Artykuły

Generał sceny gdańskiej

- W pracy z reżyserem trzymam się zasady wyniesionej jeszcze z krakowskiej szkoły - niech pan zdejmie marynarkę, wejdzie na scenę i pokaże, co potrafi. A potem dopiero będziemy rozmawiać - mówi STANISŁAW MICHALSKI, aktor Teatru Wybrzeże w Gdańsku, obchodzący jubileusz 50-lecia pracy artystycznej.

Na egzamin do szkoły aktorskiej poszedł nieprzygotowany, potem zbił okulary rektorowi, a mimo to zrobił wielką karierę: ma na koncie 180 ról teatralnych i występy w takich filmach jak, "Potop", "Krajobraz po bitwie", "Krzyżacy". Od 50 lat jest związany z gdańskim teatrem Wybrzeże - ze Stanisławem Michalskim rozmawia Barbara Kanold. Wywiad jest fragmentem książki "Michalski - taki jestem!", która ukaże się 14 listopada.

Barbara Kanold: Egzamin do szkoły aktorskiej przebiegał podobno nietypowo.

Stanisław Michalski: Jak to ja, roztrzepaniec, zapomniałem o terminie i przyszedłem na pisemny sprawdzian z wiedzy o Polsce współczesnej w południe, kiedy już było po egzaminie. Ówczesny rektor, Kazimierz Żygulski, zamknął mnie w swoim gabinecie i kazał pisać. W to mi graj, ściąg miałem mnóstwo, nikt mi nie przeszkadzał, więc wszystko poszło gładko. A praktyczny egzamin zdawałem przed komisją, w której zasiadali m.in. Seweryn Butrym, Jadwiga Chojnacka, Maria Kaniewska-Forbert i Halina Gallowa. Przygotowałem kawałek prozy Kazimierza Brandysa, ale powiedziałem go swoimi słowami, bo oczywiście nie nauczyłem się dokładnie, na pamięć. Miała być jeszcze klasyka polska, więc nie zastanawiając się długo, bez zbędnych obciążeń, wykonałem stosowny ukłon, zamachałem rękoma i poleciałem tekstem ze "Ślubów panieńskich: co wyraziwszy szeroko i długo, mam honor zostać uniżonym sługą. Kropka, koniec. Zrobiła się cisza, ale zauważyłam, że członkowie komisji zaczynają się dusić. Kazano mi poczekać na korytarzu i wtedy usłyszałem jeden wielki ryk śmiechu.

Przyjęli cię?

- Tak, uznali chyba, że jestem życiowy facet. Miałem też przygotowanie sportowe, bo grałem w ŁKS-ie, w koszykówkę.

I niebawem posłałeś rektorowi Dejmkowi "słynną bombę"?

- Zaprosiłem go na mecz i oczywiście niechcący walnąłem piłką w samo czoło. Zbiłem mu okulary, ale wybaczył mi za zdobyte z kolegami mistrzostwo Polski. Do dziś mam dyplom z tego wydarzenia.

Sport i tężyzna fizyczna nie były Ci obce.

- Aktorstwo przez całe lata wymuszało dbałość o kondycję fizyczną. Była więc jazda konna, fechtunek. Jedna z ról filmowych, w "Skoku" u Kazimierza Kutza (1969), wymagała stoczenia walki bokserskiej z Danielem Olbrychskim. Kutz, dbały o realia, namawiał mnie: Ty się nie patyczkuj z nim, tylko rąbnij porządnie. A Daniela, na boku, ostrzegał: Uważaj, on cię będzie chciał mocno zdzielić! W efekcie Daniel uderzył mnie tak, że poleciałem chyba z piętnaście metrów, a Kutz zza kamery krzyczał: kręcić, nie przerywać, patrzcie, jakie on ma piękne spojrzenie! Rzeczywiście, zobaczyłem wszystkie gwiazdy! U Petelskich w "Kazimierzu Wielkim" (1974), przeskakując z konia na konia, spadłem na ziemię, ale starałem się pracować bez dublera. Także na planie "Potopu" (1974). Grałem tam przyjaciela Kmicica, najpierw jednak Hoffman obsadził mnie w roli szwedzkiego rajtara, ale zaraz uznał, że mam twarz staropolskiego zabijaki. Jako Jaromir Kokosiński porucznik Pypką się pieczętujący, żołnierz skazany na utratę czci i gardła w Smoleńskiem za porwanie panny, zabójstwo i podpalenie, też sam dosiadałem konia. A że zwierzęta nie były przyzwyczajone do takich jak my przebierańców, straszone dodatkowo przez hałas kukuruźników wywołujących zamieć śnieżną, fundowały nam częste i bolesne spotkania z matką ziemią.

Film kręciliśmy długo, kilkanaście miesięcy, zima w Polsce zawiodła i Hoffman zdecydował się wywieźć nas na Białoruś. Wtedy na wielkim planie zdjęciowym, w otoczeniu lasów, jezior i rzek przeżyłem prawdziwą przygodę, chwilami bolesną. Na trzydziestostopniowym mrozie charakteryzacja, czyli sztuczne brody, wąsy, nasrożone brwi pokrywały się szronem tak, że sople zwisały nam z twarzy. Moja okropna blizna na czole stała się jak najbardziej prawdziwą raną, bo całą tę misterną charakteryzację odrywało się razem z naskórkiem.

Teatr jeździł kiedyś w tzw. teren.

- Tak, jeździliśmy po bezdrożach i błocie, żeby zagrać dla robotników. W obsadzie Zofia Kucówna, Andrzej Gazdeczka, Jan Majzel, Zdzisław Kuźniar, Halina Dobrowolska, Jerzy Bączek, Wanda Elbińska, Tadzio Krasnodębski. Któregoś dnia na widowni znalazł się podpity widz, bezskutecznie uciszany przez publiczność. Miarka się wreszcie przebrała. Wstał wąsaty, barczysty mężczyzna, wyciągnął rękę w kierunku sceny, wołając: Artyści, przestańcie na chwilę grać!. A do swoich kolegów wrzasnął: Otwórzta okno! I zanim przeszkadzający nam delikwent zdołał się zorientować, jego ciało opisało piękny łuk nad okiennym parapetem. Wąsacz otrzepał z pogardą ręce i powiedział do nas: Załatwione, teraz możecie grać dalej!

Zdarzało się, że widzowie ingerowali w treść sztuki, doradzali nam, ostrzegali. Jednego z kolegów chcieli zbić, a na nasze tłumaczenie, że tak napisał autor, dopytywali, czy ten autor mieszka w Krakowie, to my jemu wpier... damy. Brawa były spontaniczne, po spektaklu na ogół chcieli z nami "trynknąć", wyjmowali ćwiarteczki. Takie to były czasy.

W dorobku scenicznym masz prawie dwieście ról. Aktorskie ostrogi zdobywałeś przy Stanisławie Milskim.

- Szkoła szkołą, ale aktora, tak naprawdę, kształtuje dopiero praktyka. Dla aktora nie ma lepszego sprawdzianu niż komedia czy farsa; tu nie można się schować pod kostium, za dekorację, za tekst. Stara teatralna maksyma mówi: "Kto umie grać komedię, umie grać wszystko". Taką prawdziwą szkołę przeszedłem pod kierunkiem reżysera a jednocześnie świetnego aktora Stanisława Milskiego. Był Milski rzemieślnikiem w najlepszym tego słowa znaczeniu. Potrafił wcześniej przewidzieć, jaka będzie reakcja publiczności, początkującym, jak ja, aktorom doradzał: tu przerwiesz na chwilę, bo najpewniej będą oklaski. Wyczekaj je i wskocz w tekst, dopiero po chwili. Ale, gdy poczujesz, że brawa słabną, przyspiesz! Widzowie nie mogą się znudzić. To były bezcenne, praktyczne rady.

Twoja życiowa rola to postać Ojca w "Pułapce" Różewicza.

-"Pułapka", rola Ojca, była dla mnie w pewnym sensie przedłużeniem Carlosa Blanco z "Wywiadu w Buenos Aires". Krzysiek Babicki od początku poprowadził mnie w kierunku ojca-satrapy terroryzującego całą rodzinę. Próbowaliśmy tylko we dwójkę, starałem się grać w rygorze, do wewnątrz, nie szafując tym, co potrafię. A Krzysiek sprawił, że moje skupienie, szczególnie w najważniejszym monologu, kiedy przed nadejściem nawały chowałem się szafie, udzielało się kolegom. Nikt nie odważył się wtedy do mnie odezwać. Ale myślę też, że tej roli, w takim kształcie nie byłoby, gdybym wcześniej nie zagrał u Kreczmara Kalibana w "Szacie Prospera". Ojciec to był przerażony człowiek, żegnający się ze światem i ze złudzeniami. (...) Sam rolę Ojca też cenię wysoko. W każdej realizacji scenicznej interesowało mnie przede wszystkim, jak mam przedstawić postać z jej charakterystycznymi cechami. Wykorzystuję obiektywne środki ekspresji fizycznej, dochodząc tą drogą do psychiki odtwarzanej postaci. Natomiast zdecydowanie nie odpowiadają mi przemijające mody obliczone na doraźny efekt, eksperymentem jest przecież każda praca w teatrze! Nie widzę powodu, aby wywieszać napis: "Tutaj się eksperymentuje, proszę o zachwyt", a w razie klapy - obwinia się publiczność o to, że rzekomo nie zna się na teatrze. Czyta się ostatnio o wojnie między "młodymi eksperymentatorami" a "obrońcami zawodowstwa", tradycji w teatrze. To fałszuje obraz współczesnego teatru, przecież w nim miejsca starczy dla wszystkich. Także dla wszystkich widzów.

W pracy z reżyserem trzymam się zasady wyniesionej jeszcze z krakowskiej szkoły - niech pan zdejmie marynarkę, wejdzie na scenę i pokaże, co potrafi. A potem dopiero będziemy rozmawiać. Przyznaję, że jestem aktorem bardzo emocjonalnym, zdarzało się, szczególnie gdy ktoś mnie podpuścił czy wkurzył, że "poszły konie po betonie".

Twoja szuflada jest pełna listów gratulacyjnych...

- Szczególnie zważywszy nadawców... Chcesz poczytać? Są takie z tytułem "Obywatel", "Towarzysz", "Szanowny Pan". Miłośnicy teatru z oddziału doskonalenia nauczycieli w Gdańsku mianowali mnie generałem sceny gdańskiej, telewidzowie i słuchacze w plebiscycie Twojego Wieczoru, Telewizji Polskiej i Radia Gdańsk przyznali mi tytuł Homo Popularis 1992. Zachowałem listy rozpoczynające się od słów: "Dostojnemu Beneficjantowi" i "Czcigodnemu Benefisantowi", "Mistrzowi teatru i spiritus movens szlachetnych inicjatyw". Komendant straży pożarnej przestrzegał mnie: "pośpiech wskazany jest jedynie do pożaru", a Neptunus Rex, Władca Światowego Wszechoceanu, za przekroczenie linii równika nadał mi tytuł Sum Sceny. Edward Gierek pisał do mnie "Drogi Towarzyszu", a Lech Wałęsa "Szanowny Panie Stanisławie" i zaprasza mnie na imieniny. Mam list Jerzego Hofmana, który mnie tytułuje "Dostojnym Jubilatem" i życzenie Marcela Kochańczyka zaczynające się od słów: "Wieczny figlarzu, boży artysto". Wystarczy? To oczywiście "adresy" okazjonalne, ale na co dzień stale też spotykam się z życzliwością i sympatią widzów. Jeszcze się zdarza, że ktoś mnie sympatycznie zaczepia na ulicy, "doradza", jak mam się zachować jako postać odtwarzana w telewizji. Spotykam się też z pytaniami, kiedy i w czym można mnie zobaczyć na scenie...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji