Artykuły

Za trzydzieści kopiejek

"Zaćmienie" w reż. Igora Gorzkowskiego w Teatrze Zagłębie w Sosnowcu. Pisze Szymon Kazimierczak w Teatrze.

Czechow mawiał podobno, że przywykł do opowiadań składających się tylko z początku i końca. Jeśli pamiętamy prostą fabułę "Śmierci urzędnika", rozumiemy, o co chodzi. Tytułowy bohater opowiadania wybiera się do teatru. Podczas spektaklu niechcący kicha na pewnego dostojnego generała siedzącego przed nim. Nie umiejąc poradzić sobie z tym drobnym "faux pas", zaczyna zadręczać go przeprosinami, doprowadzając w efekcie do skrajnej irytacji. W finale, jak pamiętamy, w urzędniku "coś się łamie" i - ni stąd, ni zowąd - umiera. Czechow zagęścił bieg zdarzeń swojego opowiadania prawdopodobnie po to, by uwypuklić prostą metaforę: bezpośrednią przyczyną śmierci bohatera była jego konformistyczna obsesja.

Igor Gorzkowski, który wraz z zespołem Teatru Zagłębia przeniósł kilka opowiadań Czechowa na scenę, nie tyle jednak postawił na odczytanie społecznych metafor wynikających z tych małych utworów, co raczej skupił się na zagadkowej kondycji Czechowowskich ludzkich figur. Z pewnością bardzo w duchu tego przedstawienia byłoby pytanie (które prawdopodobnie zostało zadane podczas prób): co takiego złamało się w tym urzędniku, że autor uśmiercił go tak raptownie i bez żadnego wytłumaczenia?

W spektaklach Gorzkowskiego, jak w opowiadaniach Czechowa, śmierć zastaje bohaterów w najmniej oczekiwanych momentach. W jego "Starusze" według Daniiła Charmsa tytułowa postać wchodzi do mieszkania bohatera i najzwyczajniej w świecie obwieszcza: "No to przyszłam". Czechow w swoich opowiadaniach operuje fabularnym skrótem, przeskakuje bez ostrzeżenia od ekspozycji do pointy, ukazując ludzką komedię za pomocą postaci-typów. Nic więc dziwnego, że zainteresował się nimi reżyser, który w swoich spektaklach pokazuje niespokojnego człowieka uwikłanego w absurdy egzystencji.

Tytuł sosnowieckiego spektaklu rozbudza wyobraźnię. Fenomen zaćmienia słońca - zdaje się mówić reżyser - ma w sobie coś z teatralnego efektu, w którym na scenie świata gaśnie na moment światło. To moment fascynujący i zarazem budzący metafizyczny niepokój. Gorzkowski pokazuje tę sytuację na scenie i skupia się w niej na reakcjach swoich bohaterów, którzy wyszli z domów popatrzeć w niebo przez przydymione szkiełka. W jednych to zjawisko wywołuje zadumę, zachwyt, w innych przerażenie. W "Zaćmieniu" oglądamy ludzką menażerię, znaną dobrze z opowiadań Czechowa: wariatów, kabotynów, marzycieli, panny poszukujące mężów, sfrustrowanych małżonków, służalczych urzędników i ich cynicznych przełożonych. Wszyscy czegoś poszukują, sądząc zazwyczaj, że lepiej byłoby im gdziekolwiek indziej, niż są obecnie. W tęsknotach, obsesjach i lękach bohaterów Gorzkowski próbował doszukać się opowieści o zmaganiach człowieka z dziwnością i niezrozumiałością własnej natury. Tę historię opowiadał już niejednokrotnie.

Jan Polívka zaprojektował Gorzkowskiemu scenografię ujmującą swoją staromodnością: w tle ustawił lekki mostek łączący dwie kulisy, po bokach drewniane budki, które wyglądają jak nadwodne przebieralnie, przed rampą zaś przymocował pleksi w kształcie fal. Jesteśmy więc w nadwodnym kurorcie? Formalna scenografia, podobnie jak stylizowane kostiumy - urzędnicze mundury, beżowe garnitury i suknie, słomkowe kapelusze - przywołują manierę realistycznego wystawiania sztuk Czechowa, którą dziś artyści mogliby narazić się na śmieszność. Gorzkowski nie brnie jednak w parodię - nie tworzy swoim bohaterom wrogiego świata, przygląda się im z sympatią i zrozumieniem. Jego spektakl stoi z jednej strony zręcznym komizmem sytuacyjnym, z drugiej zaś nieco oniryczną atmosferą.

Ta łagodność reżyserskiego spojrzenia jest tym ciekawsza, że pierwsza scena spektaklu zdradza pewne fascynacje twórczością Samuela Becketta, który dla bohaterów swoich utworów był bezwzględny. Oto rybak (Wojciech Leśniak) siedzi z wędką już prawdopodobnie wiele godzin - bez efektu. Nieopodal niego stoi milcząco piękna Brytyjka (Edyta Ostojak), także z wędką. Wystudiowane gesty aktorów, ale i atmosfera przedłużającego się wyczekiwania, przywołują atmosferę Beckettowskiego "Czekając na Godota". W końcu pojawia się i postać ubrana niczym bohater dramatu Irlandczyka: w melonik, zużyty frak i stare buty (Andrzej Rozmus). Proponuje rybakowi, że za dwa ruble odegra osobliwe przedstawienie, podczas którego będzie topić się w rzece. Ponieważ nikt nie jest zainteresowany jego wątpliwą "sztuką", ten artysta-nieudacznik, kloszard i kabotyn, godzi się w desperacji na upokarzający spektakl za marne trzydzieści kopiejek. Ta niezwykle prosta w swej aluzyjności scena staje się w końcu zręczną metaforą kryzysu sztuki - spowodowanego dyletanctwem twórców, ale i niezbyt wyrafinowanymi oczekiwaniami odbiorców.

Kolejne sceny spektaklu toczą się w niespiesznym, sennym rytmie nawracających fraz kataryny Piotra Tabakiernika. Nie wszystkie jednak epizody posiadają wdzięk i błyskotliwość "Topielca". Z pewnością należy wyróżnić "Śmierć urzędnika", w której Grzegorz Kwas perfekcyjnie gra przejmującą i nieoczywistą scenę śmierci. Jego bohater po nerwowej sekwencji błagalnych tyrad opiera się milcząco na stojącym obok krześle i skupionym krokiem, niby samuraj idący na śmierć, po prostu schodzi ze sceny. Brawurowo wypada także "Romans z kontrabasem" pełen uciesznych "qui pro quo", który z nieprzeciętnym komediowym szwungiem prowadzą Edyta Ostojak i Michał Bałaga.

Sosnowiecki spektakl Gorzkowskiego jest jednak nierówny. Sceny świetne sąsiadują w nim z zaledwie poprawnymi, napędzanymi głównie aktorskimi gagami. To być może zasadnicza trudność i niebezpieczeństwo wystawiania kompilacji opowiadań: przy tak rozproszonej strukturze dramaturgicznej niełatwo chyba utrzymać w ryzach ogólny sens przedstawienia. "Zaćmienie" to spektakl pojedynczych błysków - urokliwych, niekiedy bardzo zajmujących - z których nie wyłania się jednak żadna szczególnie konstruktywna myśl. Gorzkowski, który swoje teatralne opowieści buduje zazwyczaj wokół jakiejś nośnej metafory - przeznaczenia, drogi czy snu - w sosnowieckim przedstawieniu zaledwie zasygnalizował taką metaforę w tytule. Nie udało się jej jednak przeprowadzić przez cały spektakl: nie wytrzymała zbyt licznych zmian wątków i zgubiła się gdzieś po drodze.

Z jednej strony szkoda, bo zespół Teatru Zagłębia należy do niezwykle ambitnych, a i lokalną publiczność można by spokojnie wypuścić na znacznie głębsze wody (co w poprzednim sezonie zresztą czyniono na tej scenie). Szkoda też, że tych kilka naprawdę błyskotliwych epizodów aktorskich nie miało szansy wybrzmieć nieco dłużej i pełniej. Przy tej wątpliwości wszakże, trzeba oddać honor twórcom: ich spektakl niewątpliwie sprawia przyjemność, ogląda się go z lekkością, a to już zwycięstwo.

Sam Gorzkowski zaś, po interesującym "Wariacie i zakonnicy" w stołecznym Powszechnym, wyreżyserował kolejny spektakl poza swoim teatrem, który z początkiem nowego sezonu na stałe połączył się z Teatrem Ochoty i zmienił nazwę ze Studia Teatralnego Koło na Teatr Soho. Po tych dwóch - udanych bądź co bądź - premierach da się jednak zauważyć, że artystycznie najszlachetniejszą pracę wykonuje on w swoim macierzystym teatrze. Prawdopodobnie bierze się to z prostej przyczyny: u siebie Gorzkowski sam dobiera obsadę i jak dotąd do swoich spektakli kompletował niemal wyłącznie aktorską ekstraklasę. Chyba niewielu reżyserów cieszy się podobną wolnością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji