Artykuły

Marek Weiss: Publiczność - co to jest właściwie?

Nie ma żadnej pewnej wspólnoty w teatrze. Każdy widz siedzi tam z własnymi doświadczeniami, poziomem osłuchania i oczytania, stanem emocjonalnym, zdrowiem, seksualnymi upodobaniami i stopniem sytości, światopoglądem, wiarą, systemem wartości i moralnością - pisze na swoim blogu Marek Weiss, reżyser, dyrektor Opery Bałtyckiej w Gdańsku.

Od lat lansuję zdanie, które kiedyś usłyszałem od Gustawa Holoubka - "Spektakle trzeba tworzyć dla siebie wierząc, że tam w ciemnościach widowni zawsze siedzi jakiś nasz brat, który czuje i rozumie podobnie jak my." Miał na myśli to, żeby nie wyobrażać sobie jakiejś domniemanej wspólnoty zwanej publicznością i nie stosować kryteriów w swoich artystycznych decyzjach uzależnionych od średniej inteligencji i wrażliwości tej wspólnoty. Zwykle tę średnią lokuje się poniżej własnego poziomu. W rezultacie tworzymy wtedy dla kogoś głupszego, mniej wrażliwego od nas, czyli celowo redukujemy poziom formy i upraszczamy treści. To jest niedopuszczalne. Trzeba tworzyć dla kogoś co najmniej tak mądrego i wrażliwego, jak my sami.

Nie ma żadnej pewnej wspólnoty w teatrze. Każdy widz siedzi tam z własnymi doświadczeniami, poziomem osłuchania i oczytania, stanem emocjonalnym, zdrowiem, seksualnymi upodobaniami i stopniem sytości, światopoglądem, wiarą, systemem wartości i moralnością. Na scenie oddaje się temu widzowi grupa osób, którzy są równie zróżnicowani, chociaż grają w jednym spektaklu. Zmierzam do tego, że traktuję każdą osobę w teatrze, niezależnie po której stronie rampy się znajduje, jako odrębny świat. To są żywi ludzie tu i teraz, którzy przyszli się spotkać i przekazać sobie niecodzienne emocje. To jest wielkie święto, chociaż nie zawsze, a może nawet bardzo rzadko, spektakl jest w stanie sprostać wyzwaniu, by oderwać się od sztampy codziennego życia, zachowań, sądów i jakości. Wielkie święto zdarza się więc rzadko, a zwłaszcza w operze, gdzie skompletowanie wszystkich środków artystycznych na odpowiednim poziomie jest zadaniem karkołomnym.

Oczywiście, że pewne wspólne mianowniki istnieją - gust, wiek i związane z nim przyzwyczajenia, normy obyczajowe itp. Jednak sugerowanie się tymi wspólnymi mianownikami prowadzi do nieporozumień. Mamy na przykład wśród publiczności operowej grupę pań, którą pieszczotliwie nazywamy "kalafiorkami" z racji charakterystycznej fryzury i jej koloru. Otóż znam wybitną lekarkę należącą do tej grupy, która jest kompletną ignorantką muzyczną i snobem ulegającym idiotycznym rankingom wokalnym, a na scenie interesują ją wyłącznie ładne suknie balowe typu "beza". Należy również do tej samej grupy "kalafiorków" jedna z najwrażliwszych na muzykę pań, jakie miałem szczęście poznać, wyrafinowana znawczyni teatru współczesnego i wierny kibic Opery Bałtyckiej. Jest nauczycielką w jednym z liceów Trójmiasta i przyprowadza swoją klasę na najtrudniejsze nawet nasze spektakle. Urządza im wspaniałe pogadanki przed podniesieniem kurtyny i zawzięcie dyskutuje w przerwie z uczniami, którzy nie nadążali w rozumieniu skomplikowanej struktury operowej. W takiej klasie, jak w każdej innej, siedzą obok siebie w ławkach głąby zajęte wyłącznie klikaniem w smartphonie, jak i wspaniałe dzieciaki łase na poezję, muzykę i teatr. Wśród osób religijnych o surowych obyczajach znaleźć można prawdziwego znawcę i miłośnika opery tak samo, jak w szeregach pozbawionych zahamowań liberałów. Prostak i mądrala w równym stopniu może się okazać tym wytęsknionym bratem w ciemnościach widowni.

W Polsce współczesnej procent ludzi wykształconych i kulturalnych, którzy chodzą do opery częściej niż raz w życiu, nie jest imponująco wysoki. Brak podstawowego umuzykalnienia i popkultura eksploatowana przez żądną oglądalności telewizję może napawać lękiem o los sztuki wysokiej w kraju, gdzie romantyczne przywiązanie do wartości wyróżniało nas wśród innych narodów. W świecie zagrożonym ekspansją chamstwa nie uchodzimy za zieloną wyspę w tym względzie. A jednak opery i teatry wciąż grają i w ciemnościach widowni wciąż towarzyszą nam bracia i siostry wzruszeni i szczęśliwi. A czasami zdarza się cud naprawdę wielkiego święta, kiedy jakaś wspólna emocja ogarnia wszystkich. Jakieś wyjątkowe piękno, czy mądrość pojawia się na scenie i podbija serca, bez względu na to w jakim rytmie i dla jakiej sprawy biły do tej pory. To jest chwila, dla której warto żyć i pracować w teatrze. To jest chwila, kiedy odrębne osoby, odrębne światy łączą się w jedną całość i wtedy stają się Publicznością. To dla niej istnieje sztuka, muzyka, teatr. To dzięki takim chwilom sztuka, która bez tego też ma sens, staje się czymś więcej - staje się sacrum.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji