Artykuły

Czterdziestolatek z haczykiem

- Najmilej jednak wspominam czasy olsztyńskie - to był teatr, o jakim marzyłem: artystyczny, ze wspaniałą atmosferą pracy kochającą go publicznością. Ileż my wtedy graliśmy! Po sześćdziesiąt spektakli w miesiącu - mówi ANDRZEJ KOPICZYŃSKI, aktor Teatru Kwadrat w Warszawie.

Wygląda znakomicie: szczupła sylwetka, szpakowate włosy, czarujący uśmiech na ustach, szyk, elegancja i rzadko dziś spotykana szarmanckość wobec kobiet. Aż trudno uwierzyć, że od czasu serialu, w którym zagrał inżyniera Stefana Karwowskiego minęło już trzydzieści lat. Od dawna związany jest z warszawskim teatrem "Kwadrat", w którym bawi widzów, czasa mi również krakowskich, od wiedzając nasze miasto z gościnnymi spektaklami. Andrzej Kopiczyński - dla wielu nada Stefan Karwowski, bo z tyn właśnie nazwiskiem często kojarzy się telewidzom. Podobni jak z Anną Seniuk - serialow, Madzią - oboje stworzyli niezapomniane małżeństwo w bijącym niegdyś rekordy oglądalności "Czterdziestolatku". - Widzowie tak bardzo kojarzył mnie z Anią, że gdy pojawiałen się gdzieś z moją żoną, podejrzewano mnie o romans na boku i pytano konfidencjonalnie "A gdzie jest pańska Madzia?". A być może niewiele brakowało, by Andrzej Kopiczyńsk nie został aktorem, bo w młodości marzył o leśnictwie, gdyż życie w leśniczówce było tym "co tygrysy lubią najbardziej - jak sam zwykł te marzenia określać.

Co powodowało ten pęd do lasu? Być może zdrowe, augustowskie powietrze, którego nawdychał się w dzieciństwie.

- Przez wiele lat mieszkaliśmy z rodziną w Augustowie. Cudowne lasy, czyste jeziora sprawiały, że do dziś jestem fanatykiem przyrody. Od tej pory datuje się też moja wędkarska pasja. Żeglarstwem zaraziłem mojego serdecznego przyjaciel i kolegę z teatru - Jerzego Turka, z którym przed laty zbudowaliśmy łódkę i wyruszyliśm na fantastyczny rejs po Narwi i Bugu. Każdej wiosny zaczynamy planować nasze wyprawy, ale niestety wciąż trudno nam skoordynować terminy. Mam jednak żaglówkę, którą przystosowałem do wędkowania, więc łowienie ryb pozostało moim najlepszym relaksem. Największym wędkarskim sukcesem był złowiony przed laty szczupak - sześć i pół kilograma żywej wagi.

- Andrzej jest fantastycznym aktorem i przyjacielem - mówi Jerzy Turek. - I choć nasze łódki stoją obok siebie, to od dwóch lat nie możemy wspólnie wybrać się na "wieloryba". Kiedyś od rana do wieczora maczaliśmy kije, a dziś wszyscy są tacy zagonieni. O to mam żal do losu, że tak nas rozłączył. Na szczęście spotykamy się w teatrze, gramy w jednym przedstawieniu, no więc w garderobie można czasem pogadać, pożartować i powspominać dobre, wędkarskie czasy. Musimy chyba sobie przyrzec, że w przyszłym roku znów razem wypłyniemy na ryby.

Po wojennej tułaczce rodzice aktora osiedlili się we Wrocławiu, gdzie pan Andrzej, chodząc do technikum elektrycznego, mijał teatralną kawiarnię, a w niej widywał dobrze ubranych aktorów popijających kawę z koniakiem. - Wówczas pomyślałem, że aktorstwo musi być fantastycznym zawodem: mało się pracuje, dużo zarabia, więc czemu nie spróbować. No i zapisałem się do teatrzyku... Ligi Kobiet, w którym odniosłem pierwszy artystyczny sukces, grając w "Fircyku w zalotach". Wygraliśmy tym przedstawieniem jakieś eliminacje i w nagrodę wystąpiliśmy w Teatrze Młodej Warszawy. Byliśmy tym faktem tak przejęci, że z wrażenia nie zabraliśmy ze sobą pończoch do stylowych kostiumów. Co było robić? Ktoś wpadł na genialny pomysł: posmarujemy nogi od kolan w dół klejem roślinnym i obwiniemy je białymi bandażami - fantastycznie będą imitować pończochy. Po spektaklu zrywaliśmy bandaże wraz z włosami wyjąc z bólu.

W tym czasie stałem się też teatralnym bywalcem. A ponieważ w domu z finansami było krucho, wchodziliśmy z kolegą do teatru na lewo, przez tzw. dymnik, czyli przez dach. Ciekawe, czy dziś są jeszcze tacy napaleni młodzi miłośnicy, którzy uprawiają "alpinistykę", by dostać się na spektakl?

Młodzieńcze wyobrażenia

O "próżniaczym" żywocie aktora - to jedna strona medalu, a rodzinne tradycje teatralne to zapewne prawdziwszy powód, dla którego pan Andrzej wybrał aktorstwo. - Zawód wybrałem zupełnie świadomie, ale prawdą jest, że mój ojciec długo trzymał w tajemnicy przed całą rodziną fakt, że prowadzi teatr amatorski, w którym był aktorem, reżyserem i scenografem - bo pięknie malował. Kiedyś nawet podglądnąłem go na scenie i muszę przyznać, że był naprawdę dobry. Być może w genach odziedziczyłem jakiś talent?

Po kawiarnianych przygodach i sukcesie w "Fircyku w zalotach" Andrzej Kopiczyński zdał egzamin na rok szkoły teatralnej, z którego dwukrotnie "wylatywał". - I tak się śmiesznie składało - co w tym zawodzie nie jest rzadkością - że wyrzucano mnie na I roku, a na III miałem stypendium artystyczne. Prawda o tym zawodzie szybko okazała się bardziej prozaiczna niż ta podglądana w kawiarni. Szybko też zrozumiałem, że teatr to mnóstwo pracy, a i zarobki nie przyprawiają o zawrót głowy.

Przekonałem się, że jest to niewolnicze zajęcie: dyspozycyjność, gotowość na każde zawołanie. Gdziekolwiek wyjeżdżam, zawsze muszę zostawić wiadomość gdzie jestem i dodatkowo pozostawać na telefonicznej smyczy.

Po ukończeniu studiów pan Andrzej wybrał teatralną włóczęgę po Polsce, choć cały jego rocznik zaangażowano do Teatru Klasycznego w Warszawie. On ieden świadomie wyłamał się. - Uznałem, że muszę nabrać aktorskich szlifów, nauczyć się zawodu w teatrze, gdzie miałem szansę dużo grać. Poza tym pociągał mnie cygański tryb życia, więc zacząłem moją wędrówkę od teatru w Olsztynie poprzez Bydgoszcz, Koszalin i dwukrotnie Szczecin. Najmilej jednak wspominam czasy olsztyńskie - to był teatr, o jakim marzyłem: artystyczny, ze wspaniałą atmosferą pracy kochającą go publicznością. Ileż my wtedy graliśmy! Po sześćdziesiąt spektakli w miesiącu. Dziś to rzecz nie do pomyślenia, ta cudownie elegancka publiczność. Wówczas nikt nie odważyłby się przyjść na premierę w dżinsach, pepegach czy w swetrze. A te kolejki pań do fryzjera, żeby na premierze błyszczeć urodą. Natomiast największe role, o których marzy każdy młody aktor, grałem w szczecińskim teatrze: Don Juana, Otella, Gustawa - Konrada, Konrada w "Wyzwoleniu".

Czy czuł się gwiazdą, skoro publiczność przychodziła na Kopiczyńskiego"?

- Wiedziałem, że jestem popularny i lubiany. Publiczność wręcz przywykła do tego, że grałem role dramatyczne w wielkim repertuarze. Do tego stopnia, że gdy zagrałem postać charakterystyczną w "Zielonym gilu", widzowie z tzw. hrabskiej górki w Elblągu, w której mieszkała elita kulturalna miasta, wręcz obrażali się na mnie. A jednak przyszedł moment, że nie wytrzymałem tak intensywnej pracy, stresu - musiałem go odreagować. No więc zgłosiłem się na ochotnika do wojska. Dostałem trzymiesięczny przydział do jednostki w Rembertowie. Widzę, że jest pani zaskoczona? Koledzy też nie mogli zrozumieć mojej decyzji. A wojsko wspaniale na mnie podziałało. Czy pani uwierzy, że z radością wstawałem o szóstej rano na gimnastykę? Czułem się szczęśliwy, że mogę odpocząć od aktorstwa.

Talent charakterystyczny Andrzeja Kopiczyńskiego tak naprawdę odkrył Edward Dziewoński, ówczesny dyrektor teatru "Kwadrat". - Zawsze uważałem, że aktor powinien grać wszystko. Gdy wreszcie trafiłem do Warszawy, najpierw do Teatru Powszechnego, a później do "Narodowego" prowadzonego przez Adama Hanuszkiewicza, początkowo nie wiodło mi się najlepiej. A kiedy wreszcie zacząłem grać ciekawe role, zaczął się "Czterdziestolatek" i pomieszał wszystkie moje teatralne szyki. "Karwowski, Karwowski" - szedł szmer po widowni, gdy wchodziłem na scenę jako Nos w "Weselu". No więc któregoś dnia Hanuszkiewicz mówi do mnie: "Muszę pomyśleć o jakiejś roli komediowej dla ciebie, bo zbyt się kojarzysz". I wtedy zrozumiałem, że " Czterdziestolatek " właściwie odciął mi drogę do ról dramatycznych. Wykorzystałem więc propozycję "Dudka" Dziewońskiego i przeniosłem się do "Kwadratu", z którym jestem związany do dziś. I bardzo sobie cenię tę współpracę. Świetni koledzy, znakomita atmosfera pracy, radość dawania innym uśmiechu. Jest tylko jeden poważny problem: "cierpimy" na nadmiar publiczności, bo nasza niewielka sala nie może pomieścić wszystkich chętnych. Nasz teatr jest tak popularny, że ma nawet swoją "filię" w Chicago. Kiedy tam przyjeżdżamy - do Copernicus Center - widownia na ponad dwa tysiące miejsc wypełniona jest po brzegi. Te występy za wielką wodą są wspaniałe, ale mają jeden istotny feler. Trzeba na nie dolecieć samolotem. A ja panicznie boję się lotów. Tylko proszę się ze mnie nie śmiać, to sprawa wielkiej wagi. Tym bardziej że moja żona, Monika, uwielbia samolotowe podróże, więc wyobraża sobie pani taki małżeński rozdźwięk.

Co robi w samolocie przez osiem godzin podróży?

- O to proszę nawet nie pytać!

Zanim przyszedł "Czterdziestolatek" i związana z nim popularność, Andrzej Kopiczyński zasłynął tytułową rolą w "Koperniku", filmie, o którym mówi dość niechętnie i z lekkim grymasem na twarzy. - Nie cenię tej roli, uważam, że w "Koperniku" nie stworzyłem żadnej postaci. To raczej reżyser usiłował coś stworzyć za moim pośrednictwem. Zagrać człowieka niemal świętego - a tak była ta postać prowadzona - to zadanie karkołomne. Chciałem stworzyć człowieka z krwi i kości, również z jego słabościami - nie dano mi takiej szansy. Wciąż domagano się ode mnie potulnej, nabożnej miny i złożonych rączek. Do dziś żałuję tej zmarnowanej szansy. W przeciwieństwie do filmu "Jarzębina czerwona", zrealizowanego przez tę samą parę reżyserów - z przyjemnością wspominam tę pracę i jej efekt.

Podobnie zresztą jak "Pułapkę" Andrzeja Piotrowskiego. To była fantastyczna przygoda w westernie po polsku - a ja westerny uwielbiam.

Choć biografia filmowa aktora jest imponująca, to jednak kino nie rozpieszczało go nadmiarem dużych ról. Mogliśmy oglądać Andrzeja Kopiczyńskiego m.in. w "Znachorze", "Korczaku", "Ogniem i mieczem", "Czułości i kłamstwach", a w telewizji bawił nas w "Czterdziestolatku - dwadzieścia lat później" i do dziś bawi w "Lokatorach", jako sąsiad, pan Romek. - Ostatnie odcinki nakręciliśmy w czerwcu, ale serial nadal jest emitowany. Na razie dalszych planów telewizyjnych i filmowych nie mam, choć kto wie, co w każdej chwili może się zdarzyć! W filmie, z małymi wyjątkami, nie zagrałem dużych ról, ale nie żałuję tego, bo dla mnie zawsze najważniejszy był teatr. A co najistotniejsze - w teatrze nie muszę, a nawet nie mogę siebie oglądać. Nie znoszę Kopiczyńskiego na ekranie. Po debiucie w filmie "Koniec naszego świata" Wandy Jakubowskiej, gdzie zagrałem krwawego Józka, dostałem propozycję w filmie "górniczym" "Obok prawdy", w którym wystąpili też Janusz Gajos, Ela Czyżewska, Henryk Bąk. Podczas warszawskiej premiery po dwudziestu minutach dałem nogę z kina, bo nie mogłem na siebie patrzeć. Wydawało mi się, że jestem dość przystojnym i niezłym aktorem. Gdy zobaczyłem się na ekranie, wszelkie nadzieje prysły - doznałem szoku!

Słyszę ton kokieterii w Pańskim głosie...

- Ależ skąd! To szczera prawda. Kokieteria to raczej damskie zajęcie. A ja, choć uprawiam kobiecy zawód, jednak nie zniewieściałem. Tak, tak kobiecy i dlatego mężczyzna powinien go wykonywać co najwyżej do czterdziestki, a potem zająć się czymś innym. Zbyt późno zdałem sobie z tego sprawę.

- A przecież Jerzy Gruza, reżyser "Czterdziestolatka", powiedział kiedyś o Panu: "Wspaniały aktor, wrażliwy, szczery, szlachetny w odruchach - cudowny człowiek". Czyż nie są to cechy przydatne w aktorstwie?

- Zapomniał dodać: leniwy, uległy, mało przebojowy, czekający na to, co los przyniesie. A taka postawa w dzisiejszych czasach nie popłaca.

Andrzej Kopiczyński czuje się aktorem spełnionym, bo na brak pracy nadal nie może narzekać. W "Kwadracie" gra w czterech tytułach: "Wszystko w rodzinie", "Złodziej", "Kiedy kota nie ma" i w dwuosobowej sztuce, wraz z Grażyną Barszczewską, "Po latach o tej samej porze". I to zapracowanie najwyraźniej mu służy.

A co należy robić, by będąc czterdziestolatkiem z haczykiem utrzymywać się w tak doskonałej formie? - pytam na zakończenie rozmowy.

- Jest pani łaskawa, bo ten haczyk nie jest wcale taki mały. Mówiąc szczerze, nic nie robię w tym kierunku, żeby haczyka nie było widać: nie odchudzam się, upiększających maseczek nie stosuję, palę - nie wiem, czy o tym możemy pisać, jestem mięsożerny. Ale za to jeżdżę na rowerze, i nadal czuję sympatię publiczności, której staram się tym samym odwzajemniać. Może to wszystko razem powoduje, że jestem jeszcze w formie i jako tako wyglądam?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji