Artykuły

Antyrecenzja

Ignacy Gogolewski odmiennie od mojej recenzji ocenia przed­stawienie "Anabaptystów" w Teatrze Dramatycznym. To jego pra­wo, z którego korzysta w felietonie "Za kulisami". Żadna re­cenzja nie rości sobie pretensji do nieomylnego wyroku, z którym wszyscy muszą się zgadzać. Zamieszczając tę "Antyrecenzję", da­jemy wyraz znaczeniu, jakie przywiązujemy do tej sztuki i jej autora a także do teatru, który konsekwentnie wystawił już siódmą pozycję Durrenmatta. Jeżeli o tym znaczeniu i dziejach "Anabap­tystów" nie było mowy w recenzji, to dlatego, że o tym pisano już obszernie w przedpremierowych zapowiedziach. Z natury rzeczy krótkość recenzji musiała ograniczyć jej treść także w innych sprawach.

Ta antyrecenzja uzupełnia wydatnie tamte braki, a że w ogól­nej ocenie jest odmienna od mojej i zresztą niektórych innych recenzji...? Poszczególni widzowie rozstrzygną w swoim odczuciu, z kim się zgadzają. "Anabaptystów" zaś na pewno warto zobaczyć, już choćby dlatego, że tak dyskusyjne wywołali opinie. (A.G.)

We wtorek przeczyta­łem w "Życiu" re­cenzję z ostatniej premiery w Teatrze Dramatycznym i... oniemiałem. Przeczytałem jeszcze raz i szybko wróciłem do pierw­szej strony, aby upewnić się, czy to rzeczywiście "Życie Warszawy", potem dokładnie przeliterowałem imię i naz­wisko autora. Tak jest! Nie mylę się, pisał to sam redak­tor AUGUST GRODZICKI. Jeszcze wczoraj gorączkowo dyskutowałem z kolegami o wydarzeniu teatralnym, ja­skim są "Anabaptyści" F. Durrenmatta... I oto Pan Re­daktorze, z największym spokojem wylewa mi szklankę lodowatej wody na głowę. Czy godzi się tak zaskakiwać Pańskiego wiernego czytelni­ka?

Pal sześć jednego zaskoczo­nego i zdziwionego aktora, tu chodzi o parę tysięcy warsza­wiaków, którzy w dniach świątecznych pomyślą nie tyl­ko o gastronomii, ale rów­nież i o tym gdzie by pójść do teatru. Nie namówił ich Pan swoją recenzją do obej­rzenia tego spektaklu, a szko­da! Nie przyjął Pan z entu­zjazmem tego znakomitego przedstawienia, również żału­ję! Może Pan był zmęczony tego wieczoru? Premier co niemiara, a tu jeszcze akto­rzy wymyślili dyskusję o kry­tyce teatralnej w swoim Klubie. Pamiętam, pamiętam, od początku mówił Pan, że to wszystko nie ma sensu i, zdaje się, po tym pierwszym spotkaniu aktorów i kryty­ków, przyznać Panu trzeba rację. Proszę mi jednak da­rować, że tej racji Panu nie przyznam w ocenie wyżej wspomnianego przedstawie­nia.

Zdaję sobie sprawę, że ja z tym wszystkim co tu piszę przyjdę do redakcji "Życia", właśnie do Pana, zapukam, wejdę, usiądę zaproszony przez Pana... Zaraz, zaraz tylko co wtedy powiem? Że mam inne zdanie o przedsta­wieniu? A tak!, że chcę, aby czytelnicy "Życia" poznali in­ną opinię? Właśnie. Że od dziś nie będę czytał Pana re­cenzji? Będę, będziemy na pewno! Zbyt wiele powiedział nam Pan o teatrach Paryża, Warszawy, całej Polski i ta­ki "jeden anabaptysta" nie będzie nam bruździł.

Posprzeczać się jednak można - prawda?

Pół roku temu odbyła się prapremiera. "Anabaptystów" w Zurychu, a więc żywot teatralny tej sztuki przypomina noworodka, któ­ry zakwilił raz w Szwajcarii, teraz przywieźli go do Polski, owinęli w nowe pieluchy, przewiązali wcale misterną kokardą, a ten rozdarł się na całe gardło. Daremnie usi­łowałem znaleźć w Pana jak­że krótkiej recenzji, że zaprezentowano warszawskiej publiczności najnowszą sztu­kę Durrenmatta. Twórczość dramatopisarzy nie jest tak płodna ostatnimi czasy, aby pojawienie się nowej sztuki było rzeczą najzwyklejszą w świecie, a tak to zrozumia­łem. Autor, którego publicz­ność warszawska darzy nie zwyczajną sympatią, do ostat­niej chwili prowadził kores­pondencję z teatrem, propo­nując zmiany, starał się prawdopodobnie nie zawieść tej publiczności i już tym sa­mym zasługuje, aby poświę­cić mu więcej miejsca i uwa­gi. Będąc na przedstawieniu miałem wrażenie, że oto do­konuje się w moich oczach ten najszlachetniejszy, naj­piękniejszy akt twórczy. Ży­jący autor, przez reżysera i tłumacza rozmawia z akto­rami, scenografem, kompozy­torem o swojej sztuce, two­rzy ją razem z nimi. Nie je­stem w Teatrze Dramatycz­nym i nie wiem jak przebie­gały próby, ale znając Lud­wika Rene wiem ile trudu i drobiazgowej, żmudnej pracy włożył w tę polską prapre­mierę, on sam i pozostali twórcy.

Pisze Pan: "Ludwikowi Rene nie udało się nadać całości jednolitego charak­teru. A może te nierówności tkwią w samej sztuce. Jako widz i jako ewentualny wykonawca chciałbym się dowiedzieć, co jest winą autora, a co winą teatru - a poza tym nie zgadzam się z Pa­nem. Doprawdy dawno nie widziałem tak jednolitego przedstawienia. Sukces sztu­ki jest wtedy, gdy poszcze­gólni twórcy przedstawienia zmierzają do tego samego punktu. W tym wypadku autor, reżyser, jak i scenograf wraz z aktorami i kompozytorem, spotkali się w tym samym czasie i w tym samym miejscu.

Proszę sobie wyobrazić 20 obrazów, 20 zmian dekoracji w ciągu dwóch i pół godziny. Cóż za sprawność! Każdy ob­raz choćby najkrótszy nie jest zbędny. Każde pojawie­nie się aktora umotywowane, a zabudowanie sceny proste i funkcjonalne. Trudno mi pi­sać o moich kolegach, ale przykro mi, kiedy kreacje Pietruskiego kwituje Pan "nie wyszedł poza przeciętność". Będąc nietypowym widzem parę razy byłem zaskoczony propozycją Kolegi. W naszym środowisku znaczy, to bardzo dużo. Znamy się przecież jak łyse konie. Karola V w wy­konaniu Szczepkowskiego kwi­tuje Pan, że "inteligentnie prowadzi grę dyplomatyczną; (Nie tylko - napisałem też, że był "świetny" - przyp. A.G.) Ja bym powiedział, że inteligentnie prowadzi Teatr Dramatyczny. Dialog nato­miast ze znakomitymi pa­nami Jaworskim, Kalinow­skim, Chmurkowskim, Paw­łowskim prowadzi ze swada równą Jerzemu Leszczyńskie­mu, który był niezrównany w rolach królewskich.

Każdy z 40-osobowego ze­społu narysował sylwetkę bardziej lub mniej udaną, można dyskutować, ale znakomicie wkomponowaną w całość przedstawienia. To bardzo wiele w chwili, kiedy ciągle narzekamy na brak zespołowości w teatrach. Dla przykła­du wymienię p. Koczanowicza, który w malutkiej roli, w każdym wejściu na scenę, ma coś do powiedzenia. Two­rzy kapitalny typ przecho­dząc nieraz w drugim planie. Oglądając ten epizod można uwierzyć w powiedzenie "nie ma małych ról, są tylko mali aktorzy". A to że Gruca przy­szedł parę razy do teatru, od­rywając się od swoich zajęć w Operze i ustawił taniec tak od niechcenia, że właściwie trudno go zauważyć, nie radu­je oka, nie mówi o dyskret­nej współpracy tego wybitne­go artysty z teatrami drama­tycznymi?

Na zakończenie Kosiński i Ali Bunsch. Tu musiał Pan, Redaktorze, przyznać, że świetni, dodałbym śmiali, znakomici. Kiedy zespół w barwnym korowodzie kostiu­mowym wchodził w zakoń­czeniu na scenę i swoim po­jawieniem zmuszał widownię do skandowanych oklasków w rytm złośliwej i dowcipnej muzyki Tadeusza Bairda, po­myślałem: Tak, to jest przed­stawienie, które przypomina najlepsze czasy Teatru Dra­matycznego.

Takie jest moje zdanie. Pu­bliczność zadecyduje kto ma rację? Dla niej przecież wy­stawiamy sztuki, dla niej pi­szemy recenzje i antyrecenzje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji