Artykuły

Dlaczego Bóg nam zesłał katastrofę smoleńską

- Coś, co intelektualiści warszawsko-krakowscy wiele lat temu odesłali do lamusa jako umarły paradygmat romantyczny, wróciło bardzo żywym, drapieżnym upiorem. Z prof. Dariuszem Kosińskim, historykiem teatru, zastępcą dyrektora Instytutu Teatralnego w Warszawie ds. naukowo-wydawniczych, rozmawia Dorota Wodecka z Gazety Wyborczej - Magazynu Świątecznego.

Dorota Wodecka: "Teatra polskie. Rok katastrofy" to książka, w której przygląda się pan, teatrolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, tragedii w Smoleńsku i jej konsekwencjom z perspektywy teatralnej. Uczestniczyliśmy w przedstawieniu? Prof. Dariusz Kosiński: Krótka odpowiedź brzmi: tak. Ale żeby nie popaść w fałszywe uproszczenie i nieporozumienia, trzeba od razu powtórzyć coś, czego powtarzanie trochę mnie już męczy: przedstawienie nie jest tylko terminem teatralnym, a już na pewno nie wiąże się z tym, z czym wiązane jest najczęściej - z fikcją, iluzją, udawaniem. Ja na najprostszym poziomie proponuję rozumieć przedstawienie jako "stawianie przed", czyli występ, występowanie przed innymi, a nie da się nie występować w jakiejś roli. Z takiej perspektywy niemal wszystko, co robimy, jest przedstawieniem, także w sensie ''przedstawiania się''.

Szekspir wdrukował nam to do głów.

- Już starożytni uznawali pewnie za banał twierdzenie, że każdy z nas jest aktorem. Powtarzał to Szekspir i setki innych. Sami zresztą też dobrze wiemy, że jesteśmy różni w zależności od tego, z kim się spotykamy. Tworzymy się przez grę czy też raczej jesteśmy przez nią tworzeni.

W literaturze precyzyjnie i głęboko opisywał ten proces Witold Gombrowicz, w socjologii na przykład Erving Goffman, który w książce ''Człowiek w teatrze życia codziennego'' sprecyzował model opisu i analizy ludzkich działań, w którego centrum znajdują się właśnie występy, przedstawienia czy - by użyć polskiego odpowiednika angielskiego terminu - performance'y. I to Goffman sformułował tezę, która brzmi jak wyraz wielkiego zdumienia i dlatego jest mi bliska: ''Z pewnością nie cały świat jest teatrem, ale nie sposób powiedzieć, w jakim stopniu nim nie jest''.

Dzisiejszy świat jest o tyle odmienny od tego, który opisywali Gombrowicz i Goffman, że nie trzeba w nim odkrywać przedstawień: one są na wierzchu, narzucają się, decydują o sukcesie. Światem tym rządzą zasady zupełnie odmienne od rady, którą powtarzała mi moja babcia: siedź w kącie, a znajdą cię. Dziś to może najgorsza rada, jakiej można udzielić młodemu człowiekowi.

Bo w dzisiejszym świecie trzeba wyjść na scenę, występować, zwracać na siebie uwagę. Być widzialnym. Dopiero wtedy, kiedy cię zobaczą, uwierzą w ciebie. Performance jest zasadą organizującą nasze życie społeczne.

Scenę polityczną również?

- Oczywiście. Do banału należy twierdzenie, że polityka jest teatrem. Niektórzy nadal myślą, że mówiąc tak, krytykują politykę. takie przekonanie jest politykom na rękę i wywołuje pożądany przez nich efekt. Skoro polityka, jaką znamy i widzimy, jest ''teatrem'', to znaczy, że jest też coś, czego nie widzimy, jakieś kulisy, gdzie ci sami ludzie, którzy przed nami błaznują na scenie, sprawują realną władzę. Moim zdaniem to myślenie naiwne i uproszczone, bo nie ma żadnych kulis. Polityka jest performansem, który działa całościowo, zagarniając wszystkich jego uczestników, i praktycznie znosi różnicę jakości między tym, co widoczne, a tym, co ukryte (jeśli w ogóle jeszcze jest coś, co rzeczywiście może być skutecznie ukryte).

W Polsce osią tego politycznego przedstawienia jest wymagający nieustannego podgrzewania dwupartyjny układ, wymuszający kolejne akty dramatu. Jego uczestnicy nie przewidzieli jednak, że nie można panować nad siłami performatywnymi.

Nie mogę panować nad przebiegiem swoich występów?

- Siły performatywne działają same, co w odniesieniu do życia politycznego oznacza, że jeżeli ktoś zaczyna grę dramatyczną, to musi się liczyć z tym, że stanie się tej gry ofiarą. Katastrofa smoleńska była konsekwencją performatywnych zachowań politycznych, które wymknęły się spod kontroli.

Jak to wymknęły się spod kontroli?

- Performance nie jest niewinną, bezinteresowną rozrywką, tylko narzędziem regulowania stosunków władzy, której fundamentem jest prawo do zabijania i wykluczania z gry. I jak pokazują wydarzenia sprzed czterech lat, sprawowanie tej władzy tylko częściowo należy do ludzi. W decydujących chwilach ''międzyludzkie'' ujawnia się w funkcji suwerena, odzierając aktorów z możliwości wystąpienia w innych rolach. Jak w ''Hamlecie'': ''Chęć i moc nasza tak są odrębnym żywiołem,/ Że najczęściej upada to, co człek zamierzy;/ Myśl nasza do nas, cel jej nie do nas należy''.

Jak powiedział Tadeusz Kantor: ''Nie wchodzi się bezkarnie do teatru''.

Ładnie brzmi.

- I pobrzękuje metafizyką.

Dostrzega ją pan w katastrofie?

- Ona wymaga postawienia metafizycznych pytań. Pojawia się w niej nie tyle transcendencja (jak zdają się sądzić niektórzy), ale miejsce na transcendencję, przestrzeń, która jej się domaga.

Spróbuję wyjaśnić: bardzo trudno jest przyjąć, że 96 znaczących osób w państwie ginie przypadkowo w znaczącym dniu ot tak, przypadkiem. Jeśliby się z tym zgodzić, trzeba by uznać, że nasze życie jest przypadkiem i nikt i nic nie zapewnia nam sensu, skuteczności, bezpieczeństwa. Stanie nad taką przepaścią i patrzenie w jej głębię to skazywanie siebie na martwotę lub na absurd. Żeby się przed tym ratować, produkujemy sposoby wyjaśniania sobie, co się tak naprawdę stało. A z kolei jeżeli przyjmiemy, że za tą tragedią stoi jakaś transcendencja, jakkolwiek rozumiana, to pojawia się pytanie, czego ona od nas oczekuje.

Brak szkoleń w specpułku lotnictwa, nieprzestrzeganie procedur, błędy po stronie rosyjskiej. Bałagan. To są racjonalne wyjaśnienia.

- Proszę zauważyć, że był to jednak bałagan oparty na drobnych uchybieniach. Nic wielkiego. Niedociągnięcia sumujące się w katastrofę, jak w znanym modelu ''efektu motyla''.

Lektura raportu Millera była dla mnie przejmująca nie tyle z powodu bałaganu, ale dziwnego fatum niemożności. Wystarczyło, żeby ktokolwiek z kilkunastu osób wykonał jedną jedyną rzecz, najczęściej należącą do jego obowiązków, i ci wszyscy ludzie by żyli.

Wystarczyło, żeby osoba odpowiedzialna za raport pogodowy zadziałała intensywnie. Wystarczyło, żeby ktokolwiek z kabiny pilotów był bardziej zdecydowany i uznał: ''Lecimy do Witebska'', żeby ktokolwiek z obsługi naziemnej wykazał się siłą woli i nie czekał na decyzje z Moskwy. Najbardziej dramatyczny moment to próba wykonania manewru lądowania przez kapitana Protasiuka - jak sądzę - po to, by pokazać, że w tych warunkach nie da się wylądować. To było dosłownie przedstawienie, prezentacja mająca sprokurować podjęcie decyzji o zmianie lotniska. Nie udało się nie dlatego, że był złym pilotem, tylko dlatego, że przeciwko niemu była cała sieć przypadków

No właśnie. Błędów. Gdzie tu transcendencja?

- Wszyscy popełniamy błędy, czasem poważne, ale takie tragedie nie zdarzają się co dzień. Dlaczego zdarzyła się akurat ta?!

Czy wizja naszego życia miałaby się sprowadzić do przekonania, że wszystko, czym się zajmujemy, nie jest wiele warte, bo wystarczy drobny błąd, by nasze życie roznieść w pył? To oznaczałoby, że nie ma żadnej siły, która miałaby nam sprzyjać. To, w co wierzymy, to, co daje nam poczucie bezpieczeństwa, to, co nam daje poczucie sensu, miałoby być jedynie fikcją, tylko niekiedy skuteczną?

Tak pewnie jest. Albo może być.

- Nie chciałbym żyć w świecie, w którym istnieje tylko seria przypadków. Nie jestem pewien, czy znam wyczerpującą odpowiedź, ale nie potrafię nie zadawać pytań.

Brak pytań o sens katastrofy pokazuje naszą bezradność wobec pytań metafizycznych. Bezradność wszystkich stron sporu ideologicznego w Polsce. Rozumiem, że liberalni politycy myślący o racjonalnych procedurach, ciepłej wodzie w kranie itd. nie są w stanie odpowiedzieć na pytanie, jaki sens w szerszym porządku może mieć to, co się stało.

Nie rozumiem jednak, dlaczego Kościół katolicki i ludzie uważający się za chrześcijan przesuwają pytania metafizyczne w sferę polityki i wyprodukowują straszliwy spisek Putina z Tuskiem i Bóg wie, kim jeszcze

To proste. I działa na wyobraźnię.

- Paradoksalnie to nie instytucje do tego powołane, ale ludzie chcieli nadać głębszy sens wydarzeniu, którego doświadczyli. To, co niektórzy z nich mówili i krzyczeli, było szalone w sensie uznawanych przez nas norm. Ale mnie porusza to, że próbowali zbudować sens świata na biegunie przeciwnym serii małych błędów technicznych i meteorologicznych niespodzianek.

Przedstawiali metafizyczną wizję świata, w którym toczy się walka między złem a dobrem, jej sceną jest Polska, a rycerzem dobra Lech Kaczyński, który został zgładzony przez zło - metafizyczne i polityczne.

Nagle coś, co intelektualiści warszawsko-krakowscy wiele lat temu odesłali do lamusa jako umarły paradygmat romantyczny wróciło bardzo żywym, drapieżnym upiorem.

Łatwo to obśmiać i sprowadzić do poziomu, że oto grupa dewotek czy oszołomów kompromituje się w centrum sceny, ale to było nieuniknione, bowiem ceremonie zarówno pożegnania narodowego w Warszawie, jak i pogrzeb krakowski okazały się niewydolne. Nie zaspokoiły nikogo, ponieważ nie dawały żadnych odpowiedzi. Tymczasem wielu Polaków miało poczucie, że dramat, który się toczy, nie jest dramatem błędnych procedur w jednostce lotniczej czy dramatem rozgrywki politycznej.

Wierzyli, że tam coś więcej się dzieje.

Sięgnęli po stare klisze. Mesjanizm, Polska narodem wybranym.

- Jeśli rzeczywiście Polska miałaby być narodem wybranym, to w konsekwencji konieczne jest postawienie pytania, gdzie w chwili katastrofy był jej anioł stróż. Skoro zginęło 96 osób, to znak, że albo go nie ma wcale, i wtedy opowieść o wybraństwie narodu jest bezcelowa, albo był i pozwolił na tę śmierć.

Rzeczywiście, krajowy romantyzm, mesjanistyczno-letni z poziomu ksiąg Sybilli, lokuje się w rejonach ciemnogrodu, ale mimo wszystko doszukiwałbym się w jego przywołaniu pozytywów. Jest bowiem dowodem, że pytania metafizyczne nie wyparowały z naszej kultury. Pragmatyczne rozstrzygnięcia polityczne nie zaspokajają wszystkich potrzeb społecznie istniejących w tym kraju.

Wspólnotę z Krakowskiego Przedmieścia można traktować jak metonimię istniejącej w Polsce głębokiej potrzeby upodmiotowienia takiego sposobu myślenia.

Taka potrzeba przeczyłaby naszej nowoczesnej racjonalności.

- Nasz problem polega na tym, że zbyt łatwo rezygnujemy z tego, co kiedyś nazywało się życiem duchowym i wiązało się z zadawaniem sobie fundamentalnych pytań. Żyjemy w cywilizacji, która postawiła sobie za podstawowy cel usuwanie kłopotów. Konsekwencją tej przymilnej pragmatyki są rzesze specjalistów od usuwania problemów.

Nie chcę stać po stronie nowoczesnej racjonalności radośnie rezygnującej z pytań metafizycznych. Nie chcę też opowiadać się po stronie krajowego romantyzmu jako jedynego rezerwuaru pytań metafizycznych. Chcę być gdzie indziej, chcę znaleźć dla swojej odmienności przestrzeń inną niż te, które wyznaczają opozycje rządzące polskim życiem zbiorowym. I nie sądzę, żebym był sam w takim nieopozycyjnym pozycjonowaniu się.

Bardzo bym chciał, żeby któryś z polskich teologów, a nie mamy wcale ich tak mało, postawił serio pytanie, dlaczego - skoro istnieje dobry i miłosierny Bóg - ciąg przypadków przełożył się na wydarzenie o tak poważnych skutkach dla społeczeństwa.

Tego typu wydarzenia domagają się bardzo poważnej refleksji metafizycznej!

Postawienia pytania o zło?

- Ono byłoby uzasadnieniem dla katastrofy w perspektywie metafizyki chrześcijańskiej.

Katastrofa jako dzieło szatana?

- Jako dzieło zniszczenia, które wywołało serię dalszych zniszczeń i wielkie zło, katastrofa smoleńska była dziełem genialnym. Arcydziełem szatańskiej myśli. Nie wiem, nie jestem teologiem, by to rozważać, ale zastanawiam się, dlaczego w Kościele polskim nie pojawiła się serio tego typu propozycja. Kościół powinien podjąć ten temat. Zamiast refleksji teologicznej przełożył odwieczny konflikt dobra ze złem na konflikt polityczny między Rosjanami a Prawdziwymi Polakami. W miejscu szatana ustawił Rosjan.

Nie mówię, że jestem przekonany, że katastrofa jest dziełem szatana. Mówię, że nie rozumiem jej, nie wiem, o czym nam mówi.

W książce pisze pan, że do tragedii doprowadziła presja performance'u?

- Presja związana z rangą i politycznym znaczeniem uroczystości w Katyniu oraz wysoką rangą jej uczestników lecących tupolewem.

W tym kontekście nie chodzi tylko o to, że w Katyniu planowano ważne uroczystości, wielką ceremonię czy polityczne widowisko. Chodzi raczej o to, że to miało być działanie skuteczne - nie tylko performance jako przedstawienie, ale także jako skuteczne zrobienie czegoś, mówiąc żargonowo - jako wykon.

Ten wykon, ta misja od początku były przeładowane funkcjami i znakami symbolicznymi. Delegację skomponowano tak, by mogła stanowić reprezentację Polski współczesnej. Do Smoleńska ruszył jeden narodowy samolot, pełen symbolicznych prezentacji. Ich ucieleśnioną syntezą był aktor Janusz Zakrzeński, znany przede wszystkim z wcielania się w postać marszałka Piłsudskiego. W jego osobie udała się do Katynia reprezentacja wyobrażeniowa o dawnej, ''prawdziwej'' Polsce, która miała stanąć nad katyńskimi mogiłami żywa, potwierdzając, że jeszcze nie zginęła.

Zarazem w osobie aktora miał się pojawić na cmentarzu twórca wolnej Polski Józef Piłsudski, dopełniając w ten symboliczny sposób połączenie swojej osoby z ofiarami mordów stalinowskich. W tym sensie Janusz Zakrzeński niejako uosabiał symboliczny i przedstawieniowy ciężar tej misji.

Ten bagaż symboli - głowa państwa, wojsko, parlament, Kościoły, przeszłość i pamięć narodowa - był tak ogromny, że niemal nie do udźwignięcia.

Katastrofa uświadamia, że przedstawienia, które są sposobem, w jakim przeżywamy nasze życie, zawsze łączą się z realnością przez potencjalną możliwość śmiertelnej nieodwracalności.

Czym więc byłoby memento mori?

- Uważaj, w jakiej roli zginiesz, i nie łudź się, że zawsze będziesz miał możliwość zmiany sceny i repertuaru. Na wszystkich lecących 10 kwietnia do Katynia możemy spojrzeć jak na aktorów odgrywających określone przedstawienie i przez swoją śmierć pozbawiających je znamion fikcji czy udawania.

Celebrując żałobę, sięgnęliśmy do rytuałów wypróbowanych po śmierci Jana Pawła II. Czy to odbierało jej autentyczność?

- Jerzy Grotowski twierdził, że dla autentyczności przeżycia konieczne jest istnienie żelaznej struktury, która pozwala na niezajmowanie się rzeczami drugorzędnymi. Powódź zniczy, kwiatów umieszczanych w znaczących miejscach mogłaby być odbierana jako działanie wtórne, kopia, ale to tylko forma była wyćwiczona, a impuls autentyczny. Kiedyś wydawało mi się, że ta forma była czymś dla Polaków wyjątkowym, ale w jednej z dyskusji profesor Leszek Kolankiewicz trafnie zwrócił mi uwagę, że bardzo podobnie obchodzono żałobę po śmierci Lady Di

Wyjątkowa była natomiast widowiskowo-ceremonialna rywalizacja na występy i obchody między PO i PiS. Zamiast refleksji ciąg dalszy walki o scenę i przypisywanie większej wagi swojemu przedstawieniu.

Co charakteryzowało teatr Krakowskiego Przedmieścia?

- To było bardzo złożone i zmienne w czasie przedstawienie. Początkowo było rodzajem reprezentacji narodowego poczucia szoku straty, ale stopniowo przekształcało się w demonstrację głodu wyższego porządku i głębszego sensu. Demonstrację, której znaczenie wynikało nie tyle z proponowanych interpretacji, ile z wierności wydarzeniu, uporu w odmawianiu zgody na przejście nad nim do porządku dziennego.

W tym sensie - paradoksalnie, a może i prowokacyjnie - powiedziałbym, że wspólnota z Krakowskiego była podobna do wspólnoty protestującej przeciwko pochówkowi na Wawelu.

Dostrzegł pan w niej obecność Antygony.

- Wydaje mi się, że czytanie protestów antywawelskich poprzez Antygonę pozwala wyjść ponad banalny zestaw wzajemnego okładania się łatwymi oskarżeniami.

Oczywiście, że Antygona grecka i Antygona posmoleńska się różnią. Ta pierwsza domagała się dopełnienia żałoby i pochowania ciała zgodnie z nakazem spełnienia obowiązku w stosunku do najbliższych, podczas gdy protestujący pod krakowską kurią domagali się rezygnacji z pogrzebu w wyróżnionym miejscu.

Został tu jednak zachowany wyjściowy układ sił: dominującej władzy i skandaliczności protestu podnoszonego przez bezkompromisową jednostkę. Być może doszukiwanie się w tych protestach rysu Antygony jest zbyt wymyślne, jednak nie sposób nie dostrzec, że ruch antywawelski jako jedyny dopominał się o ludzką podmiotowość i o to, że człowiek powinien być pochowany ze swoimi bliskim. Byliśmy z synem w krypcie pary prezydenckiej ponad rok po katastrofie.

W zwykły dzień. Przerażająca wizyta. Tłumy turystów robiących zdjęcia. Sarkofag jako gadżet z wakacji.

Zmarli zostali przekształceni w figury.

- Polska kultura jest kulturą ''Dziadów''. Nieustannego współobcowania z naszymi zmarłymi. My się do nich zwracamy, ale i oni nie dają nam spokoju. To jest powód, dla którego nasz naród nie potrafi stać się ''typowym narodem europejskim''. Robić zakupy w markecie, surfować po Facebooku i żyć, usuwając etyczne nieprzyjemności.

Gdybyśmy się takimi stali, oznaczałoby to na przykład, że straszliwe ofiary powstania warszawskiego były złożone na darmo. Przecież ci chłopcy i te dziewczyny nie zginęli dlatego, żebyśmy mogli kupować w Lidlu. Wątpię, żeby im, czytelnikom Gombrowicza, chodziło o świętą ojczyznę, prawdziwą Polskę. Zginęli jednak za sprawy równie wielkie: godność, wolność, sensowne życie.

Udowadnia pan, że tożsamość polska ma charakter dramatyczno-przedstawieniowy. Czyni ją to wyjątkową?

- Każda kultura jest kulturą dramatyczną i ma charakter performatyczny, czyli nasiąka wartościami przedstawieniowymi. Nie znam jednak wspólnoty, w której dziejach aspekt performatywny osiągnąłby tak wielką skalę i tak bardzo mocno wszedł w ''twardą historię'' jak w Polsce.

Polska sarmacka to pierwszy polski teatr zbiorowy.

Sarmaci wymyślili swoją legendę, pochodzenie, kostiumy, obyczaj, język, a ich sceną były sejmiki. A czym zaczyna się insurekcja kościuszkowska? Wielkim przedstawieniem. Kościuszko przebiera się i wychodzi na scenę rynku krakowskiego, żeby dobrze rozegrać zjednoczenie polskiego ludu ze szlachtą.

W XIX w. Polska istnieje tylko jako rozgrywana i przedstawiana, zarówno w życiu publicznym, codziennym, jak i na wielkiej arenie politycznej.

Istnieje jako performance.

Powstania też są przedstawieniami dramatycznymi?

- Nie jest moją tezą, że powstania były przedstawieniami rytualnymi i grami dramatycznymi.

Tak pisały o nich na przykład Maria Janion czy Dobrochna Ratajczakowa. Przecież powstańcy styczniowi byli świadomi swojej klęski, ale szli do powstania, by POKAZAĆ światu, że Polska nie umarła, póki my żyjemy. Powstanie warszawskie miało ten sam charakter. Przywykliśmy oceniać wydarzenia historyczne w aspekcie ich twardych skutków, czyli pragmatycznej polityki. Jeżeli jednak myśleć o polityce również jako o serii kulturowo-symbolicznych działań wystawieniowych, to powstanie warszawskie nie tylko zostało wywołane z pobudek racjonalnych, ale było zwycięskie. Zapewniło przetrwanie symbolicznemu wyobrażeniu o wspólnocie bezkompromisowo pragnącej wolności. Mnie bardzo przekonuje sposób, w jaki powstanie interpretuje zespół Lao Che, czyniąc to przez swój punkowy bunt.

A jak wygląda przedstawienie ''Polska'' dziś?

- Po 1989 roku pojawiło się zmęczenie wielkimi przedstawieniami. Sygnał ''dość widowisk'' szedł przez teatr, przez politykę i przez życie społeczne. Sądziliśmy, że jesteśmy normalnym, niepodległym krajem, mamy swoje państwo i nie musimy więcej performować polskości, nawet tej nowej, niepodległej. Po 20 latach wszystkie strony przyznają, że to był błąd.

Dlaczego?

- Zmiany powinny zostać wyraźnie zaznaczone. Tymczasem w Polsce rozłożyły się w czasie, przez co rozmyła się ich dramatyczność. Nie mamy takiego gestu jak zburzenie muru berlińskiego, który przez siłę symbolu funkcjonuje jako moment upadku komunizmu w Europie i końca zimnej wojny.

Ewolucyjna i negocjacyjna zmiana 1989 roku, pozbawiona wyraźnego znaku symbolicznego, odbija się nam nieustanną czkawką oskarżeń o nieuczciwe konszachty, o dogadanie się pod stołem, paranoją podejrzeń, że właściwie nic się nie zmieniło i konieczna jest jakaś kolejna rewolucja.

Po co nam taki czytelny znak?

- On ma znaczenie wspólnotowe, identyfikacyjne. Performowanie to skuteczne ustanawianie pewnego obrazu rzeczywistości, z którym można się identyfikować, by określić swoje miejsce w świecie i odnaleźć się ''u siebie''. Nie tylko doprowadzenie do zmiany, ale i jej ustanowienie w przestrzeni publicznej, doprowadzenie do sytuacji, w której można ją rozpoznać i uznać za swoją nie na zasadzie deklaracji, ale przeżycia.

Proszę zwrócić uwagę, co się stało z Unią Wolności, która była partią antyprzedstawieniową. Tworzyli ją ludzie, którzy - może z wyjątkiem Jacka Kuronia - nienawidzili publicznego występowania. Większość była wychowana w przekonaniu, że trzeba uczciwie wykonywać swoją robotę i to wystarczy, by zostać docenionym. Klęska tej partii pokazuje, że tak nie jest. Czy nam się to podoba, czy nie - życiem społecznym we wszystkich jego wymiarach rządzi, jak to nazywa w świetnej książce ''Performuj, albo Od dyscypliny do performansu'' Jon McKenzie, paradygmat performatyczny, łączący efektywność i efektowność.

Podstawowy dziś ruch polityczny polega na tym, żeby wyjść, zająć przestrzeń, wyznaczyć scenę i skupić na sobie uwagę. Tak przebiegała rewolucja w krajach muzułmańskich, tak przebiegał bunt Occupy Wall Street, tak wyglądał Majdan. Na centralnej scenie domniemana reprezentacja społeczeństwa wykonała serię akcji, które zaowocowały zmianą polityczną.

W Polsce jedyny performance zmiany wykonała, notabene, aktorka, Joanna Szczepkowska, mówiąc w telewizji, że 4 czerwca 1989 r. skończył się komunizm. Gdyby nie ona, to prawdopodobnie nikt by jego końca w tym momencie nie zauważył. Dlatego trudno będzie dziś utrwalić datę 4 czerwca jako datę przełomową. Gdyby będące u władzy partie postsolidarnościowe spróbowały ogłosić ten dzień wolnym od pracy albo wymyśliły coś, co wymusiłoby świętowanie, data ta byłaby znaczącym symbolem i ułatwiła identyfikację z nową Polską, jej - dosłownie - przyswojenie.

Już jest na to za późno?

- Za późno.

Jeśli prezydent Komorowski ustanowił 4 czerwca dniem świątecznym, jego pomysł będzie postrzegany jako ruch polityczny przeciwko 11 listopada, zagospodarowanemu skutecznie przez prawicę.

Kiedy w wolnej Polsce nasze życie społeczno-polityczne wróciło na scenę?

- Polska polityka stała się na powrót dramatyczno-przedstawieniowa, co najmniej od rozpadu zapowiadanej koalicji PO-PiS, co samo w sobie było widowiskiem rozegranym przed kamerami telewizyjnymi.

Od tej pory trwa ciągle skuteczna gra napięć między PO i PiS, konflikt, który w istocie jest na rękę obu partiom, bo ustanawia je przez wzajemną opozycję jako główne siły polityczne. Obie siebie potrzebują i dlatego obie są zainteresowane podtrzymaniem tej paradoksalnej dwuwładzy. Niestety, ani jedni, ani drudzy najwyraźniej nie wyciągnęli z katastrofy smoleńskiej żadnych poważniejszych wniosków i nadal podtrzymują dramatyczny kurs na wzajemne wyniszczanie się.

Nic nie wskazuje na to, by do liderów PO i PiS dotarło, że gra, którą z upodobaniem prowadzą od lat, która jest sednem jedynej polityki, jaką znamy, ma swoje najbardziej realne, a więc śmiertelne konsekwencje.

*Dariusz Kosiński (ur. 1966) historyk teatru i dramatu, badacz polskich tradycji przedstawieniowych i ich współczesnych kontynuacji. Autor m.in. "Polski teatr przemiany", "Teatra polskie. Historie" i "Teatra polskie. Rok katastrofy".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji