Artykuły

Wojna z samym sobą

- Proszę nie zapominać, że w zawodzie, który uprawiamy, człowiek zmaga się przede wszystkim z własnym brakiem umiejętności, z kompleksami. Państwo oglądacie przyjemną stronę tego zawodu. Mało kto pamięta, że jest to zawód, w którym codziennie obowiązuje klasówka - mówi aktor JAN ENGLERT, dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie.

Nie jest przeciwnikiem seriali, jeśli są dobrze zrobione. W ciągu ponad 30 lat zagrał tylko w kilku. Ale właśnie rolami w "Polskich drogach", "Domu", "Matkach, żonach i kochankach" podbił serca widzów.

- Czy to prawda, że kiedy został Pan dyrektorem Teatru Narodowego, we wrześniu 2003 r., dostał Pan SMS-a: "Witamy w klubie samobójców!"?

- Prawda. Dostałem SMS-a od kolegi dyrektora, ale nie powiem, od którego. To dobry tekst Wtedy mnie nawet rozśmieszył. Dzisiaj wiem, że to prawda.

- Identyfikował się Pan wówczas z hasłem: "Teatr mój widzę ogromny".,.

- Nie mogłem powiedzieć czegoś takiego. Poza Wyspiańskim, autorem tego powiedzenia, nikt nie podejmie się zrealizowania takiej idei. "Teatr mój widzę ogromny" jest bezpiecznym hasłem. Szafują nim wszyscy, którzy coś tam organizują w środowisku teatralnym. Zawiera wszystko i nic. Zawsze można się wykręcić, że to była tylko przenośnia.

- Może miał Pan na myśli rozmiary tego teatru?

- Statystyka i cyfry fałszują rzeczywistość sztuki. Nie można rozliczać twórczości przez cyfry, ilość widzów, oglądalność. To nie ma nic wspólnego ze sztuką. Taka informacja jest dla księgowych, nie dla artystów.

- Pamięta Pan swoja, pierwszą rolę?

- Zefirka? Tak!

- To był 1956 rok, czerwiec i miałem wtedy trzynaście lat. Pewnie, że pamiętam. Raz, że w tym wieku dużo się już pamięta. Dwa, że w gruncie rzeczy była to wielka przygoda, która chyba zaważyła na całym moim życiu. Grałem z dorosłymi mężczyznami, strzelałem, wchodziłem do kanałów. Uczestniczyłem i dorastałem przez całe dzieciństwo w legendzie lana. Ale widocznie byłem słaby, bo od tamtej pory Andrzej Wajda w niczym mnie nie obsadził, (śmiech).

- Myślałam, że to "Kolumbowie" zaważyli na Pana karierze aktorskiej?

- Mówimy o wyborze zawodu, nie o karierze. "Kolumbowie" to był mój pierwszy sukces publiczny, który przyniósł mi popularność. Kiedy kręciłem ten serial, byłem już sześć lat po studiach. Miałem już na swoim koncie kilka filmów, ale decyzję bycia aktorem i zdawania do PWST podjąłem znacznie wcześniej. Szedłem prawidłową drogą. Powoli, mozolnie wspinałem się do góry. Wliczając studia, na pierwszy sukces czekałem dziesięć lat To jest naturalny bieg rzeczy dla mężczyzny. Kobiety nie mają tyle czasu.

- Powiedział Pan kiedyś, że nagrodzone role nie są dla Pana ważne...

- Nie chodzi o nagrody, tylko o splendory, zaszczyty, popularność. W teatrze najwięcej nagród dostałem za Ryszarda III i tę rolę sobie cenię. Nie można tego uogólniać. Pod filmem "Kolumbowie" podpisuję się lewą i prawą ręką. Ale to jeden z nielicznych przypadków jakości artystycznej, która idzie w parze z profitami popularności.

- A role serialowe?

- To śmieszne! Krytycy teatralni piszą czasem, że jestem aktorem serialowym, ale jakby policzyć moje seriale na przestrzeni trzydziestu paru lat, to z prawdziwego zdarzenia jest ich zaledwie kilka. Nie mówię o tych, które były zrobione z filmu fabularnego, jak "Rodzina Połanieckich". Prawdziwym serialem był "Dom", który był zamkniętą całością. Nie jestem przeciwnikiem seriali, jeśli są robione artystycznie, a nie są papką, którą widz ogląda, bo akurat w tym czasie, razem z aktorami je zupę i w których dominują dialogi: "Ile słodzisz"? "Trzy łyżeczki". W czymś takim nie chcę grać!

- Wywalczył Pan sobie miejsce na półce "wielcy". Lubi Pan, jak ktoś zwraca się do Pana: Mistrzu?

- Na szczęście nikt się tak do mnie nie zwraca, a jeżeli już, to spoza zawodu. Niedawno w ten sposób zwrócił się do mnie jeden z profesorów Politechniki i przyznam, że poczułem się lekko zażenowany. W Polsce taki zwrot ma zabarwienie lekko ironiczne. Mistrzem jest Robert Korzeniowski, który chodzi po pięćdziesiąt kilometrów dziennie. To jest prawdziwy mistrz. Coś wygrał. Wolę, jak ktoś mówi do mnie "Profesorze", bo w tym słowie zawarty jest szacunek i uznanie dla wiedzy, którą przekazuję.

- Kiedy obejmował Pan Teatr Narodowy Kazimierz Kutz powiedział, że to doskonały wybór: ma Pan charyzmę i potrafi się z każdym dogadać.

- Próbuję się z każdym dogadać, ale to jest trudniejsze niż myślałem.

- Będąc tylko aktorem, miał Pan więcej buty?

- Jako młody aktor, tak. To jest prawo młodości, zwłaszcza koło trzydziestki. Wchodząc w ten zawód człowiek zaczyna oczyszczać miejsce wokół siebie. Zaczyna pozbywać się konkurencji, o jest prawo natury. Wtedy jest się butnym i nie zawsze przyjemnym. Nie musi tak być, ale przeważnie jest, bo o coś się walczy. To jest rykowisko. W zawodach tak niewymiernych, jak aktorstwo, od czasu do czasu następuje zderzenie się jeleni rogami. To jest wojna nie tyle o łanie, co o pole, miejsce, polanę, trawę, krzaki. To jest wojna.

- Na szczęście bezkrwawa.

- Ale jednak wojna. Wojna z samym sobą. Proszę nie zapominać, że w zawodzie, który uprawiamy, człowiek zmaga się przede wszystkim z własnym brakiem umiejętności, z kompleksami. Państwo oglądacie przyjemną stronę tego zawodu. Mało kto pamięta, że jest to zawód, w którym codziennie obowiązuje klasówka. Proszę przypomnieć sobie stres przed talią klasówką. My jesteśmy bezustannie zarzucani klasówkami.

- Teraz pełni Pan bardzo ważną funkcję. Kolejne stanowisko to będzie pewnie Minister Kultury?

- O nie! To nie jest zawód. To jest funkcja urzędnicza. Myślałem, że rozmawiamy o zawodzie. Trzeba pamiętać, że jestem dyrektorem artystycznym Teatru Narodowego, a to jest wypadkową mojej pracy twórczej. Nie będę składać żadnych deklaracji, ponieważ mam paskudny zwyczaj dotrzymywania słowa. To jest fatalna cecha. Oczywiście głównie dla mnie.

- "W razie czego" pozostanie Panu na otarcie łez reżyseria...

- Zbyt długo żyję, aby nie wiedzieć, że człowiekowi, który schodzi z funkcji dyrekcyjnej (a co dopiero z dyrekcji Teatru Narodowego), bardzo ciężko będzie wrócić na pozycję, jaką zajmował przed nominacją. Nie ma litości dla przywódcy stada, który się przewróci. To jest naturalny bieg rzeczy.

- Potrafi Pan tak spokojnie, bez emocji, o tym mówić?

- A jak inaczej? Człowiek nie może być zaskakiwany przez los. Nie może dać się uwieść nagrodom, sukcesom, ani pokonać porażkom. Mam zwyczaj bagatelizowania sukcesów, zdejmowania z nich lukru, a także obiektywizowania porażek. Staram się racjonalizować wszystkie, skrajne stany emocjonalne. Tego się trzymam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji