Artykuły

Człowiek sceny, Sceny na Piętrze

- Kiedy odejdę, a odejdę zapewne niedługo, chciałbym zostawić Scenę w takiej sytuacji, w jakiej chciałby widzieć ją starosta Jan Grabkowski, który nawoływał, że pora najwyższa, aby pomyśleć o Scenie od strony budżetowej w sposób inny niż do tej pory. Ale to nie jest proste, skoro jakaś placówka radzi sobie 35 lat bez stałego zastrzyku pieniędzy, kolejni decydenci są przekonam, że poradzi sobie kolejnych 35 lat - mówi ROMUALD GRZĄŚLEWICZ, twórca Scena na Piątrze w Poznaniu.

Z okazji jubileuszu 35 lat Sceny na Piętrze, Romuald Grząślewicz [na zdjęciu], prezes Fundacji Sceny na Piętrze Tespis mówi, jak budował jej renomę i został ojcem chrzestnym Katarzyny Grocholi

Od wielu lat nie tylko poznaniakom kojarzy się Pan ze Sceną na Piętrze. Jak to się zaczęło?

- Wszystko zaczęło się jeszcze w szkole podstawowej, bo rodzice wcześnie zaczęli ze mną chodzić do teatru. To była dla mnie magiczna przestrzeń, w której dostrzegałem wiele piękna. Potem był Teatr Eksperymentalny Kuźnica.

W Poznaniu?

- Oczywiście, przy dzisiejszej ulicy Działyńskich. Wielkopolskie Towarzystwo Miłośników Sceny z Łucjanem Rabskim, aktorem i reżyserem utworzyło teatr eksperymentalny. Byli w nim zarówno aktorzy zawodowi, jak i ci, którzy byli przygotowywani do szkoły teatralnej albo do egzaminów eksternistycznych. Była to fantastyczna, piorunująca mieszanka ludzi doświadczonych o wielkiej karcie teatralnej z przeszłości i ogromna grupa młodzieży, chłopców potem o głośnych nazwiskach: Piotr Wypart, Zdzisław Wardejn, Andrzej Antkowiak, ale i trochę starszych jak Tadeusz Malak. Były też dziewczyny. Jako licealista dźwigałem tam dekoracje albo zakładałem kostiumy historyczne w "Konradzie Wallenrodzie" czy w "Krzyżakach". Potem były realizacje własne małych form teatralnych i literackich m.in. z Piotrem Sowińskim pod skrzydłami Poznańskiego Towarzystwa Muzycznego im. Henryka Wieniawskiego. Gdy to się kończyło i wiedziałem, że będę miał wakat, nadeszła propozycja od ówczesnego dyrektora Estrady Zbigniewa Łankiewicza.

A ten zaproponował Panu kierowanie Sceną na Piętrze.

- To był początek roku 1991. Najpierw ucieszyłem się, ale gdy dotarło do mnie, jak ona funkcjonuje, zacząłem się martwić. Zadzwoniłem do paru osób do Warszawy. Pierwszy telefon był do Zdzisława Wardejna, który w tym czasie pracował z Romanem Wilhelmim nad monodramem "Mały światek Sammy Lee". Pojechałem do stolicy i przez trzy dni udało mi się podpisać aż cztery umowy. Pierwsza była z Romanem Wilhelmim, druga - z Tadeuszem Łomnickim na "Ostatnią taśmę Krappa". Z Markiem Walczewskim podpisałem umowę na "Katarzynę N" w jego reżyserii z udziałem także Małgorzaty Niemirskiej. Dotarłem też do Marka Kondrata, który akurat przygotowywał się do "Kochanka" Pintera w Teatrze w Opolu. I tak to się zaczęło...

23 lata to długa Które spektakle szczególnie utkwiły Panu w pamięci?

- Nie jestem w stanie stopniować. Każdy spektakl jest dla mnie najważniejszy w momencie, gdy się rodzi, powstaje i oglądają go widzowie. Niektóre wspominam lepiej, bo miałem mniej kłopotów z inscenizacją.

To powiedzmy o tych, z którymi były problemy.

- Najczęściej wiązały się one z cechami charakteru aktorów, co na szczęście nie miało wpływu na pokazanie spektaklu. Ale było też kilka takich, które cudem nie skończyły się zerwaniem premiery po próbie generalnej. Nie będę się znęcał nad nazwiskami, ale trzeba było nie lada ekwilibrystyki słownej, dyplomacji i umizgów towarzyskich, żeby tego lwa ugłaskać. Najczęściej te problemy to były burze w szklance wody. Ich zarzewiem były bzdury, drobiazgi, np. przesunięcie ogromnego łoża francuskiego o 2 centymetry. Tego żaden widz nie dostrzegł, ale wystarczyło, żeby reżyser opuścił salę teatralną. To Basia Wrzesińska z Markiem Bartosiewiczem przesunęli łoże, a to wywołało przerwę w próbie i bardzo poważne zagrożenie zerwaniem spektaklu.

A co spowodowało, że decydował się Pan na pokazanie danej sztuki w Scenie na Piętrze?

- Powody były dwa, dla których coś robiłem i z kimś robiłem. Musiałem aktorkę czy aktora cenić i lubić. A poza tym mieć do nich zaufanie, aby zaproponować im dany spektakl. I tutaj już bywało tak, że reżysera nie musiałem lubić, a tylko mieć do niego zaufanie i szanować jego pracę.

Podobno to Pan wylansował Kasię Grocholę?

- To ona twierdzi, że jestem jej ojcem chrzestnym, co dla mnie jest bardzo miłe. Katarzynę Grocholę poznałem w Warszawie, gdy pojechałem tam na zaproszenie Joanny Żółkowskiej. W małej sali Teatru Powszechnego był półkomercyjny pokaz "Przegryźć dżdżownicę" Grocholi. Umówiłem się z Joasią, że zagramy to w Poznaniu. Ustaliliśmy termin i honoraria. Skoro miało dojść do premiery, nawiązałem kontakt z Kasią Grocholą, która skontaktowała się ze swoim wydawcą, a ten szybko przygotował wydanie książkowe. W tym sensie narodziła się pisarka, ale to jeszcze nie był jej rozpoznawalny język. Grochola dostała też dwie nagrody w konkursie dramaturgicznym Tespis. Jeden z tych utworów"Kot mi schudł" został przygotowany jako słuchowisko przez Radio Merkury. Kasia tutaj często przyjeżdżała. Dużo pytała, ale to ona sama siebie stworzyła. Natomiast takiego kopa, aby jej twórczość nie leżała w biurku, to dostała właśnie u nas.

Z ludźmi sceny zwykle wiążą się anegdoty. Opowiedzmy którąś.

- Kiedyś był u nas Bohdan Łazuka. Po pierwszym recitalu zaniepokoił się, czy rzecz nie jest za długa. Powiedziałem, że przecież nie może spektakl być krótszy niż droga z domu do teatru, a mamy widzów nawet z Zielonej Góry. Wtedy odwrócił się do Piotra Żurowskiego i powiedział: "I macie szczęście, że do was nie przyjeżdżają z Bieszczadów!".

Kogo nie udało się zaprosić do Sceny na Piętrze?

- Bardzo chciałem do jednego z Ringów zaprosić Henryka Bistę. Kiedy byliśmy już umówieni i wysłaliśmy zaproszenie z umową, okazało się, że aktor zmarł. Nie doszło też do realizacji spotkania z Aleksandrem Bardinim i Andrzejem Łapickim. Marian Kociniak, który tutaj grał w spektaklach, na Ring nie dał się namówić, wychodząc z założenia, że jeśli ktoś chce się o nim czegoś dowiedzieć, powinien iść do teatru. Natomiast z kobietami nie było takich kłopotów.

A Daniel Olbrychski?

- Był w jednym z cyklu czterech programów "Gwiazdy dziesiątej muzy". Zaczynała go Beata Tyszkiewicz, która nie dała się namówić na Ring, więc wymyśliłem ten cykl. Potem pojawili się w nim jeszcze Krystyna Janda, Marek Kondrat i Daniel Olbrychski, z którego pobytem też wiąże się anegdota. Odwiozłem go na dworzec i pożegnałem. Powiedział, że sobie da radę. Gdy padła informacja, że pociąg do Warszawy ma opóźnienie 35 minut, poszedł do restauracji na flaki. Po powrocie zastał pusty peron. Niestety, pociąg jednak przyjechał wcześniej, a on nie usłyszał komunikatu. Tymczasem na dworcu w Warszawie czekał na niego samochód, którym miał jechać na plan filmowy. Zamiast zadzwonić do mnie i zapytać o numer którejś z korporacji taksówkowych wziął pierwszą, jaka stała i kazał się zawieźć do Warszawy. Całe honorarium poszło na taksówkę. Były to najdroższe flaki w jego życiu.

Nie byłoby działalności Sceny bez Fundacji Tespis, którą Pan również kieruje.

- Inaczej być nie może. Sam na scenie bywałem i wiedziałem, jakie katusze przeżywają artyści w garniturach i muszkach. Dlatego w 1999 roku zorganizowaliśmy akcję "Klimat dla Sceny". Dzięki hojności widzów we wrześniu 2000 roku uruchomiliśmy klimatyzację sceny i sali teatralnej. Dużo łatwiej poszło z rewitalizacją, dzięki czemu wymieniliśmy krzesła. Zajęliśmy się też przywróceniem pamięci o Romanie Wilhelmim. Zaczęło się od Dni Romana Wilhelmiego, potem jego imię otrzymał skwer nieopodal Sceny. Ufundowaliśmy mu tablicę i wreszcie obelisk. Teraz był pomysł, aby podczas gali jubileuszowej wystawić skarbonę z napisem "Ratujmy archiwum video Sceny", a więc na digitalizację ponad setki programów.

Co dalej ze Sceną?

- Myślę o tym, ale doskonale wiem, że nie ma ludzi niezastąpionych. Jednak placówkę taką dziś bardzo trudno prowadzić bez choćby minimalnego, ale jasno określonego budżetu. Fundację ustanowiono w listopadzie 1992, a więc nieco ponad rok od mojego przyjścia. Przy realizacjach telewizyjno-radiowych nie musiałem zabiegać o sponsorów, bo sami się pojawiali. Nie ustawiali się w kolejce, ale było dużo łatwiej. Wtedy nie znano jeszcze takiego słowa jak kryptoreklama. W tej chwili trzeba szalonych pomysłów i personalnych kontaktów z możnymi tego świata. Dlatego też w tym roku nie ma albumu jubileuszowego, a jedynie wydanie Gońca Sceny na Piętrze.

Co by Pan zmienił w Scenie na Piętrze?

- Szefa, który pięknie starzeje się ze swoją publicznością. A poważnie - kiedy odejdę, a odejdę zapewne niedługo, chciałbym zostawić Scenę w takiej sytuacji, w jakiej chciałby widzieć ją starosta Jan Grabkowski, który nawoływał, że pora najwyższa, aby pomyśleć o Scenie od strony budżetowej w sposób inny niż do tej pory. Ale to nie jest proste, skoro jakaś placówka radzi sobie 35 lat bez stałego zastrzyku pieniędzy, kolejni decydenci są przekonam, że poradzi sobie kolejnych 35 lat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji