Artykuły

Solista z kwartetu

- Mam ogromne poczucie spełnienia. Aktorstwo daje mi siłę i pozwala na rozwiązywanie łamigłówek, które nosi w sobie człowiek. Nie jestem mędrcem, mam jeszcze coś do odkrycia, i to jest wspaniałe - mówi Jan Peszek w rozmowie z Hanną Halek z Gazety Wyborczej - Wysokich Obcasów.

Panie Janie, czy pan przeklina? - Nie bardzo. Pamiętam egzamin do szkoły aktorskiej, kiedy to szybko wyszło na jaw, że jestem z tzw. dobrego domu, i w pewnej chwili dziekan kazał mi kląć najgorzej, jak tylko potrafię. Zacząłem krzyczeć, bo wydawało mi się, że wrzask musi mieć jakiś związek z przekleństwem, a ono brzmiało: "Nie dam sobie w kaszę dmuchać" (śmiech). Zresztą, zdaje się, że chyba w ogóle wszystko przekręciłem i powiedziałem: " w ucho dmuchać". W każdym przypadku jednak komisja egzaminacyjna miała prawo pokładać się ze śmiechu. Dziś przeklinam w samochodzie, to doskonały stymulator. Jeżdżę szybko, aktywnie i nie mogę pojąć, dlaczego na światłach przejeżdżają tylko trzy samochody. Nie znoszę ślamazarstwa. Wtedy wyrzucam z siebie to, co myślę na temat otoczenia. Przeklinam także, gdy przekraczam pewien próg pracy ze studentami i bardzo emocjonalnie wchodzę w chęć przekazania uwag - wtedy przestaję się patyczkować. Poza tym nie używam brzydkich słów.

Dziś, gdy spóźniałam się, za co przepraszam, zdenerwował się pan?

- Nie. To sprawa techniki - umieć miękko lądować (śmiech). Przecież w tej rozmowie nie mogę być podenerwowany, prawda? Wiem, że to rzuciłoby cień na charakter wypowiedzi, skojarzeń, słuchania pani pytań. Proszę sobie wyobrazić, że mam ciężki dzień albo trudną sytuację prywatną i przychodzę z tym bagażem na scenę. To niemożliwe. Muszę umieć się tego pozbyć, bo emocje, a zwłaszcza negatywne, wpływają na to, co mam przedstawić widzom. A ich kompletnie nie obchodzi to, co ja przeżywałem. Muszę stworzyć bezwzględną iluzję autentycznego faceta, a publiczność ma stwierdzić, czy to jest cacy, czy be. Ludzie kupili bilety i mają mieć dobry produkt. Moje osobiste nerwy nie mają prawa głosu.

A gdy ktoś pana tak autentycznie rozwścieczy, co pan wtedy robi?

- Staram się skoncentrować na zrozumieniu obu stron, wychodząc z założenia, że czasami człowiek popełnia błędy. Powinien je popełniać, ponieważ bez tego stałby się robotem. Chodzi jednak o to, jakiego rodzaju są to błędy, czy powodują spustoszenie, czy cierpią najbliżsi, gdy np. wracam do domu naładowany emocjami, które siłą rzeczy kieruję w stronę bliskich - tu trzeba uważać. Poza tym zdarza mi się też wściekać na samego siebie. Zawodowo od lat żyję intensywnie, a tak naprawdę jestem bardzo leniwy. Mimo że pracuję w mieście, lubię wpadać do mojego podkrakowskiego domu na obiad, bo żaden nie smakuje tak jak ten, który gotuje moja żona Teresa. A potem? Choć wiem, że muszę wyjść na spektakl czy próbę, robię wszystko, żeby to odwlec. Spaceruję więc sobie, zaczynam podlewać ogród i bardzo interesować się roślinami, stwierdzam, że czas skosztować którejś z domowych nalewek, siadam przy biurku, żeby przygotować jakieś materiały, po czym wstaję i znów zaglądam do ogrodu. I to wszystko robię ja, osoba, która uwielbia pracować i nie jest w stanie tolerować cudzego leserstwa. Tak więc z domu wybiegam, gdy czas napina się już jak cięciwa, i jakimś cudem nigdy się nie spóźniam. Niemniej jednak zawsze z lekkim żalem wobec siebie, że być może mogłem więcej, szybciej, sensowniej, logiczniej.

Czego pan najbardziej w życiu żałuje?

- Tak naprawdę jednej rzeczy: moich młodzieńczych buntów wobec ojca, który sobie na nie nie zasłużył. Polemizowałem z nim, wielu rzeczy zupełnie nie rozumiejąc. Zrzucanie z siebie ryzów, rozwój, dojrzewanie, uświadomienie sobie prawa do decydowania o własnym losie, zrywanie się z tych więzów, które w jakiś sposób uzależniają - wszystko to w moim wydaniu ojciec musiał oglądać w pełnej krasie. Byłem mało roztropny, uparty, zawzięty, po prostu młody - wiem, ale świadomość tego nie ujmuje mi bólu, który odczuwam do dziś. Nie lubię oglądać się wstecz, wobec ojca jednak z całą pewnością byłem okrutnie niesprawiedliwy i mam z tego powodu ogromne poczucie winy. Zdarza się, że jeżdżę na cmentarz w Andrychowie. Na chwilę, ot tak, zapalam świeczkę na jego grobie i wracam do Krakowa. To taka irracjonalna chęć wyrównywania czasu, bo wiadomo, że w tej relacji wszystko, co miało się stać, to już zaszłość. Nasz czas minął, w jakimś sensie został stracony i uwiera mnie to tym bardziej, że z natury nie akceptuję straconego czasu i całe życie dość skutecznie próbuję nad nim panować. Nie jestem bufetowo-garderobianym aktorem zanurzonym w środowisku. To nigdy nie była moja wielka aktorska rodzina. To koledzy po fachu, których cenię, nie cierpię, nie toleruję albo podziwiam. Jednak nikt mnie nie zmusi, żebym np. kontynuował rozmowę, która mnie męczy. Tego nauczył mnie Bogusław Schaeffer: "Nie opłaca się brać udziału w sytuacjach, które cię stresują, zamykają, budują w tobie jakieś węzły niezadowolenia. Tnij i do widzenia". Działam więc egoistycznie, nawet jeśli kłóci się to z ogólnie przyjętymi normami, nawet jeżeli ktoś puka się w czoło albo twierdzi, że jestem szaleńcem. I wie pani co? Mam 70 lat, ale nigdy nie miałem poczucia, że jestem skandalistą albo prowokatorem.

A pańska córka Maria jest pańskim zdaniem prowokatorką?

- Maria mówi jasnym, precyzyjnym głosem, do którego my, Polacy, nie jesteśmy przyzwyczajeni. Na jednym biegunie wzbudza wiele, mówiąc najdelikatniej, kontrowersji, ale po przeciwnej stronie jest rzesza ludzi, którzy oddaliby jej własne życie. Ona nazywa rzeczy po imieniu i już sam ten fakt bardzo niektórych szokuje, powodując odrzucenie. Jak więc mają wsłuchać się w to, co ona śpiewa, skoro zatrzymują się już na tytule, w którym pada słowo "Jezus"? Oni nawet nie podejmą próby dowiedzenia się, o co mojej córce chodzi, ponieważ tytułowy "Jezus" nigdy im na to nie pozwoli. Tym wszystkim rzekomym obrońcom moralności, polskości i patriotyzmu.

A czy patriotyzm jeszcze tu istnieje?

- Istnieje, ale z pewnością nie jest to czysta forma. Zawsze byliśmy narodem samounicestwiającym się, bo nietolerancyjnym, niekochającym samego siebie, więc podejrzliwym i nieufnym. I tak jest w dalszym ciągu. Żywimy się jedynie własnymi kompleksami, poczuciem winy i deficytem poczucia własnej wartości. Taka to Polska z marnie pojętą, ponieważ kiepsko podaną i zupełnie wypaczoną, wizją katolicyzmu. Wizją niebezpieczną. Przebyłem długą drogę z domu skrajnie katolickiego, poprzez bycie ministrantem i poryw zostania księdzem, a następnie poprzez wiele obserwacji, kontaktów, doznań, aż wreszcie zacząłem rozumieć, że sposób, w jaki Kościół do mnie przemawia, absolutnie mnie nie przekonuje. Indolencją, ślepotą i brakiem rozumu już dawno mnie ze swojego światopoglądu wyprosił. Ten kraj nie płynie mlekiem i miodem. To kraj goryczką i notorycznym stawianiem sprawy na ostrzu "albo - albo" płynący.

Jaki jest - wobec tej naszej tendencji do manicheizmu - ratunek?

- Samoświadomość, szukanie w sobie, zadawanie pytań - co jeszcze możemy zrobić, by mieć to szczęście z sobą? - i odwaga bycia sobą. A jednak ludzie się boją, i po części to rozumiem, bo dobrze wiem, że nigdy nie wiadomo, gdzie cię złapią za słowo, gdzie cię opublikują bez twojej wiedzy, zmanipulują twoją intencję. Ale... właśnie wtedy nie bój się być sobą! Waż słowa, ale nie rezygnuj z siebie.

Pójdzie pan na wybory?

- Zawsze chodzę. Jestem Polakiem i nigdy nie zamierzałem z tego kraju wyjeżdżać, choć mam jasny pogląd na temat miejsca, w którym żyję.

Uważam, że udział w wyborach jest moim obowiązkiem. Nie angażuję się w politykę, ale jestem obywatelem tego kraju i w związku z tym mam własne wyobrażenie i wymagania co do swoich kandydatów. Jeśli ci, którzy akurat mną rządzą, nie są moimi kandydatami, to tak naprawdę mną nie rządzą. Gdyby byli rozsądniejsi, choćby w decyzjach dotyczących kultury, mieliby na mnie wpływ i bardzo bym prosił, żeby o tym pamiętali. Owszem, może zbyt mało o tym świecie wiem, lecz na podstawie szczątkowych informacji, które posiadam, uruchamiam intuicję i to nią się kieruję, a ona jako tako funkcjonuje, czego dowodem są moi widzowie. Bo jakoś ciągle do mnie przychodzą. Dają mi dowody na moją wiarygodność.

Zrezygnował pan wraz z wieloma innymi aktorami z udziału w próbach do spektakli odbywających się w Starym Teatrze. Dlaczego?

- Aktor zawsze ma prawo do rezygnacji z roli, jeśli z dziesiątków powodów nie jest do niej przekonany. To żadna nowość. Co innego jest interesujące. Gdy w 2002 roku Mikołaj Grabowski tu zaczynał, podniesiono larum. A jednak to właśnie on wyciągnął Stary Teatr na ogólnopolski poziom. A teraz znowu huk i niecywilizowany sposób reagowania. Uważam, że nie jest to niczym więcej niż tylko ordynarnym spiskiem politycznym i piskiem krakowskiej koterii, która coś tam sobie postanowiła, a przede wszystkim chciałaby zatrzymać się w latach swojej młodości. Przecież to paranoidalne! Lata, w których ci obrońcy "kulturalnego teatru" z lat 70. mieli moc i autentyczny kontakt z teraźniejszością, już nie wrócą, a na widowni siedzą teraz młodzi, którzy będą nimi za chwilę rządzić. Więc niech oni raczej pomyślą właśnie o tym, siedząc na tych fotelach w swoich krakowskich salonach. Teraz jest inny świat, inna rzeczywistość, inne realia, inna w związku z tym przyszłość. Wydaje mi się, że poczucie tych ludzi, w tym przypadku dinozaurów, których de facto w sensie aktywności twórczej już nie ma, by ich prawa były nadal obowiązujące, jest niesprawiedliwe. Byli rzetelni, szlachetni i wspaniali, ale ich już nie ma. Ich czas minął, minęło także ich prawo do zabierania wolności myślenia innym. Jednak, tak jak powiedziałem, na to, co dzieje się obecnie w Starym Teatrze, patrzę spokojnie. Wiem, że teatrowi znów trzeba dać czas. Po prostu.

Nie jest panu przykro, że mimowolnie jest pan częścią tej historii?

- Ależ skąd! Moje myśli oscylują wokół innych historii. Mam ogromne poczucie spełnienia. Aktorstwo daje mi siłę i pozwala na rozwiązywanie łamigłówek, które nosi w sobie człowiek. Nie jestem mędrcem, mam jeszcze coś do odkrycia, i to jest wspaniałe. Zawsze miałem poczucie satysfakcji, dużo grałem i do dziś, choć brzmi to prowokacyjnie, staram się nie ulegać wymaganiom świata. To, co wyniosłem z domu rodzinnego, szczególnie domu dziadków, to niemożność akceptacji jakiejkolwiek formy ubezwłasnowolnienia, a więc odwagę bycia sobą. Sądzę, że jako aktor mam wykształcone mechanizmy obronne w postaci instynktu samozachowawczego oraz intuicji, więc nie daję się zwariować. Nigdy nie zgodzę się z czymś, z czym całe moje jestestwo się nie zgadza. Patrzę na te zjawiska - śmiało mogę powiedzieć - paranormalne, a na pewno paranoidalne - ale z daleka. Widzę, że w tym niezwykłym pędzie, któremu ulegliśmy, wielu gna jak bezmyślne stado, daje się unosić w rejony im obce, ponieważ boją się, że jeśli się zatrzymają, to stado ich stratuje albo że okażą się jacyś inni, obcy. W tym sensie uważam się za szczęśliwego i na własne życzenie wykluczonego Jana Peszka. Piguła informacji, którą otrzymuję od moich studentów, którzy mogliby czasem być moimi wnukami, jest tak potężna, że nie sięgam ani do telewizji, ani do internetu. Instynktownie wiem, że wiedza stamtąd płynąca jest jałowa. Za sprawą internetu jesteśmy jak nartniki, które zasuwają po powierzchni wody, i nawet gdyby nie wiem jak bardzo chciały dać nura - to nie mogą. Taka właśnie jest mądrość z internetu. Nie, nie, to ja wolę zapach książki, robienie własnych projektów, spotykanie się z ludźmi, którzy coś we mnie otwierają, jak np. Cezary Tomaszewski, reżyser, performer, choreograf.

To z nim - z okazji, że w tym roku sypie mi się masa różnych cyfr: 70 lat życia, 50 lat pracy, 30 lat w szkole teatralnej, 45 lat małżeństwa, 38 grania "Scenariusza" Schaefferowskiego, 40 lat grania "Kwartetu" - przygotowaliśmy razem projekt: "Jan Peszek. Podwójne solo". Pierwsze solo to mój scenariusz, drugie "Dośpiewanie. Autobiografia" zrobiliśmy wraz z Cezarym. To moje życie zaprezentowane w autentycznych barwach, ale trochę niedopowiedziane, nieoceniające samego siebie, bez definitywnych konkluzji. Z ogromnym miejscem na interpretację widza. Zależy mi na tym, żeby każdy, kto się na to wybierze, zobaczył to też własnymi oczami. "Nie chciej być kimś innym, przyjrzyj się sobie, nie tłum własnych instynktów i daj sobie akceptację" - powtarzam to swoim studentom. A teraz mówię to, zapraszając na "Podwójne solo" widzów.

Podkreśla pan wagę bycia sobą. A gdy widzi pan ludzi, którzy uciekając przed sobą, upływem czasu, zrobili operacje plastyczne, to co pan czuje? Litość? Współczucie?

- Jakiś rodzaj żalu. Współczucie miałbym raczej dla Amy Winehouse, bo ona została najzwyczajniej w świecie zajeżdżona, tak zresztą jak Marilyn Monroe, którą jako aktor i mężczyzna uważam za osobę fantastyczną. To ofiary. Podobnie jak Bruce Lee, którego zagrałem w spektaklu "Wejście smoka. Trailer" w reżyserii Bartosza Szydłowskiego. To był spektakl o Brusie Lee z wyraźnym wątkiem pierwszej ofiary popkultury: jak osobowość, która staje się międzynarodową gwiazdą, jest przez te mechanizmy bycia gwiazdą pożerana, jak świat może rozszarpać mit i zrobić z nim, co zechce. Patrzenie na to wszystko wyzwala we mnie dużą dozę ostrożności i lekką gęsią skórkę. I tym mocniej mam ochotę wciąż być po prostu Janem Peszkiem.

Na zdjęciu: Jan Peszek w "Scenariuszu dla trzech aktorów", Studio Buffo, Warszawa 2006 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji