Artykuły

Krew, pot i łzy

Siedzieliśmy kiedyś z Krzysztofem Globiszem w stołówce krakowskiej PWST i między botwinką a ruskimi z patelni obgadywaliśmy studentów - pisze Tadeusz Nyczek w Dialogu.

- Ilu zdawało na aktorski w tym roku? - spytałem Globisza, ówczesnego prorektora. Ilu zdawało na reżyserski wiedziałem, bo byłem w tej komisji.

- Coś koło tysiąca dwustu - powiedział Krzysztof.

- O - stwierdziłem z niejakim zaskoczeniem. - Nieźle. Na dwadzieścia miejsc. A ilu z tej mniej więcej dwudziestki - bo raczej nie wszyscy skończą szkołę - znajdzie etat w teatrze?

- Gdzieś tak co piąty. Ale przecież nie wszyscy pchają się do teatru.

- Aha. To znaczy tysiąc dwustu młodych ludzi uważa, że aktorstwo to taka robota, która nie dość że czysta i przyjemna, to w dodatku intratna? Czerwone dywany, kobiety u stóp, błękitne ferrari i wakacje na Ibizie?

- No nie każdy tak myśli - zaoponował Krzysztof, usiłując ogarnąć niesforną botwinkę. - Do samych konfitur przebić się trudno, to już wiedzą - dodał z niejakim jednak wahaniem. - Ale mają nadzieję, tak. Dużo nadziei. Że właśnie im się uda. Łatwo nie będzie, ale jak już...

Pogadaliśmy jeszcze trochę w podobnym duchu i Krzysztof poszedł na swoje zajęcia ze studentami, a ja chwilę zostałem, żeby dopić kompot, nim pójdę do swoich. I taka historia mi się przypomniała, z dawnych lat. Kiedy jeszcze do szkoły zdawało nie więcej niż czterystu, najwyżej pięciuset ochotników.

Było to w pewnym teatrze, który uchodził za prowincjonalny. Dziś tego określenia nieczęsto się używa. Prawdopodobnie działa mechanizm poprawności politycznej, jak w przypadku Cyganów, Murzynów i służących. Zresztą mniejsza z tym. W próbach była akurat jedna ze znanych sztuk Shakespeare'a, ni to dramat, ni komedia. Sir William przewidział w niej udział pary błaznów, rzecz w jego teatrze nierzadka. Jak wiadomo, można być błaznem mądrym albo głupim, błaznować dla pozoru albo być błaznem z natury. W tym wypadku chodziło zdecydowanie o ten drugi rodzaj błazeństwa. Byli to idioci co się zowie, kretyni modelowi, śmieszni w swoim prymitywizmie, choć niekoniecznie prymitywni w swojej śmieszności, zwłaszcza teatralnej. Ich śmieszność była bowiem organiczna, nieumówiona, spontaniczna i wesołkowata, jaką przejawiają ludzie bardzo zadufani albo bardzo naiwni. Trudno powiedzieć, jakich aktorów trzeba do wykonania takich ról. Teoretycznie biorąc, każdy obdarzony odrobiną talentu i pewną dawką wrodzonego poczucia humoru powinien umieć to zagrać. W praktyce jednak nic tak prosto nie wygląda. W inkryminowanym teatrze było co najmniej kilku aktorów spokojnie nadających się do tego zadania. Co do jednego sprawa była z góry przesądzona. Pan ów, starszy już i bardzo dla tej sceny zasłużony, obchodził właśnie okrągły jubileusz i szukano dla niego odpowiedniej roli; jako że najczęściej grywał komików, z miejsca został obsadzony. Otyły, brzuchaty, z charakterystyczną twarzą wymodelowaną bezlikiem wykonanych profesjonalnie min i grymasów, wydawał się strzałem w dziesiątkę. Praktycznie nie musiał być reżyserowany. Jedyne, czego od niego oczekiwano, to otwarcia się na wszelkie umiejętności komiczne nabyte przez dziesiątki lat uprawiania zawodu. Miał być arcykomikiem naturalnym i żywiołowym, połączeniem Gargantui z Falstaffem i Adolfem Dymszą, królem sceny przekonanym o swojej genialności, nieporównanym w rozbawianiu publiczności. Umiał to robić i na to liczono.

Drugi został dobrany przez kontrast. Skoro tamten był wielkim i grubym Flapem, ten miał być chudym małym Flipem. Flip był znacznie młodszy i uchodził za głównego jajcarza bufetu. Nikt lepiej od niego nie potrafił opowiadać kawałów i wodzirejować podczas bankietów popremierowych. Robił małpę na zawołanie i wydawałoby się, że ze świecą szukać odpowiedniejszego kandydata do partnerowania Flapowi. Problemy zaczęły się dosyć szybko. Tekst mieli opanowany, wiedzieli, kiedy wejść i wyjść, ale śmieszni byli jak Makbet z Duncanem omawiający zdradę wodza Kawdoru. Starali się jak mogli, robili miny, ryczeli, przewracali oczami, fikali koziołki - wszystko na nic. Ich setne wygłupy witała martwa cisza. Ani koledzy się nie śmiali, ani reżyser, ani scenograf, nawet śmieszka suflerka siedziała z oczami wstydliwie wlepionymi w egzemplarz. Próbowali na dziesiątki sposobów. Nic nie wychodziło. Reżyser powoli dostawał szału. Apelował do ich doświadczenia, odwoływał się do najniższych instynktów, podrzucał pomysły, wchodził im na ambicję, przypominając słynnych komików grających podobne role. Pomagało na moment. Coś błyskało tu i ówdzie, ale zaraz gasło.

W trakcie kolejnej próby, po dwóch czy trzech godzinach bezowocnej mordęgi, obaj kompletnie wyczerpani usiedli na proscenium i popatrując jeden na drugiego, cicho wybąkali, że chyba więcej się nie da. Przypuszczalnie nie ma w tych rolach takiego potencjału śmieszności, jaki wyobraził sobie reżyser. Może Shakespeare'owi nie chodziło o jakieś specjalne efekty humorystyczne, tylko o pokazanie głupoty pewnych postaci, które, jak wiadomo, w pewnych okolicznościach są takie, a w innych... - Co wy mi tu pierdolicie! - wrzasnął reżyser i wskoczył na scenę. - Dawaj egzemplarz! - warknął do oniemiałego Flapa.

Porwał tekst i zaczął grać obie role naraz jak samotny szachista rozgrywający partię sam ze sobą. Wymachując egzemplarzem, przeskakiwał z roli w rolę, nie robiąc właściwie niczego innego niż tamta dwójka stojąca teraz z boku sceny i przypatrująca się wyczynom reżysera. Owszem, reżyser też bywał niegdyś aktorem, ale prawie nie używał swojego pierwszego zawodu, a jeśli już, to w rolach ponurych i dramatycznych, dalekich od komedii. To, co teraz wyczyniał na scenie, przechodziło ludzkie pojęcie. Po dziesięciu sekundach głośno zarżał kompozytor, zaraz po nim scenograf i dwie koleżanki aktorki czekające w kulisach na swoją kolej. Narastające lawinowo ryki i śmiechy przebił piskliwy chichot suflerki kiwającej się histerycznie na swoim fotelu. Zwabieni dzikimi odgłosami koledzy artyści powyłaniali się z różnych zakamarków i rychło dołączyli do pozostałych. Byłem tam wtedy na widowni i wiem, co mówię. Tylko raz w życiu wcześniej tak się śmiałem, na "Niemym kinie" Mela Brooksa, parodii starych slapstickowych komedii.

A przecież wydawało się, że ten aktor-reżyser niczego specjalnego nie robił oprócz zagrania tych dwóch ról tak, żeby ich sens wynikał z ich naturalnej śmieszności. To był komizm w stanie czystym. Nikt nie wiedział, skąd się wziął ani co się nań składało. Byliśmy świadkami rozbuchanego żywiołu niepoddającego się żadnej racjonalnej analizie. Oczywiście wiedzieliśmy, i ci nieszczęśni dwaj aktorzy też to wiedzieli, że szalonego reżysera-aktora uruchamiały dodatkowo negatywne emocje płynące z wkurzenia na sceniczną bezradność kolegów. I że takie wkurzenie nie przychodzi na zawołanie. Ale czy rzeczywiście? Przecież aktor ma - powinien mieć - swoje sposoby na wyzwolenie określonych emocji. Jeden potrzebuje się wściec na własną albo cudzą nieudolność, inny może pozazdrościć Chaplinowi techniki. Zresztą tu nie szło o wkurzenie.

Następnego dnia Flip nie pojawił się na próbie. Zamiast niego przyszła wiadomość, że w nocy został zabrany na pogotowie, a potem do szpitala na obserwację. Któryś z jego sąsiadów z Domu Aktora, wracając późno z jakiejś okolicznościowej balanżki, zobaczył na ścianach klatki schodowej liczne ślady krwi. Prowadziły do mieszkania Flipa i urywały się na słomiance, gdzie leżał zakrwawiony i kompletnie pijany artysta. Wcześniej pociął się czymś i zasnął, zapewne po bezskutecznych próbach trafienia kluczem w zamek.

Odratowano go. Nie wrócił już do spektaklu. Zastąpił go inny kolega, który nie był komikiem, i może właśnie dlatego okazał się śmieszniejszy niż poprzednik. Flap, jubilat, na trzeciej generalnej złamał nogę, ale już było za późno i na zastępstwo, i na odwołanie premiery, więc zagrał o lasce i z nogą w gipsie.

Nigdy sceny z komikami nie sięgnęły promila zabawności z tamtej pamiętnej próby.

Żaden z widzów nie miał oczywiście pojęcia, że w tym miejscu miało czy mogło być coś innego. Spektakl miał zresztą sukces, więc sprawy jakby nie było.

Flip grał jeszcze na tej scenie to i owo, potem odszedł do innego teatru. Skądinąd nie on jeden, jak to się zazwyczaj dzieje w tym wędrownym zawodzie.

Dziś i Flip, i Flap nie żyją, co nie ma nic do rzeczy; tak tylko napomykam, żeby jakoś skończyć tę opowieść.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji