Artykuły

Bełkot słowa i gimnastyka bioder

Czego, jakich chwytów imają się dziś reżyserzy, twórcy teatralni i w ogóle teatr, aby zwrócić na siebie uwagę i zaistnieć tym samym w świadomości odbiorców, a przede wszystkim w mediach? Opierając się na przykładzie autorskiego przedstawienia Przemysława Wojcieszka "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię", czy też na innych spektaklach mających ostatnio premiery teatralne, na postawione pytanie można by odpowiedzieć w kilku punktach.

Po pierwsze: daje się na scenę dwóch obłapiających się facetów, oczywiście w celach erotycznych, albo dwie wzajemnie obściskujące się dziewczyny, w tymże samym celu. Po drugie: dla kurażu wprowadza się koniecznie wódkę, którą dziewczyny spijają wprost z butelki, a tym, co niedopite i pozostaje w ustach, prychają na widzów siedzących dookoła sceny (nie zazdroszczę pierwszym rzędom). Po trzecie: do tego dodaje się stek wulgaryzmów, i to takich z najgłębszego rynsztoka, bo tylko takim językiem potrafią porozumiewać się bohaterowie spektaklu. Po czwarte: wszystko okrasza się tu silnym, naprawdę ogłuszającym widza hałasem, będącym podobno muzyką. Notabene, są przecież jakieś ustawy wyznaczające dopuszczalne granice serwowanych nam decybeli, poza które się nie wychodzi, bo jest to zdecydowanie szkodliwe dla naszego zdrowia. Tym bardziej że w tym konkretnym przypadku, czyli w spektaklu "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię", widownia TR wraz ze sceną stanowi bardzo małą przestrzeń.

I właściwie na tym można by zakończyć recenzję, bo resztę Czytelnicy mogą sobie sami wyobrazić, albowiem rozwój wydarzeń nie niesie nic oryginalnego. Tekst jest schematyczny, płaski, a reżyseria spłaszcza i schematyzuje go jeszcze bardziej. A ponieważ autor tekstu i reżyser przedstawienia jest tą samą osobą, więc nadziwić się nie mogę, że sam sobie zrobił taką krzywdę. No, chyba że jest masochistą... Jak wiadomo, bywają różne dewiacje.

Poza myciem talerzy i garnków (bo akcja toczy się głównie w smażalni kurczaków, gdzie posługuje najpierw jedna lesbijka, Magda, a potem dołącza do niej Sugar, też kochająca inaczej), obściskiwaniami i całowaniem przerywanym piciem wódki oraz poza jakimś bełkotem słownym bliżej niezidentyfikowanym (bo i aktorzy nie potrafią profesjonalnie używać aparatu mowy, i rockowy zespół grający na żywo tak głośno używa instrumentów, że czujemy to nawet w żołądku) i pojawiającym się raz po raz półnagim, ciągle spoconym jegomościem - właściwie nic się tu nie dzieje. Jest płasko, wulgarnie i brudno.

Zastanawiam się więc: w jakim celu wyprodukowano to całe NIC? I dlaczego wydano na to moje i innych podatników pieniądze? Bo jeśli ukazanie na scenie dewiacyjnych zachowań i patologii miałoby służyć ku przestrodze, to jeszcze jestem w stanie zrozumieć, choć nie pochwalam kiczu i do tego w rynsztokowym wydaniu. Ale tutaj nie ma dezaprobaty dla owej patologii i dewiacji seksualnych. Wręcz przeciwnie, jest aprobata takiego życia. Natomiast dezaprobata skierowana jest pod naszym adresem, to znaczy pod adresem społeczeństwa, które jest ponoć nietolerancyjne, bo nie akceptuje patologii, dewiacji i związków osób tej samej płci. A zatem, jest to rzecz o nietolerancji. Spójrzmy więc, jak to wygląda w spektaklu.

Oto z wojny w Iraku, gdzie służył jako żołnierz, powraca Piotr (Krzysztof Czeczot) do rodzinnego domu, w którym mieszka jego matka (Magdalena Kuta) i siostra Sugar (Roma Gąsiorowska); ojciec przebywa gdzieś daleko, bo matka go nie akceptuje. Wraca pełen radości, że nareszcie jest w domu. Jednak owa radość niemal natychmiast się ulatnia, ponieważ w domu rodzinnym zastaje trzecią osobę, którą Sugar przedstawia: "To Magda, moja narzeczona". I w tym momencie Piotrowi puszczają nerwy. Bo nie jest on homoseksualistą, marzy o tym, by znaleźć odpowiednią dziewczynę, ożenić się, założyć rodzinę i zamieszkać w tym domu, razem z matką. Ale nie z parą lesbijek.

Postawa Piotra przyjmowana jest z dezaprobatą. Bo też i postać bohatera narysowana jest groteskową kreską o zabarwieniu negatywnym. Tak, by można było do woli naigrywać się z niego. A już kuriozalnie wręcz rozegrano scenę, gdzie Piotr pokazuje siostrze zawieszony na szyi medalik, z którym się nie rozstaje i który jest dla niego świadectwem, że wychował się w domu katolickim. Tak jak i jego siostra, o czym jej przypomina. Scena ta budzi śmiech na widowni, bo też autor, a zarazem reżyser oraz aktorzy bardzo się postarali, aby Piotr - jako to uosobienie nietolerancji, a więc "oszołom" - okazał się jeśli nie świrem, to na pewno jakimś półgłupkiem biegającym po scenie, pokazującym medalik i nie zgadzającym się na to, by siostra pozostawała w lesbijskim związku z Magdą (Agnieszka Podsiadlik). Krótko mówiąc: Piotr z racji swojej przynależności do świata wartości chrześcijańskich jest tu ukazany jako przedstawiciel ciemnogrodu i co za tym idzie, jako symbol nietolerancji i homofobii.

To tyle jeśli idzie o tematykę, treść i wymowę spektaklu. Natomiast jak przedstawienie wygląda od strony artystycznej? Słowo "artystyczny" uważam za nadużycie w stosunku do tego spektaklu. I kiedy czytam w którejś recenzji, że sztuka "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" jest wydarzeniem w dramaturgii na przestrzeni ostatnich kilku lat, to ręce załamuję i myślę sobie, że takiego gniota chyba nigdy dotąd nie oglądałam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji