sadowego

- Staram się nie wzruszać, ale nie jest to łatwe, kiedy wspomina się kolegów, z którymi przeżyło się tyle ważnych chwil. Nie sposób w takim momencie ukryć łez - mówi Witold Sadowy, który od 15 lat żegna na naszych łamach zmarłych aktorów. 7 stycznia kończy 94 lata.

Dorota Wyżyńska: Próbowałam policzyć, ilu aktorów pan pożegnał. W archiwum "Wyborczej" znalazłam dobrze ponad tysiąc publikacji, a przecież wcześniej pisał pan też "Pożegnania" do "Życia Warszawy". Witold Sadowy: Myślę, że napisałem kilkaset tekstów. Pani mówi, że przeszło tysiąc. To prawdopodobne. Pierwsze "Pożegnanie" powstało po odejściu Toli Mankiewiczówny w 1985 r., ukazało się w "Życiu Warszawy". Publikowałem tam swoje "Wspomnienia zza kulis", miałem redaktorkę Beatę Sowińską, która namawiała mnie, żebym zaczął pisać "Pożegnania". Broniłem się, że nie chcę zostać "Pogrzebaczem". Że to niewdzięczna rola. Aż w końcu zostałem "Pogrzebaczem", a nawet "Nekrologiem", bo tak też o mnie mówili. Mówili też Charon?

- Charon, który przeprawia na drugi brzeg warszawskich aktorów. I to już mi się podobało.

Jakie były pierwsze reakcje kolegów aktorów?

- Entuzjastyczne. Tylko jednemu koledze się nie podobało, że to nie on, tylko ja piszę. Nie będę wymieniał nazwiska, zmarł w lutym ubiegłego roku, napisałem o nim bardzo ładne wspomnienie. Dostaję mnóstwo listów od czytelników z podziękowaniami. Kiedyś jedna moja wielbicielka napisała, że widziała moje miejsce na cmentarzu i to wstyd, żebym ja - w domyśle znany "Pogrzebacz" - miał taki marny grób. Postawiłem więc sobie elegancki grobowiec z marmuru. Niedaleko leży Erwin Axer. Będziemy mogli sobie czasem porozmawiać.

Krystyna Janda na swoim blogu pisała, jaką niezwykłą rolę sobie pan wyznaczył, i zastanawiała się, "kto napisze wspomnienie po Witoldzie Sadowym?". Czuję, że ma pan już gotowy tekst o sobie.

- Nie mam i nie zamierzam go pisać. Ale coś w tym jest, bo wielu moich kolegów aktorów tuż przed śmiercią rozmawia ze mną, wręcz mnie instruuje, o czym mam napisać: pamiętaj o tej roli, nie zapomnij o tym, opowiadają anegdoty.

Często widzę pana w teatrze na bardzo różnych spektaklach.

- Staram się chodzić na wszystko, w miarę możliwości. Nie zawsze mi się podoba to, co dzisiejsi twórcy robią z klasyką, ale zdaję sobie sprawę, jak bardzo zmienił się teatr i sposób grania. Sam się łapię na tym, że to, co kiedyś wydawało mi się mistrzostwem, dziś już mi tak nie imponuje, a czasem zwyczajnie nudzi. Chyba dwa, trzy lata temu na kanale Kultura oglądałem zarejestrowane na taśmie "Wyzwolenie" Wyspiańskiego w reżyserii Konrada Swinarskiego, na które przed laty jechałem do Krakowa z wypiekami na twarzy. Wtedy byłem zachwycony, a teraz? Nie mogłem tego oglądać. Coś się w nas zmieniło. I w młodych, i w starych.

Jeśli coś mnie dziś szczególnie razi, to scenografia. Wychowałem się na innej estetyce. Mistrzami byli Teresa Roszkowska, Otto Axer, Krzysztof Pankiewicz. Dziś przestrzeń teatralna odarta jest z piękna, czasem jedyny rekwizyt to brudna szmata lub połamane krzesło, o kostiumach już nie mówię, bo przeważnie są z lumpeksu. Taki trend. A młodych aktorów pan rozpoznaje? Ma pan swoich faworytów?

- Do niedawna chodziłem na wszystkie spektakle dyplomowe w Akademii Teatralnej. Starałem się śledzić kolejne pokolenia aktorskie. Jak przeglądam kolorowe tygodniki, to czasem pojawiają się jednak nazwiska, o których nie słyszałem. Ten, kto ogląda seriale, wie, dla mnie to czarna magia.

I jeszcze coś nie daje mi spokoju: aktorzy na scenie mówią byle jak, wręcz bełkoczą. Mogę się w tej kwestii mylić, ale używam przecież dwóch aparatów słuchowych. Kiedy mam problem ze zrozumieniem, czasem pytam młodszych przyjaciół, z którymi chodzę do teatru, ale okazuje się, że oni też nie dosłyszeli. Czyli to nie tylko mój problem. Pamięta pan swój ostatni dzień na scenie?

- Tak, choć nie wiedziałem, że będzie ostatni. W Teatrze Rozmaitości graliśmy "Gałązkę rozmarynu". Ja austriackiego Feldmarszałka, pojawiałem się na scenie tylko raz, ale zawsze dostawałem brawa. Tego dnia nie czułem się najlepiej, rozbierała mnie grypa, był to drugi dzień świąt Bożego Narodzenia 1988 r. Wychodząc z teatru, jak zawsze powiesiłem strój na wieszaku i pożegnałem się z garderobianą: "Do widzenia, do jutra". Następnego dnia z samego rana telefon z "Życia Warszawy": "Twój teatr płonie!".

Już wtedy czułem, że nie wrócę na scenę przy Marszałkowskiej. Zespół wyjeżdżał jeszcze z "Gałązką rozmarynu" do USA i do Kanady, ale beze mnie. Kiedy udało się doprowadzić scenę do porządku, nowym dyrektorem został pan Szulczyński, który przygotował jedną premierę i uciekł. Później przyszła tu ekipa z Teatru Szwedzka 2/4 i rozpoczął się nowy rozdział Teatru Rozmaitości. Niebawem na afiszu pojawił się "Bzik tropikalny" Grzegorza Jarzyny. Ale tę historię pani zna lepiej ode mnie.

Ten pożar zakończył moją działalność aktorską. Już wtedy miałem w planach emeryturę. Dostawałem jeszcze jakieś propozycje, ale uznałem, że to już nie ma sensu. Może ten pożar to był znak, żeby zakończyć pewien etap w życiu? Wiedziałem, że mój najlepszy czas na scenie już minął. Bo ten najlepszy czas był...

-...zaraz po wojnie. A potem nie najgorzej mi się wiodło aż do lat 80. Grał pan na pierwszej scenie powojennej Warszawy. Jak wtedy wyglądało to teatralne życie?

- Tego nie da się opowiedzieć. To w ogóle dziś nie jest do wyobrażenia, jak Warszawa wtedy wyglądała i w jakich warunkach żeśmy grali.

W dzisiejszym teatrze razi mnie scenografia.

Czasem jedyny rekwizyt to brudna szmata. Kostiumy są z lumpeksu. Taki trend

Jak pan trafił na scenę?

- Do Warszawy wróciłem dwa dni po wyzwoleniu, 19 stycznia. Mój ojciec i brat zginęli w czasie powstania. Odnaleźliśmy z matką nasze mieszkanie na Grzybowskiej. Zdobywałem tytoń, mama robiła papierosy, ja sprzedawałem. Któregoś dnia dowiedziałem się, że po drugiej stronie Wisły działa teatr. Przez zamarzniętą Wisłę dostałem się na Pragę. Dyrektorem Teatru Miasta Stołecznego Warszawy (w miejscu obecnego Powszechnego) był Jan Mroziński, którego poznałem w czasie okupacji. Od razu zachciało mi się żyć. Już w drzwiach rzuciliśmy się sobie w objęcia. Mroziński do mnie: "Spadłeś mi z nieba. Chcesz być aktorem?". Dostałem rolę 16-letniego chłopaka w sztuce Maurice'a Maeterlincka "Burmistrz Stylmondu". 13 kwietnia przyszedłem na pierwszą próbę. Widzę, że pani patrzy na mnie dziwnie, że tak dobrze pamiętam wszystkie daty. Tak to jest, że na starość nie pamięta się tego, co się robiło wczoraj, a daty z młodości ma się w głowie.

Premiera odbyła się 8 maja 1945 r. To była tzw. praca zlecona Dostawałem codziennie 100 zł, a po premierze 150 zł oraz talerz zupy i bochenek chleba Premiera wypadła bardzo dobrze, nie było wtedy żadnych recenzji, więc musi mi pani uwierzyć na słowo. Wszystko szło wspaniale, ale nagle rozeszła się wieść, że Mrozińskiego odwołują. Zanim to się stało, otworzył jeszcze w dawnym kinie na Marszałkowskiej, róg Hożej, Teatr Mały. To była pierwsza scena w lewobrzeżnej Warszawie. Na jednym ze spektakli pojawił się Arnold Szyfman i zapytał, czy nie chciałbym przenieść się do Teatru Polskiego. I trafił pan do Polskiego?

- Dostałem niewielką rolę Lechona w "Lilii Wenedzie", którą Szyfman otwierał po wojnie scenę przy Karasia. Nie miał dla mnie wielu propozycji, a ogonów nie chciałem grać, więc wróciłem do Miejskich Teatrów Dramatycznych, wśród których były m.in. Powszechny, Mały i Rozmaitości. Grałem tam wielkie role. Do Polskiego wróciłem kilka lat później, za dyrekcji Leona Schillera. Bałem się go bardzo. Był cudownym, wielkim panem i wielkim reżyserem. Zatrudnił mnie, ale znów na krótko, bo go zwolnili. Metody takie same jak dziś, ostatni dowiaduje się sam zainteresowany. W Polskim zaczęły się wymówienia. To też się odbywa tak samo jak dziś. Dyrektor mówi: "No cóż, nie widzę dla pana ról, musimy się rozstać". Pierwszego dnia dostał wymówienie znakomity aktor Antoni Różycki. Zrobiła się awantura, więc następnego dnia na liście zwolnień zamiast niego pojawiło się moje nazwisko.

Trafiłem do Teatru Nowego przy Puławskiej, gdzie grałem m.in z Mieczysławą Ćwiklińską, a potem do Teatru Nowej Warszawy, czyli Rozmaitości. Kiedy zaczął pan pisać?

- Byłem na etacie w Teatrze Rozmaitości, dyrektor mnie nie rozpieszczał. Nic prawie nie grałem. Wtedy napisałem pierwszy tekst - o początkach warszawskich teatrów po wojnie na Pradze. Bardzo się spodobał. I tak zacząłem pisać, najpierw moje wspomnienia zza kulis, które były drukowane w "Życiu Warszawy", potem "Pożegnania". Kiedy "Życie Warszawy" zbankrutowało, napisałem do Adama Michnika, czy może "Wyborcza" nie chciałaby drukować moich wspomnień. To były czasy, kiedy wasza redakcja obchodziła pięciolecie. Udało się i tak moja skromna rubryczka przetrwała do dziś. "Ostatni raz Mirkę Dubrawską spotkałem na Locie nad kukułczym gniazdem w Teatrze Powszechnym. Nie poruszała się już samodzielnie. Jeździła na wózku. Kiedy

ucałowaliśmy się serdecznie, ze smutkiem popatrzyła na mnie i powiedziała: Widzisz, co się ze mną stało?. Pochyliłem głowę i pocałowałem jej dłoń, aby ukryć łzy" - notował pan po śmierci Mirosławy Dubrawskiej. Często ma pan łzy w oczach, pisząc "Pożegnania"?

- Staram się nie wzruszać, ale nie jest to łatwe. Kiedy wspomina się kolegów, z którymi przeżyło się tyle ważnych chwil, nie sposób ukryć łez. Z natury jestem sentymentalny. Z Mirką pracowałem, pamiętam, jak zaczynała, kiedy była młoda i śliczna. Pięknie się potoczyła jej kariera. Nigdy nie korzystała z nazwiska swojego męża Zygmunta Huebnera, dyrektora Powszechnego.

W pana "Pożegnaniach"powracają słowa: "Do zobaczenia, spotkamy się już niedługo i będziemy wspominać naszą młodość".

- Kilka osób już mi zwróciło na to uwagę: "Witek, przestań się wygłupiać, nie żegnaj się jeszcze". To prawda, nie mogę narzekać. Niebawem będę miał 94 lata. Głowa mi jeszcze nieźle pracuje, wszystkim się interesuję, polityką coraz mniej, bo to mnie wykańcza, ale chyba nie tylko mnie.

Pokochał pan też komputer. Kiedyś przynosił pan teksty pisane na maszynie, dziś przesyła je pan mailem.

- Mogę też przesłać zeskanowane fotografie, codziennie czytam wortal e-teatr. Wszystkie choroby, jakie miałem, przeszedłem w dzieciństwie, w tej chwili jestem chory na starość. I z nogami mam problem. Bolą.

To jak pan wchodzi na trzecie piętro bez windy?

- Rzadko już wychodzę z domu. Właściwie tylko do teatru. Jak jestem w teatrze, to czuję, że żyję. Napisałem właśnie kolejną książkę. O teatrze oczywiście, są tam wplecione wspomnienia i pożegnania. Żeby to wszystko zostało. Lucyna Legut napisała na mój jubileusz 90-lecia wierszyk, że aktorzy nie umierają, bo jak się dostaną do Sadowego, to żyć będą wiecznie. Pamięta pan ten wierszyk?

- Mam go w mailu, zaraz pani przeczytam fragment:

"Sadowy cud prawdziwy!

Nigdy się nie zmienia! Inni już dawno zmarli,

on pisze o nich wspomnienia. Każdy chce być uwieczniony

w jego wielkim dziele. Musisz żyć, Witku, wiecznie

- wołają przyjaciele".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji