Artykuły

Reżyseria pokolenia Twittera

"Rękopis znaleziony w Saragossie" w reż. Pawła Świątka w Teatrze im. J.Kochanowskiego w Opolu. Pisze Wtold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

To, na co Has potrzebował w kinie trzech godzin, Paweł Świątek zrobił w 65 minut. Jego "Rękopis znaleziony w Saragossie" w błyskotliwej formie mówi o przerażeniu religijną przemocą.

Jak wszyscy wiemy, pierwsza wielka polska powieść została napisana po francusku, jej akcja zaś dzieje się w Hiszpanii, wśród Żydów, Arabów i Cyganów. A jej bohater - Alfons van Worden - rozdarty jest między islamem a chrześcijaństwem.

Autor "Rękopisu..." hrabia Jan Potocki (1761-1815) ilością przygód niewiele ustępował awanturniczym postaciom swoich książek - podróżował do Egiptu, był pionierem archeologii, latał balonem, służył w armii austriackiej, a pod maltańską banderą walczył z piratami na Morzu Śródziemnym. Do tego wszystkiego zdążył jeszcze sprawować mandat posła na Sejm Rzeczypospolitej.

Jako pisarz Potocki wyprzedzał swoją epokę. Jego arcydzieło to wzór powieści szkatułkowej. Nie tylko każda kolejna historia pojawiała się wewnątrz poprzedniej - jako sen czy opowieść jednej z postaci - ale i drogą niespodziewanych odniesień splatała się z pozostałymi. W roku 2012, 207 lat po pierwszym wydaniu z Petersburga, krakowskie wydawnictwo Ha!art zaadaptowało "Rękopis..." na poprzedzoną przez ten sposób pisania technologię hipertekstu - między zagnieżdżonymi w sobie historiami można dziś skakać od linku do linku.

Jednak najsłynniejszą adaptacją prozy Potockiego jest oczywiście film Wojciecha Jerzego Hasa z 1965 r. Reżyser "Pętli" i "Pożegnań" uwielbiał labirynty, grę z czasem akcji, dziwne przestrzenie przeładowane przedmiotami. "Rękopis..." ze Zbigniewem Cybulskim w roli głównej na Zachodzie obrósł legendą. Zachwycali się nim Scorsese, Coppola i Bunuel, w undergroundowych kinach czasów kontrkultury osiągnął status filmu kultowego - i jak na film kultowy przystało, funkcjonował w trzech wersjach montażowych.

"Rękopis znaleziony w Saragossie" - Paweł T. Felis o filmie Hasa z okazji pierwszego wydania na DVD.

To, na co Has potrzebował trzech godzin, Paweł Świątek zrobił w 65 minut. Ale ubiegłoroczny absolwent krakowskiej PWST specjalizuje się w dynamicznych, błyskotliwych w swej prostocie i ciekawych formalnie adaptacjach literatury.

Pierwszym sukcesem Świątka był "Paw królowej" według Doroty Masłowskiej w krakowskim Starym Teatrze, wystawiony w formie hiphopowego koncertu. "Dżuma" Camusa, wystawiona w Opolu, już tak dobrze mu nie wyszła. Polski przekład powieści egzystencjalisty nie okazał się materią muzycznie tak wdzięczną jak połamane rymy Masłowskiej. Próby szukania w "Dżumie" rytmów były równie rozpaczliwe, co pomysł, by algierskie miasto Oran zmienić w tekście na północnokoreański Pjongjang. I zaktualizować w ten sposób powieść parabolę o totalitaryzmie.

Tym razem Świątek może mówić o sukcesie. O czym jest powieść Potockiego w jego wystawieniu? O opowiadaniu historii - jak przystało na adaptację tych nowoczesnych "Baśni tysiąca i jednej nocy". Kolejne warstwy opowieści przeplatają się wraz z ruchem sceny obrotowej - ten spektakl to jeden z nielicznych przykładów sensownego użycia tego rozrywkowego raczej patentu techniki teatralnej. Osią kręcącego się koła jest martwe, sztuczne drzewo - powracająca w majakach Alfonsa van Wordena (w tej roli Maciej Namysło) szubienica.

Choć mnóstwo powieściowego materiału z oczywistych przyczyn nie znalazło miejsca w adaptacji, to zmieściła się w niej jakoś atmosfera książki Potockiego. Szkatułkowa kompozycja, niepewne pogranicze jawy i snu, pętla czasu. I dziwność. Ale nie ta baśniowo-orientalna. Nie ma tu arabesek i zwiewnych sukien, jest estetyka jaskrawych kolorów, odjechanych kontrastów, trashu. Ale i codziennych przedmiotów - jak śpiwory - użytych w nietypowej funkcji (kostiumy Julii Kornackiej i Arka Ślesińskiego to wręcz osobne dzieło sztuki). Świątek z aktorami przerysowują, spiętrzają emfazę wyrzucanych fraz, pławią się w barokowej przesadzie, krzykliwej deklamacji scen okrucieństwa z powieści. Wszystko jednak rozgrywa się w laboratoryjnie sterylnej ramie scenografii Marcina Chlandy, jeszcze bardziej podkreślającej umowność całej sytuacji i dystans do niej.

Opolski "Rękopis..." mówi też o religii i neurozach, którymi wciąż odbija się w głowach współczesnych. Spektakl rozpoczyna modlitewna inkantacja, a nieustanna ucieczka van Wordena prowadzi go od grozy tortur dominikańskiego inkwizytora po terror szejka Gomelezów, zmuszającego go do przejścia na islam. W nieskończonej ilości powtórzeń powraca scena aresztowania przez Świętą Inkwizycję. A także psychodeliczny lęk o zawieszone na szyi Alfonsa relikwie - dar od matki, czyli to, co w karuzeli niepewnej rzeczywistości wydaje mu się stałe.

Ten "Rękopis..." nie ma happy endu z oświeceniowego pierwowzoru. To, co miało przed dwustu lat bawiąc - pouczać, dziś przeraża - bawiąc.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji