Artykuły

Małgorzata Potocka: Całe życie się dziwię

- Tu nie może być porażki. To jest prywatny teatr beż żadnej dotacji. Gdybym odniosła porażkę, teatr musiałby zbankrutować - mówi MAŁGORZATA POTOCKA, dyrektorka Teatru Sabat w Warszawie.

Z Małgorzatą Potocką, twórczynią i właścicielką teatru Sabat, rozmawia

Wszystko robi Pani sama: sama znalazła miejsce na swój teatr Sabat, zaadaptowała zrujnowane wnętrza, sama tworzy spektakle, wymyśla choreografię, projektuje kostiumy, trzyma pieczę nad wszystkim i o wszystko dba. Jest coś, czego Pani nie potrafi?

- Wydaje mi się, że ja ciągle nic nie potrafię, że wszystko jest przede mną, a nie za mną. Za każdym razem, kiedy wchodzę do teatru, jestem zdziwiona: "To ja go stworzyłam?". Gdy słyszę owacje po moich spektaklach, jestem zdziwiona: "Kolejny raz się udało?". Właściwie cale życie się dziwię i ciągle nie wierzę w to, co się dzieje. Natomiast intensywnie pracuję i ciągle się po tej drabinie sukcesu wspinam. No i tak wygląda moje życie.

A w tym Pani życiu słowo "porażka" nie istnieje?

- Tu nie może być porażki. To jest prywatny teatr beż żadnej dotacji. Gdybym odniosła porażkę, teatr musiałby zbankrutować. A gdyby zbankrutował, to ja bym popełniła samobójstwo. Krótka piłka, (śmiech) Dlaczego się nie boję? Bo się znam na tym, co robię. Skończyłam Warszawską Szkołę Baletową, później byłam na scenie w Ameryce, w Paryżu, oglądałam od podszewki tego typu teatry, spektakle na Broadwayu, w Las Vegas, a od 18. roku życia zajmowałam się choreografią i stworzyłam zespół Sabat. Naprawdę znam ten styl spektakli i ten rodzaj sztuki. Gdybym zmieniła profil mojego teatru, wtedy mogłabym się obawiać. Ale jeśli chodzi o rewię, to wiem, co się publiczności podoba, które spektakle od początku do końca są trafione, jeśli są błędy, to je poprawiam.

Co się podoba Pani publiczności?

- Publiczność, która tu przychodzi, lubi ten rodzaj spektakli, ich kolor, ekspresję. One są jak wspaniały relaks. Publiczność patrzy na piękne profesjonalne tancerki, słucha wspaniałej muzyki wykonywanej przez znakomitych wokalistów, jest to muzyka, którą w większości znamy, bo często opieram swoje spektakle na polskich i światowych przebojach. Do tego wszystkiego są piękne kostiumy, które sama projektuję. I jeszcze coś. Na moich spektaklach nie można się nudzić, muszą być pełne ekspresji i porywać publiczność. Mam wspaniały zespół, który wraz ze mną tworzy spektakle. Kierownika baletu - tancerkę, która jest ze mną od początku, która dziś jest choreografem i moją asystentką. Mam dobrych kierowników muzycznych, w tej chwili już trzech, pomagają mi wybierać utwory i muzykę do spektakli. Tu też kształci się i udoskonala wokalnie ludzi, których angażuję do teatru. Nigdy nie przywiązywałam się do swoich mężów, ale do swoich artystów - zawsze, (śmiech)

Miała Pani... zaraz. Pięciu mężów?

- Ach! Już nie wiem. (śmiech)

Ale powiedziała Pani, że to nie jest jeszcze Pani ostatnie słowo.

- Jestem nietypową kobietą, dla której największą radością w życiu jest scena, teatr i to, co robi. Ale ta kobieta musi być zawsze zakochana. Czy to jest małżeństwo, czy narzeczeństwo, to naprawdę nie ma różnicy. Nigdy nie stworzyłam typowej rodziny, bo wydaje mi się, że ja ciągle nic nie potrafię, że wszystko jest przede mną, a nie za mną nigdy nie miałam na to czasu. Moje życie polega więc na fascynacjach mężczyznami i na fascynacjach sztuką. A z miłością jest tak, że jeśli w pewnym momencie nie stworzy się typowego domu, to gdzieś się ona rozchodzi.

Jakie symptomy zapowiadają koniec miłości i jak je rozpoznać?

Bardzo prosto. Mężczyzna zaczyna być obojętny. I kobieta zaczyna być obojętna. Kończy się erotyka miedzy ludźmi. A erotyzm w miłości jest bardzo ważny. Kiedy słyszę: "Mój mąż nie chodzi już ze mną do łóżka", to jest zdecydowanie początek końca.

Dlaczego tak się dzieje?

- Miłość między dwojgiem ludzi to jest wielka sztuka. Nie jest to komuś dane raz na zawsze. Trzeba o nią zabiegać. To jest gra, którą trzeba prowadzić. Dlatego uważam, że w domu powinny być dwie sypialnie i dwie łazienki, bo każdy powinien mieć swoje tajemnice, czyli odrobinę prywatności.

Miłość dla Pani jest czymś bardzo ulotnym.

- Ulotnym, ale też najwspanialszym, co może kobietę w życiu spotkać, poza sukcesem na scenie. To są dla mnie dwie rzeczy wspaniałe: magnetyzm sceny, miłość, aplauz, który daje publiczność. To jest absolutnie coś nadzwyczajnego dla artysty. A bez mężczyzny nie ma miłości, ale trzeba pamiętać, aby mu imponować...

Tymczasem, przynajmniej współcześni mężczyźni, często deklarują, że boją się silnych kobiet.

- Oczywiście, że się boją, ale się z takimi kobietami łączą. Jak biorą słabe kobiety, to potem je zdradzają i zostawiają.

A z drugiej strony pasja, jaką posiada silna kobieta, jest wymagającą sprawą. I zwykle trzeba za nią czymś zapłacić.

- Nie, ja zawsze dokonywałam wyboru. To bardzo ważne, żeby się nauczyć w życiu wybierać i nauczyć mówić "nie".

Nie miała Pani momentów załamań?

- Miałam, miałam. Ale z każdego wyszłam. Pamiętam moment, kiedy straciłam klub Tango, zostałam w sposób ohydny oszukana przez moich wspólników, kiedy mnie pozbawiono wszystkiego. Kiedy przez okno widziałam, jak tną moją scenę i ona wyjeżdża na śmietnik. Myślałam, że się nie podniosę. Ale zawsze dzieje się coś takiego, że się pojawia światło.

Albo kiedy wyrzucono Panią z Teatru Wielkiego.

To też było straszne przeżycie...

- Dziś może Pani tym ludziom, którzy do tego doprowadzili, podziękować.

Zgadza się, dziś mogę im podziękować, bo pewnie dziś byłabym tancerką na emeryturze, która tylko robi na drutach, a to, co się stało, pchnęło mnie do tego, że musiałam sobie radzić sama. Stworzyłam zespół, pracując jeszcze w Teatrze Wielkim i wówczas za to, z zazdrości wielkiej i nienawiści, zlinczowali mnie. Zrobili nade mną sabat czarownic. A że ja jestem osobą ogromnie honorową, to kiedy podpisano list, że należy mnie z teatru wyrzucić, w baletkach wyszłam stamtąd i do dzisiejszego dnia tam nigdy nie wróciłam. Gdy później minister kultury mnie przepraszał i prosił, abym została w Teatrze Wielkim, powiedziałam, że to jest już niemożliwe. To, co się stało wtedy, było nie do przejścia. Nie można pracować z ludźmi, którzy chcieli mnie zabić. Odeszłam honorowo. Musiałam się wziąć w garść, zacząć sama działać i uwierzyć w siebie.

Gdzie Pani skierowała pierwsze kroki?

- Do Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. Pokazałam reżyserowi, był nim wtedy Andrzej Kosowicz, co stworzyłam z zespołem Sabat. Powiedział: "Pokażcie, co umiecie." Pokazałyśmy. I usłyszałyśmy: "Dobrze, wystąpicie w Sali Kongresowej. Zaryzykuję". Jeśli stworzy się coś, co jest widoczne - mówię o kulturze - i naprawdę się jest utalentowanym, to to, co się stworzyło, samo się później zaczyna bronić. Wystąpiliśmy z zespołem Czerwono-Czami, Niebiesko-Czarni,

z Czesławem Niemenem i zrobiłyśmy furorę. Tak się zaczęła moja droga z zespołem Sabat. Dziś, myślę, byłoby trudniej. W tamtych czasach, jak ktoś był wyjątkowy i wybitny, to rzeczywiście było go widać. Dzisiaj w show--biznesie bardzo dużo jest amatorstwa i chałtury, które często show-biznes zaśmiecają, i tych wielkich nie widać. Ale ja po Sali Kongresowej od razu dostałam propozycję do szalenie wtedy popularnego Studia2, do programów Mariusza Waltera, a później zapukałam do agencji artystycznej Pagartu, która mnie wysłała na pierwszy kontrakt. I zaczęłam jeździć po świecie, bo to był zespół wyjątkowy, nie tylko na miarę Polski, ale na miarę światową. Występowałyśmy w cudownych miejscach: na koncercie Raya Charlesa, Donny Summer, z zespołem The Platters. I tak poszło. Ponad 20 lat po świecie z walizką. To był cudowny czas zwiedzania świata - pracując. Nie ma nic piękniejszego. Nowe sceny, nowi ludzie, nowe sukcesy. Ale za dużo było przygód. One mnie zmęczyły i w pewnym momencie stwierdziłam: "Basta. Czas stworzyć swoją scenę". Zaryzykowałam wszystkim. Był 2000 r. Zastawiłam dom, biegałam po bankach, ale stworzyłam to miejsce. Własny teatr. Mój dom.

Urządzono nad Panią sabat w Teatrze Wielkim i założyła Pani Teatr Sabat. Ma Pani coś z czarownicy?

- Mam szósty zmysł. Potrafię przewidzieć różne sytuacje. Wiem, jak się kto zachowa i kiedy. Od razu wiem, które interesy wyjdą, a które nie. Mam niezwykłe wyczucie do ludzi. Albo ufam od pierwszego wejrzenia, albo się odwracam.

Musicale, rewie, gale operetkowe w teatrze Sabat są dla Pani odzwierciedleniem życia. Czy nosi Pani w sobie taką historię, której jednak nie przełożyłaby na scenę?

- Teraz próbuję przekładać historię Violetty Villas. Ale uważam, że pewne rzeczy są tylko i wyłącznie dla nas samych. Pewne rzeczy są tabu i o nich się nie powinno mówić. Nienawidzę mówić o wielkich tragediach, nienawidzę okrucieństwa. Staram się, aby moje spektakle miały w sobie przede wszystkim przesłanie serdeczności, miłości. Je się lepiej słucha i ogląda. . Nienawidzę zabijania i brutalności na scenie. Ale to jest też związane z moimi przeżyciami terrorystycznymi.

Przypomnijmy, w 1985 r. wraz z członkami grupy Sabat stała się Pani zakładniczką porwanego przez palestyńskich terrorystów -statku MS "Achille Lauro".

- To było okropne. Trzy dni i trzy noce modliłyśmy się, żeby nas nie zabili. Ale to mogło się stać w każdej chwili. Statek był zaminowany, były bomby na pokładzie, terroryści strzelali po ścianach. Między nami stały otwarte zbiorniki z benzyną. Wystarczyłaby iskra, żeby w sekundę wszystko spłonęło. Napięcie było przerażające, mieliśmy przystawione pistolety do głowy. To wszystko mnie kompletnie zmieniło. Życie stało się dla mnie nową wartością. Wszystko to pamiętam, jakby wydarzyło się wczoraj.

Poradziła sobie Pani z tą traumą.

- Wie pani, co zrobiłam? Jeszcze raz pojechałam na kontrakt na ten statek. Żeby przemóc strach. I przemogłam.

Kobieta z żelaza.

Mogę o sobie powiedzieć, że jestem kobietą z żelaza. Zresztą tak mówi o mnie często Jan Nowicki. Mówi: "Ty masz problem? Ty nie masz problemu. Ty jesteś z żelaza".

Wspomniała Pani Jana Nowickiego, to ośmielę się zapytać o Państwa małżeństwo. Tabloidy aż się gotują od coraz to nowych rewelacji.

- (śmiech) Nie chcę mówić na temat mojego małżeństwa, natomiast Jan to fantastyczny człowiek. Z niego można tylko czerpać wiedzę i się cieszyć, że można z nim od czasu do czasu przebywać.

Czy artystka w tym codziennym, rzeczywistym życiu jest też tak samodzielna?

- Nie, nie, nie. Pod tym względem jestem typową kobietą, która nie umie nic z tych rzeczy. Żarówkę może wkręcę, ale na niczym więcej się nie znam. Uważam, że do tych spraw musi być mężczyzna albo trzeba zadzwonić po mechanika, zapłacić i niech to zrobi. Podobnie jestem kiepska w pracach domowych. W domu ja głównie odpoczywam. I tworzę.

A co z gotowaniem?

- Umiem, ale nie lubię, chyba że zmusi mnie albo miłość do mężczyzny, albo wydaję przyjęcie. Na co dzień tego nie robię. Jem specyficznie. W domu jadam bardzo mało, głównie w teatrze. Przed stresem ratują mnie słodycze. Przed spektaklem wspiera mnie tiramisu. Staram się nie jeść już czekolady, bo tyję, ale są dni, kiedy zatrzymuję samochód przy sklepie, kupuję tabliczkę czekolady i zjadam całą. Nie ma na mnie mocnych, jeżeli chodzi o czekoladę. Ale potrafię też przez cały dzień nic nie jeść. Zaprzeczam tym wszystkim dietetykom, którzy radzą, że trzeba jeść pięć razy dziennie, bo uważam, że gdybym jadła pięć razy dziennie, to nie weszłabym w swoje kostiumy. Na szczęście mam sznurowane gorsety. Ale muszę się kontrolować.

Włochach mówi Pani, że to Pani drugi dom. Dlaczego?

- Bardzo dużo pracowałam we Włoszech, moja kariera zaczęła się od San Remo. Kocham Włochy, mówię po włosku. Uważam, że w poprzednim życiu musiałam być Włoszką. Kraj piękny, architektura obłędna i jest niezwykła sympatia między ludźmi. Jestem na to ogromnie czuła. Kiedy wjeżdżam do Włoch, wszyscy od razu mnie kochają, bez względu na to, czy mam lat 18, czy 50. Mężczyźni wspaniale reagują na kobiety, wszyscy z tobą rozmawiają. Ten kontakt z ludźmi szalenie mi się podoba. W Polsce tego nie ma. To okropne. Myśli pani, że ja tu, na Foksal, znam tych, którzy mają lokale? Tu nikt o to nie zabiega. We Włoszech na takiej ulicy wszyscy by się znali. Ogromnie boleję nad tym zamknięciem Polaków, nieżyczliwością, zawiścią, ona jest silniejsza niż sympatia, serdeczność. Włochy po prostu są serdeczne dla wszystkich.

Ale ja nic nie powiedziałam jeszcze o moich zwierzętach. Moim relaksem, uzupełnieniem mojej wrażliwości i siły są...

Dwie papugi i dwa pekińczyki.

Papugi, które się ze mną całują, siadają na ramieniu. Pekińczyki są dwa, ale teraz mam china japońskiego, w którym jestem zakochana do obłędu. Po pierwsze, chodzi po schodach, bo pekińczyki zawsze noszę. Pekińczyki są tylko do kochania i całowania. Chin japoński to moje żywe srebro i niezwykła inteligencja, to mój ochroniarz, je ze mną śniadania, siedząc przy stole. Jest nadzwyczajny. Gdyby ktoś mnie zapytał: "Co cię w życiu nigdy nie zawiodło", to odpowiem: "Zwierzęta".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji