Artykuły

Objawienie Grzegorzka: Miłość ze snu nie istnieje

"Woyzeck" w reż. Mariusza Grzegorzka w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

Mariusz Grzegorzek wyreżyserował w Starym Teatrze "Woyzecka" Georga Büchnera. Metoda? Jarmarczny kicz, lampki, błyskotki, triki. Efekt? Nie przekonuje.

Jeden z założycielskich tekstów nowoczesnego dramatu, "Woyzeck" Büchnera (1813-37) to zaczerpnięta z gazety historia poniżanego żołnierza-golibrody mordującego kochankę zdradzającą go z szefem wojskowej orkiestry Tamburmajorem. Woyzeck jest też ofiarą prymitywnych eksperymentów medycznych wojskowego lekarza. To znacznie więcej niż kryminalna love story - także opowieść o przerażeniu czającym się na granicy między naturą a kulturą. Co zobaczył w tej sztuce rektor łódzkiej szkoły filmowej?

W kinie Grzegorzek ma opinię oryginalnego ekscentryka. Na scenie trzyma się trochę na uboczu głównych sporów i estetycznych przemian. Pracuje niemal wyłącznie w łódzkim Teatrze Jaracza. Najbardziej charakterystyczna cecha? Nadekspresja pracujących z nim aktorów oraz fascynacja kiczem i przesadą.

"Masz przed sobą 30 lat życia" - mówi w pierwszej scenie do 30-letniego Woyzecka jego kapitan. Skąd to wie? Bo tak mówi statystyka. W Europie początku XIX w. tworzy się społeczeństwo masowe - wysokonakładowa prasa, powszechny pobór, normy higieny, lekarskie komisje. Rodzi się nowoczesne państwo i jego uporządkowane struktury. Dramat Büchnera jest przestrogą przed nowym cywilizacyjnym zniewoleniem. A napisał go przecież piewca nowego ładu, choć zgodnie z duchem epoki - zafascynowany naturą.

W 1979 r. zaszczutego i poniżonego żołnierza zagrał Klaus Kinski

"Wojna pałacom, pokój chatom" - często właśnie Büchnerowi przypisuje się to słynne rewolucyjne hasło. Naukowiec, literat, wywrotowiec. Żył krótko, ale intensywnie. Zafascynowany wczesnymi ideami socjalizmu utopijnego, był członkiem organizacji rewolucyjnej w rodzinnej Hesji. Zmarł na tyfus na politycznej emigracji w Zurychu.

Jego ostatni, nieukończony dramat "Woyzeck" zyskał spośród jego utworów największą popularność, choć czekać na nią musiał przez dziesięciolecia. W głośnej ekranizacji Wernera Herzoga z 1979 r. zaszczutego i poniżonego żołnierza zagrał Klaus Kinski. W ostatnich latach do historii Woyzecka brali się m.in. Maja Kleczewska (2004, teatr w Kaliszu) i Krzysztof Warlikowski, który w warszawskim Teatrze Wielkim wystawił opartą na dramacie operę Albana Berga.

Ale że premiera Grzegorzka odbywa się w ramach sezonu Starego Teatru poświęconego Konradowi Swinarskiemu, gdzieś w tle jest jego krakowska inscenizacja z 1966 r. W Woyzecka wcielił się tam Franciszek Pieczka, sporą uwagę krytyków przyciągnął też grający Doktora Antoni Pszoniak. Obdarzył swoją postać wyraźnie żydowskimi akcentami. Widzowie mieli w pamięci "Nie-Boską komedię" Swinarskiego z początku tego samego sezonu. Po ironicznym zainscenizowaniu antysemickiej fantazji Krasińskiego Swinarski kontynuował swoją nie do końca zrozumiałą grę z upiorami Zagłady.

Jaki jest krakowski "Woyzeck" roku 2014?

Z dwóch najczęstszych wariantów myślenia o tej sztuce - opowieści o jednostce brutalnie tłamszonej przez system i podszytej egzystencjalnym dramatem historii miłosnej - Grzegorzek zdecydowanie wybiera drugi. Woyzeck jest tu przede wszystkim niespełnionym romantycznym kochankiem żegnającym się z marzeniami.

Nad sceną gwieździsty firmament z mrugających żarówek. Reżyser z upodobaniem pławi się w jarmacznym kiczu i przesadzie, lampkach, błyskotkach, trikach. Obrazek po obrazku - tak jak i w luźno skonstruowanym tekście Büchnera - pokazuje nam monologi kolejnych figur. Akcja jak w soczewce najczęściej koncentruje się na jednej postaci.

A te są zarysowane grubą kreską. Wiktor Loga-Skarczewski to Woyzeck raczej zamknięty w sobie i marzycielski niż wyrywający się z opresji. Kapitan Mieczysława Grąbki jest jowialny; Doktor Krzysztofa Zawadzkiego - szalony; Tamburmajor Krzysztofa Stawowego - krzykliwy. Powściągliwe i precyzyjne są za to kobiety: Marta Nieradkiewicz jako Maria, stojąca jakby z boku, poza tą feerią sztuczek i melodramatycznymi uniesieniami, i Dorota Pomykała w skupiającej kilka drugoplanowych postaci roli Małgorzaty. Pod koniec opowiada smutną bajkę o dziecku, które zostało samo na świecie, a gdy postanowiło dojść do księżyca, ten okazał się zbutwiałym kawałkiem drewna. W wypełnionym błyskotkami świecie przedstawienia nie może się ostać nic naprawdę pięknego.

O tęsknocie za miłością jak z Disneya

To dziwnie irytujący spektakl, wobec którego każdy zarzut można by zapewne odeprzeć: ależ tak, właśnie tak ma być. Któryś z aktorów się "zagrywa"? Przecież nadekspresja to znak firmowy Grzegorzka. Przedstawienie tonie w efekciarstwie? Pewnie, wróćmy na jarmark, do urzekających korzeni teatru. Całość jest pretensjonalna? Owszem, bo to spektakl o nieziszczalnej tęsknocie za miłością jak z Disneya.

I nie wątpię, że znajdą się entuzjaści, którzy "Woyzecka" Grzegorzka kupią. Problem w tym, że nawet urzekające pomysły powtórzone razy dziesięć nużą. W nudzie melodramat traci uwodzącą moc, a w zamian nie daje ani ironii, ani krytycznej refleksji, ani nawet - o co chyba chodziło twórcom spektaklu - dojmującego poczucia pustki.

Nawet jeśli obsadzona w roli Marii Marta Nieradkiewicz wsadzi z impetem głowę do wiadra z wodą dziewięć razy zamiast trzech, tragiczny efekt nie zwiększy się trzykrotnie. Naprawdę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji