Artykuły

Stłucz mu okulary

Dlaczego tak się upierał, by go nie interpretować? Dlaczego upierają się przy tym jego współpracownicy? Dlaczego zawsze nie w smak były mu teksty, które coś z jego teatru usiłowały zrozumieć? Nie lubił nazywania, dopowiadania. "Zrozumieć" to było natręctwo mu nieznane - o twórczości Jerzego Grzegorzewskiego pisze Małgorzata Dziewulska w Teatrze.

A w szczególności jego formy zwyrodniałe: gadanie, rozprawianie, pisanina. W tym sensie, i w kilku innych, był przeciwieństwem inteligenta typu warszawskiego, bo Warszawa, skazana na niemoc polityczną, zawsze chętnie wyzywała się w gadaniu. Włącznie z takimi objawami, jak teatr konwersacyjny, zastępujący akcję komentarzem, koniecznie krytycznym, nastrojonym na chudy ton oceny. Jerzy Grzegorzewski uważał, że gadanie i pisanina to rzeczy zbyt łatwe, a na ich widok pytał za Gombrowiczem "i co, i co, i co?". Cenił czyn, gest, akt, który ma początek i koniecznie pointę, choć może być całkiem straceńczy. I jakoś ingeruje w rzeczywistość.

Jeśli więc mamy szacunek dla jego cnót artystycznych, nie powinniśmy zbytnio się rozwodzić. Chociaż, gdyby ktoś wpadł na ślad sprzeczności, w których był uwięziony, w których może jesteśmy u więzieni... Czyli że co innego zawartość przedstawień, gdzie lepiej milczeć i opisywać, co innego rzecz zgoła odmienna, materia właściwie socjologiczna, artysta w świecie. Tutaj można zaryzykować i trochę się wychylić.

Z pewną premedytacją wznosił bariery, zacierał ślady, nawet mylił tropy. Miał po temu racje. Jedną z nich było przekonanie, że wbrew zasadom zbiorowego

funkcjonowania treści kultury, ma prawo do całkowitej prywatności swego kodu. Inną przeświadczenie, że sztuka nie ma żadnego interesu w tym, byśmy jej przeżycie roznosili na językach. I że nie nadaje się do intelektualnej konsumpcji. Miał tu poczucie pewnej misji. Wreszcie misja najważniejsza, misja wolności, pierwszy obowiązek artysty, który (powiadaj może być głupi, choć lepiej, żeby nie był, ale musi być wolny.

Między innymi z owego przekonania o wartości faktów, z determinacji zajmowania się faktami - płynęła pewna zagadkowość, pewien niedostatek informacji. Co jeszcze skrywał, nie wiemy. Być może nic, czy może nawet, jak to napisała Dorota Jarecka o pracach jego nauczyciela Stanisława Fijałkowskiego, Wielkie Nic. Tytuł jej tekstu brzmiał: "Pobaw się Wielkim Nic", a mówiło się tam o odziedziczonej przez malarza po surrealistach słabości do symboli, o obecności tajemnych znaków, magicznych szyfrów i hieroglifów. I o zamkniętej drodze do ich odczytana. Właściwie o pułapce: widzimy coś, co przypomina symbol, z nawyku szukamy, co on może znaczyć... i nie znajdujemy odpowiedzi. Jako niewolnicy racjonalnej furii rozumienia i nazywania, zostaliśmy oto wyprowadzeni w pole... To malarstwo jest zwodnicze, taka była właściwie konkluzja. Interesujące. Na to nie zgodzą się ci którzy szukają w twórczości Grzegorzewskiego swoich, naszych fascynacji, może rozsianych po przedstawieniach aluzji do sytuacją politycznej, oczywiście subtelnie zawoalowanych. Co do mnie, jego stosunek do Ojczyzny kojarzy mi się raczej z Ulissesem, pisanym o dwa kroki od okopów Wielkiej Wojny i w jej czasie, gdzie nie pada ani jedno słowo o zbrodniach wojny. Z Joyce'em zapytanym, czy wróci do kraju, jeśli uda się go uwolnić, który odpowiada: po co? żeby i ten wolny kraj znienawidzić? A najbardziej z Joyce'em autorem zdania: "Jeśli nie możemy zmienić kraju, zmienimy przynajmniej temat". Te wzory Jednak niełatwo było przenieść... Joyce zmienił tylko temat, Polak, musiałby zmienić język. Na rosyjski? Tak czy owak, Joyce, a może cała wielka awangarda, wprowadzała tutaj, nad Wisłą, w sprzeczność.

Wielki sabotaż

Póki damy się pokroić za to, że JG kochał, co my kochamy, i wzruszał się, czym się wzruszamy, oraz będziemy wmawiać to publiczności, póki nie spostrzeżemy, po jakim terenie w gruncie rzeczy się poruszał. A jednak jest przynajmniej jeden wyjątek w emocjonalnej osobności tego artysty: uczucia patriotyczne. Miał ogromny szacunek dla powstań polskich. To nie było tylko zwyczajowe, rodzinne przywiązanie, to był wynik wyboru stanowiącego działanie poprzez akt nieporównywanie wyżej od gadania oraz wszystkich pozornych rzeczy, jakie robimy z bezradności. Co do tej ostatniej, za jedyny akt na jej miarę uważał skok na wodę do głębokiej wody i stosował się do tego codziennie na próbach. Ale tego rodzaju pełen czci stosunek do powstańców to był w wypadku JG prywatny wybór i prywatna sprawa.

Nie ekscytowało go w najmniejszym stopniu, że inni czują podobnie. Był zupełnie niewrażliwy na zbiorowe współodczuwanie. Przeciwnie niż wielu ludzi w polskim teatrze, na scenie i na widowni.

Przede wszystkim należał do wielkich awangardzistów polskich. Zaś awangardzista i Polak mają różnych wrogów, pierwszy - mieszczanina, drugi - najeźdźcę. Od tej sprzeczności nie ma ucieczki. Już Wyspiański jej zakosztował, a historia potoczyła się tak, że Wesele, dzikie, niespokojne, kołowate, psychicznie niezrównoważone, zostało na zawsze zinterpretowane narodowo. Polska publiczność do dziś nie przetrawiła sztuki nowoczesnej i casus JG oczywiście ma z tym faktem związek.

Gest awangardowy wziął się z marzenia o odzyskaniu przez artystę języka jako własności, mądrze mówiąc: z intencji całkowitej prywatyzacji kodu. Polski teatr natomiast tradycyjnie, z nadto zrozumiałych powodów, marzył o języku wspólnym. Pierwszym bóstwem w panteonie tego ostatniego była wspólnotowość, podczas gdy bóstwem JG była prywatność. Dlatego można powiedzieć, że w Teatrze Narodowym odbyło się w gruncie rzeczy sześć lat sabotażu. Zdrajca na polu bitwy? A może przeciwnie, ktoś, kto rozpoznał anachronizm narodowego pojmowania widowni? W ślad za indywidualistycznym pytaniem Joyce'a, dlaczego ma umierać za Irlandię, a nie odwrotnie, Irlandia za niego? W ślad za przekonaniem Wyspiańskiego, że Polska pożera własne dzieci i że Mickiewiczowska idea Ojczyzny była występna? Wizja narodowej wspólnoty teatralnej nie jest już niestety zdolna do wydania skutków artystycznych, w związku z czym paradoksalna misja Grzegorzewskiego może się jeszcze ukazać w nowym świetle.

Polewaczka lorda Chandos

Chcieć rozumieć JG to jakby chcieć na przykład zrozumieć, dlaczego lord Chandos spędza godziny na kontemplowaniu polewaczki w ogrodzie albo szczurów w ucieczce przed pożarem. Tego przecież nie wiadomo. Wiadomo tylko, że komuś, kto popadł - dziś powiedzielibyśmy - w nagłą depresję, a nie był przygotowany, przytrafia się dziwne patrzenie. Chandos nagle, bez przyczyny, traci poczucie tożsamości, a z nim bezpieczeństwa. Chodzi po własnym majątku, a jednocześnie dryfuje bez ratunku. Jego doświadczenie jest rozproszone, rzec można, w strzępach. Ale ten dziwny wypadek przynosi pewien efekt: banalne dotąd zdarzenia oblewa dziwne światło.

Przygoda młodego lorda kojarzy się z przykrym doświadczeniem utraty komunikacji, ale może też oznaczać odkrycie fantastycznego chwytu na dzieło artystyczne. To odkrycie posłużyło wielu, i wielkim, i małym, ponieważ mogło rodzić się z cierpienia, ale mogło również być stosowane na zasadzie triku. Owa dwuznaczność, obecność dwóch możliwości, jednej serio, drugiej wchodzącej w rejon pewnego rodzaju gry, pozostała grzechem pierworodnym wielkiego odkrycia tamtego przełomu wieków.

A więc złe samopoczucie w stadzie, w szczególności niechęć do jego zbyt pilnych strażników, przewrotne udawanie dziecka i zagruntowywanie płótna pod dziwny obraz świata. Gdzieś w pobliżu sytuuje się bunt Witkacego, odkrycia Joyce'a w jego wczesnych Epifaniach i wiele innych działań. Zawsze z tajemniczym zerwaniem ludzkich więzi, ze skłonnością do onirycznych konstrukcji, do widzenia ludzkich stosunków przez groteskową deformację, pod dyktando prywatnych marzeń i obsesji.

Z przesunięciem akcentu z prawideł myśli na prawidła skojarzeń. Sny, okruchy i odpryski wyobraźni, luźne odejścia od tematu, albo, za Schulzem, nielegalne odnogi. Nieraz zatem mieliśmy wrażenie, że JG jest modernistycznym poetą w stanie hibernacji, postawionym nieoczekiwanie, po stu latach, na narodowej scenie. Umiał bowiem bezkompromisowo "chodzić po ziemi jak po obcej planecie", jak to chyba Irzykowski określił Witkacowskie poczucie dziwności istnienia.

Do ostatniego okresu twórczości dopasowano już garść trafnych słów: pozostałości, epifanie, pustka, ale pustka, która jednak świeci... Czy wiele więcej się wypowie, skoro, jak wiadomo, o poezji niewiele rozsądnego da się powiedzieć? A o jej miejscu wśród ludzi? Zdaje mi się, że ostatnio zbyt łatwo zgodziliśmy się z wersją, która miała siłę, bo pochodziła od poety, była słowem poety. Przyjęliśmy myśl, którą sam JG chętnie podsuwał, że nie należy go nigdzie dołączać, chyba że do grona wielkich niezrozumianych. "Planeta", podarunek Tadeusza Różewicza, pozwoliła rozwinąć bogactwo metafory: inny, niepowtarzalny tor, za którym trudno nadążyć, jeśli w ogóle da się go obserwować, zresztą nie tu, na ziemi, tylko gdzieś w bliżej nieznanych przestrzeniach...

Trochę za daleko nam JG za sprawą "planety" odjechał. Nikt nie jest osobną planetą i, choć to piękne określenie, JG również nią nie był. Z podarunku się cieszył, ale przecież samotna droga poza wszystkimi drogami, co było nie najgorzej, nie była na miarę największych jego nadziei. Powiedział Maryli Zielińskiej w jednym z najciekawszych swoich wywiadów, że właściwie nieraz chciał wziąć udział w dialogu publicznym, ale to mu nie wychodziło i "zawsze szło bokiem". Sugeruje, że już w Ameryce liczył na to, że dotknął niedozwolonego, ale nic się nie stało. Później podobnie było w Parawanach, w Miasto liczy psie nosy, w warszawskich Dziadach. Parawany rozumiał jako rzecz o zniewolonych i opresorach, postanowił je wystawić po objęciu dyrekcji Studio w stanie wojennym ("I proszę sobie wyobrazić, że tę odrzucaną konsekwentnie przez cenzurę sztukę pozwolono mi wystawić!"), nikogo chyba politycznie nie poruszyły. "Nie nadawałem się do wstrząsów, choć lont się tlił", dodawał. Czy ten lont się kiedykolwiek tlił? Czy to tylko sen o wielkim ogniu? O gwałtownym przekroczeniu prywatności? Która była zabezpieczeniem wolności, ale i jakimś więzieniem?

Gazety i wielomiesięczniki

Nie jest to tylko problem Grzegorzewskiego. Linia podziału w sprawie JG przebiegała jeszcze przed chwilą aż nazbyt wyraziście pomiędzy zwolennikami i sympatykami, zapisującymi strony miesięczników, w paru wypadkach tygodników, a sceptykami i wrogami (wyjątki były nieliczne) w gazetach codziennych. Zresztą miesięczniki zostały już zepchnięte na pozycje kilku miesięczników, co nam mówi, że konflikt rozwija się na ich niekorzyść.

Czy JG należał do artystów nie rozumianych? Ale chwileczkę - takich, którzy nie byli rozumiani, czy takich, którzy nie chcieli być rozumiani? Brak zrozumienia utrwalił się bowiem po obu stronach barykady jako constans. Jakie to są dziś strony? Kto dziś reprezentuje tych, którzy nie rozumieją albo nie chcą rozumieć? Jak możemy dziś nazwać ów zrozumiały dla wszystkich, powszechnie przyjęty dyskurs, który nie toleruje tajemnicy, prywatnego języka, może nawet prywatnej wolności, jeśli nie gazetowym?

Idolem gazety jest zrozumiałość, ona ma za zadanie świat oswoić, pojąć, wytworzyć niekoniecznie prawdziwe wrażenie, że mamy wspólny język. W każdym przypadku sprowadzić nieznane do znanego. Gazeta nie umie przyjąć do wiadomości, że dzieło nie wyraża niczego poza nim samym. Racjonalna furia wyjaśniania musi być zaspokojona, czeka na to dziś już nie gromadka episjerów, tylko tłum pochłaniający strony zapisane zrozumiałym językiem publicznego dyskursu. Dzieło może zatem go bawić, może, jak chcą inni, czynić coś walecznego w sprawie "zwykłego człowieka" i jego losu. W domyśle mamy tu iluzję możliwości zmiany kondycji ludzkiej i schlebianie tłumowi. U sedna konfliktu JG z gazetami stała więc kwestia gazetowej jasności, której nie znosił, i jego prowokacyjnej niejasności, której nie znosili recenzenci. To nie był wynik indywidualnych upodobań, tylko starcie frontalne. Inaczej mówiąc, JG musiał prowokować Romana Pawłowskiego, w istocie neosocrealistę. Ten ostatni, jako recenzent Nocy listopadowej, nie mógł znieść zdania z Wyspiańskiego: "My jesteśmy nic", więc postawił przy nim znak zapytania. Wyszła wtedy figura godna nagłówków z lat 50.: "My jesteśmy nic?". Bo pora budować integralny mit zwykłego człowieka na polskiej scenie, bo pora zapomnieć, że istnieli Witkacy, Gombrowicz, Mrożek, Różewicz.

Działy kulturalne gazet, zauważmy, czasem lubią układać historię literatury siekierą. Najchętniej mitologizują artystów, którzy znaleźli się w łapach totalitaryzmów, musieli zatem stanąć wobec wielkich wyborów moralnych, wobec których bledną sprawy sztuki. Jako temat cenieni są nawet tacy, którzy zaczęli od awangardyzmu, ale koniecznie zostali potem ofiarami terroru. Wtedy zyskiwali wreszcie łaskę mówienia w języku jasnym dla wszystkich. Postaw Grzegorzewskiego w łagrze albo ubierz przynajmniej w pasiak, stłucz mu okulary. Powie oczywiście, że sztuka jest już nieważna, bo co innego ma powiedzieć, a gazeta go pokocha.

Prywatyzacja historii

Działy teatralne gazet nie przetrawiły jeszcze sztuki nowoczesnej i zachowują się tak, jakby nie było całej epoki, a jej problematykę lekceważą. Dlatego właśnie o Fijałkowskim, a pośrednio o Grzegorzewskim, powiedziała coś wnikliwego Jarecka, solidny krytyk sztuki, a nie Pawłowski, ideolog teatru. Bo odkąd nasze wymuszone przez historię, wspólnotowe, moralistyczne rozumienie teatru zaślubiło wolną gazetę w wolnej Polsce - czyli gazetę oszołomioną zasięgiem swojej władzy - nie ma już litości dla artystów prywatnych.

Pamiętajmy, że nie chodzi o żarty, lecz o teatr polski, w którym przez dwieście lat inteligencja polska wytwarzała kod wzajemnego porozumienia. To w jego tonie JG z prywatności uczynił sobie program. Użył jako budulca symboli zawartych w wielkim repertuarze, u romantyków, u Wyspiańskiego. Zamieniał je w symbole nie do rozszyfrowania. Wykradł nasze symbole i sprywatyzował je. Zaraz, sprywatyzował również historię. Nigdy nie wierzył w jeden ze stereotypów odziedziczonych po marksizmie, a dziś ciągle jeden z największych banałów dyskursu publicznego, że historia jest ciągiem wydarzeń publicznych, interpretowanych przez ideologów na użytek ciemnych mas. Dlatego Maria Janion, która właśnie usiłowała się wyzwolić z marksistowskiego odczuwania historii, zachwyciła się ukazaniem historii we wrocławskiej Nie-Boskiej Grzegorzewskiego. Zaś JG wtedy ubolewał ironicznie, że nie jest wyposażony w instynkt historyczny... W Operetce, Dziadach, Nocy Listopadowej, Nie-Boskiej komedii historia to marne resztki, pozostałości po losach ludzi, których zniszczono w imię takiej czy innej, zawsze zrodzonej z czyjegoś interesu - logiki. A więc w jakiś sposób również historia JG w czasach pseudodemokracji.

Co mogą wielomiesięczniki? Bronić się wzorem Gombrowicza? jaki odpór można dać formie narzucanej przez dyskurs publiczny? Liczyć, że sama natura artystycznego działania wymknie się spojrzeniu gazety? Niepodobieństwo. Bronić się ucieczką w "słabe ja", w błahość, chwiejność, niepewność, żart? Wstydliwą ucieczką Dedala z pałacu Minosa? Napiętnuje ją w przyszłości jakiś nowy etyczny humanizm, jakiś kolejny soc, pożerający metafizykę, podobny przeczuciom Witkacego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji