Artykuły

Bunt, który porusza

"Most nad doliną" w reż. Joanny Grabowieckiej w Teatrze im. Fredry w Gnieźnie. Pisze Jarosław Mixer Mikołajczyk w portalu popcentrala.com.

Dramat Janosa Haya w reżyserii Joanny Grabowieckiej od kilku tygodni na deskach Teatru im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie. Formalnie to druga premiera za dyrekcji Joanny Nowak i pod kierownictwem artystycznym Łukasza Gajdzisa. Formalnie, bo praktycznie gotowa jest też sztuka Albee'go "Kto się boi Virginii Wolf?" Mówi się do trzech razy sztuka, w przypadku Nowego Fredry chyba już od drugiego razu... "Virginia" okazała się rzetelnym spektaklem. "Most nad doliną" to gęsty współczesny dramat, a Hay daje się w nim poznać jako coraz dojrzalszy dramaturg. Realizacja u Fredry to polska prapremiera.

Krótki monolog Petera na początek, dobre rozwiązanie plastyczne - bohater tyłem do widowni wśród metalowej konstrukcji i instrumentów. Dość istotne słowa, tekst wymaga skupienia widza - ciszy. Motywy scenograficzne znane w teatrze od dziesięcioleci, sprawdzone przesuwne podesty i zawieszone pomosty. Prosta uniwersalna scenografia. Przestrzeń sceniczna gra w teatrze na równi z aktorem, światłem, muzyką i innym elementem. Joanna Grabowiecka, co widać od początku, jest tego w pełni świadoma. Zabrakło tylko muzyki Joy Division i wszystko było by jasne, a raczej mroczne od razu. Dobrze, że jej zabrakło. Chyba tylko niepotrzebny brak wiary w Rafała Fudaleja. "Mikrofonom w teatrze mówimy stanowcze nie!!! Chyba, że są niezbędne" jak uczył śp. Krzysztof Kolberger. Widz teatralny, który przyszedł po południu z własnej woli - podejmie wysiłek wsłuchiwania się z uwagą nawet w szept, zwłaszcza, że to dopiero początek. Nagłośnienie całkiem sprawnie obsłużone, a jednak "szyczy" szeleszczy aż nadto i nienaturalnie. Na szczęście nie zabiło to napięcia i czekania widza...

BAPU schowane z tyłu sceny pośród metalowych pionów i ukosów rysowanych przez pręty rusztowania - balkonu - mostu. Trochę jak, żywa scenografia...Melodyka dość ostrych kawałków wbija się w treść dramatu, nie staje się osią, choć chyba nie jest tylko kontrastem. Muzyka nie tylko ta grana przez BAPU - to przecież to co wypełnia, życie młodych, tych na scenie również - tu przoduje Deda. I jego teoria, o tym, że wcześniej czy później każdy zespół się kończy - staje się komercyjny. No poza Hendrixem czy Cobainem bo nie zdążyli się zestarzeć i sprzedać...Dobre kawałki, choćby Historie z repertuaru gnieźnieńskiej formacji ska punkowej BAPU - pojawiają się dokładnie w tych punktach dramatu, gdzie mógłby pojawić się na scenie zakręt - zbyt ostry artystycznie, lub jakieś brudy czy inne "przyruchy" - no i o to chodzi by reżyser potrafił ustawić wszystkie klocki, które posiada jak należy. Wydaje się, że w pierwszej części właściwe tempo daje oszczędna oparta głównie na wygraniu tekstu i przeniesieniu zachowań chłopaków z internatu na deski, scena nocnej młodych Węgrów rozmowy z internatu. (Węgrów? - nie ma tu kompletnie znaczenia, rozmowy trochę jak głupawki po trawie, nie mają szerokości geograficznej sytuuje je jedynie młodzieńczy czas pierwszych fantazji erotycznych, choć nie tylko o erotykę tu chodzi...). Na szczęście Hay nie sprowadził rozterek młodych ludzi jedynie do tego, do czego sprowadza je wychowawca - nauczyciel, wedle którego nocne wizyty w toalecie mają tylko dwa źródła, idzie się: lać, albo walić. Wojciech Kalinowski - jak w mordę w tej roli celnie i w punkt. Delikatnie przerysowany, no może ten strój rowy nader dopasowany, a jednak oszczędnie grany zgorzkniały cynik mieści się w tym co dobre. Scena nabudowana na kontraście samych chłopaków. Peter - Rafał Fudalej raczej introwertyk - powoli z mozołem buduje swoja postać - również w tej scenie. Cholernie uważne wypowiadanie słów - wzmaga ich wagę. (Jeśli Fudalej na tym oprze nie tylko Petera u Fredry a ogólnie swoje aktorstwo za kilkadziesiąt lat może zastąpić tych ostatnich, którzy powoli odchodzą, dla których KaŻeteS nie był tylko przedmiotem w "Szkole") Deda - wyraźny, najbardziej kontrastuje nie tylko z Peterem ale i z "plackowatym" Trzecim Chłopakiem. Maksymilian Michasiów (Deda) swoją postać buduje na nieco innych środkach aktorskich. Pozornie mało w nim namysłu, taki "podjarany" wieloma bodźcami młody chłopak...Z tych co to za żadne skarby nie chcą dożyć starości. Delikatnie manieryczne granie - jest to raczej właśnie maniera na "podpalonego" młodego "grunge-rock'n'roll'owca" trochę freeka. Po pierwszych 15 minutach spektaklu przestaje razić i zaczyna wyglądać na przemyślany zabieg reżyserski, nawet jeśli postać pozornie staje się jednowymiarowa. Świat młodych ludzi jest przecież oparty na widzeniu konturami z przerysowaniem linii oddzielających od tła. No i jeśli już jesteśmy przy rozmowach w internacie - jest "ten Trzeci". Pierwsza myśl - poprawnie zagrana oferma. Taki frajer na maxa, na szczęście zarysowany miękką kreską reżyserki - bardziej zaokrąglony w ruchach i mimice - miękka postać. Tu duże ryzyko zgubienia głębi. No przecież nie trzeba być Węgrem by wiedzieć: " Kto się cipą urodził kanarkiem nie umrze". Do tego wrócimy, bo powiedzenie zostaje rozwalone w pył tym co...Nastąpi nieco później. Jedno pewne Sebastian Perdek - warto zapamiętać to nazwisko.

W międzyczasie ładna scena Zsófi i Dedy. Brat i siostra - poetyckie powitanie nie tylko żółwiki i muza w tle. Poetyckość jest częścią teatru, czy się to komu podoba czy nie, choć sam teatr współczesny chyba próbował o tym zapomnieć. Zresztą te poetyckie, czasem piękne momenty, sprawiają, że nie jest to kolejna wykrzyczana sztuka o dojrzewaniu, masturbacji i głupich rodzicach, którzy niczego nie potrafią zrozumieć, cynicznych nauczycielach i rock'n'rollu. Rock'n'roll miejmy nadzieję jest tu jedynie umowny, zdecydowanie bliżej młodych "today" byłoby to co niesie kultura podpisana pod hasło: "Peace, Love, Unity & Having Fun"...

Dobra scena Peter z Ojcem - konotacje ringu. No przecież nie trzeba mieć ojca biznesmena by wiedzieć, że to "koleś", który najczęściej staje w przeciwnym narożniku. Ładnie - oszczędnie Leszek Wojtaszak w pozornie epizodycznej roli ojca. Pozornie bo przecież ten stworzony przez moment wizerunek Ojca - towarzyszy Peterowi niemal bez przerwy...Fajerwerków nie ma, ale trzeba by być naiwnym, by wierzyć, że jest jeszcze jakiś sposób zagrania ojca jakiego nie wypróbowano od czasów Edypa. Dobre aktorstwo jest tu wszystkim co można zrobić i co zostało zrobione. Peter - Fudalej - konsekwentnie nabudowuje krok po kroku.

Piękna scena na rowerze wodnym. Zsófi - do tej pory trochę manierycznie grana przez Magdalenę Tabor "na taką co to chciałaby a się boi" zaczyna być prawdziwa, bez grymasu na twarzy i miętej sukienki. Widz czuje intuicyjnie to co następuje zaraz po domyśle. Powietrze między sceną, a rowerem wodnym robi się gęste. Tak gęste jak powinno być powietrze w teatrze zawsze, ale bywa rzadko. No cóż przecież pierwsze nieśmiałe spotkanie dłoni pierwsze mocniejsze bicie serca zdarza się tylko raz...Drżenie pierwszego dotyku niemal wyczuwalne w powietrzu. Poetyckość sceny oprócz aktorów buduje umowność. Kawałek materiału w czerwonym kolorze i podest - a jednak to rower wodny. Plastycznie fajny kontrast niebieskiej bluzy Petera i czerwonej sukienki Zsófi...(To musiała być czerwona sukienka jak u Fisza).

W pierwszej części jeszcze świetny przebłysk Dedy - "Wymyśliłem grę fabularną". Niby zwyczajna gra a jednak bohaterem jest święty Piotr, który nieuchronnie ginie na krzyżu, co zauważa Peter gdy rozentuzjazmowany kumpel roztacza swoją wizję...Piotr może uniknąć krzyża jeśli zbawi wystarczająco wielu pogan...Aluzje do filmu Quo Vadis...

Mocny moment teatru w teatrze. Trzeci Chłopak odgrywa quasi dowcip, opowiadany przez Dedę. Trochę jakby przeniesienie z zajęć PWST - zadania aktorskie. Abstrakcyjna opowieść o kimś, komu urwało rękę, a który otrzymał w zamian cyber rękę...Przeradza się w durny żart z Trzeciego, który odgrywa masturbację. Sztuka dochodzi do punktu, za którym już tylko niesmak, bo nawet nie zgorszenie...Punktu tego jednak Joanna Grabowiecka, ani o centymetr nie przekracza. Nie ma tu taniej "obsceny", w przeciwieństwie do wspomnianych obcisłych kolarek Nauczyciela. Piękny niemal irracjonalny moment. Po odgrywanym wytrysku w tej nieco sennej scenie...Trzeci Chłopak zaczyna się bardzo delikatnie ruszać się do konkretnej muzy z pogranicza jakiegoś deep housu czy bujającego techno. Rodzi się piękna etiuda. Chyba jeden z tych momentów, dla których chodzi się do teatru, choć z pozoru tak bardzo od czapy.

Druga część, bardziej dynamiczna. Nadal jednak mgła, a raczej mgiełka nad doliną zmiękcza widzenie rozterek Petera, tak bardzo szukającego miłości...zrozumienia i ciepła. Być może bardzo spójna koncepcja reżyserki i praktycznie brak teatralnego brudu - sprawia, że dramat nie kręci się jednak tylko wokół Petera i jego relacji z ojcem. Wszyscy młodzi bohaterowie skrywają jakąś tajemnicę...zdecydowanie mroczną, którą pozostawiają w domu lub w milczeniu.

Coraz bardziej czytelne zazdrości rówieśnicze - najpierw przyjaciółka Zsófi nie znosi Petera, który wciąż czeka, bo Zsófi się wciąż spóźnia, moment zazdrości Dedy o Zsófi, a może o Petera. Peter tak delikatny w pierwszych scenach staje się zaborczy...Zawsze teatralny motyw huśtawka - użyty zgrabnie...jak można się spodziewać uwypukla to specyficzne delikatne filtrowanie przejmujących przecież historii. Huśtawka rzecz jasna to banał, a jednak to ładna scena z udziałem siostry i brata.

Dwie mocne sceny z Peterem w roli głównej. W sumie jeszcze wymowna rozmowa z ojcem telefoniczna. Piękny zabieg plastyczny szklana klatka - sprowadza pełen bogactwa dom rodzinny Petera do mianownika studni pułapki. Dobry tym razem zabieg dźwiękowej studni - szklanego pogłosu uwypukla dramat tego Domu. Oszczędnie bardzo do wewnątrz zagrana przez Iwonę Sapę matka - podbija samotność i zagubienie Petera, który tak bardzo nie chce pracować w wypożyczalni ojca przez kolejne wakacje...A bardziej jednak boi się ojca. W szklanej klatce równie dobry moment teatru to rozmowa Nauczycielki z Peterem, a potem zagrany ascetycznie sex z jego Ojcem...Katarzyna Adamczyk - Kuźmicz ma właściwie chwilę gry. I gra w tej chwili jak trzeba.

I jeszcze kolejny motyw teatru w teatrze coś na kształt sennego koszmaru bohatera. Świetnie rozegrane raczej na płaszczyźnie obrazu...Plastyka wyciągnięta do perfekcji, piękny kadr Peter w swojej jasno niebieskiej bluzie - twarzą do widowni, przed nim klęczy tyłem do widowni kobieta w niebieskim "kapturze". Skojarzenie bez dwóch zdań lubieżne - a obrazek piękny.

Kilka niezłych momentów Sonii Jachymiak, choć rola raczej nie z tych wdzięcznych - oparta na wdzięczeniu się i pokaźnym dekolcie. Bo przecież chłopaki jeśli już mówią o Juli to raczej w kontekście cycków. Kilka ciekawych interakcji z z Trzecim i Dedą.

Dobrze zagrane przez Maksymiliana Michasiów rozwinięcie idei religii jako gry fabularnej, którą wymyślono, by ludzie nie bali się śmierci. O ile są w spektaklu momenty, gdzie rozedrganie Dedy spłyca postać - tu zawodowo.

Po drodze ładny moment gdy Zsófi śpiewa swingujący nieco kawałek z BAPU - sennie i tajemniczo. Zabawny moment podegrany przez chłopaków z BAPU - powrotu z biby nad ranem.

Dobrym zabiegiem jest zmiana akcentów w porównaniu z pierwszą częścią.

Scena finałowa na moście, podobny rodzaj prawdy jak na rowerze wodnym, prawda jednak nie tyle pierwszego dotyku, co ostateczna. Granie na moście wysoko, nie daje takiego rezonansu emocjonalnego, a jednak nie ma wątpliwości, że dzieje się coś istotnego. Ciężar trudnej sceny unosi głównie Rafał Fudalej - nie mniej ponownie Magdalena Tabor przestaje być płaską trochę jakby wyciętą na miarę nieśmiałej lecz ładnej nastolatki, jest emocjonalna - pełna i wyrazista.

Wydaje się, że rozjaśniający dramat finałowej sceny kawałek, w którym BAPU wykrzykuje: "A ja mam wyjebane...chcę żyć po swojemu" zagrany za wcześnie, nie pozwala wybrzmieć potrzebnej ciszy. Trochę jak pogrubienie kropki nad i...Może jednak to zamierzone. Dużo lepiej zabrzmiałby jednak raczej po ukłonach już gdy widz powoli opuszcza salę.

Rzetelny spektakl. Momentami bardzo dobry, raczej równe przedstawienie ze wzlotami ale bez turbulencji i upadków.

Gra aktorska drugiego i trzeciego planu jak w solidnej sekcji rytmicznej, włącznie z Darią Polasik (przyjaciółka Zsófi). Bez silenia się na solówki, których im nie powierzono, aktorzy grają co trzeba i jak trzeba. Rodzice Petera - Leszek Wojtaszak i Iwona Sapa, jedyni dojrzali wiekiem aktorzy, grają starą szkołą i to dobrze podbija kontrast, ale też dramat bohatera.

Rafał Fudalej - Peter bardzo konsekwentnie stworzona postać, mimo pewnej melancholii dość dynamiczna. Przez to, że raczej wyciszony i introwertyczny, momenty krzyku - wybrzmiewają pełniej. Zagrany od początku do końca, bez momentów wypuszczenia powietrza. Wbrew temu co powszechnie o teatrze wiadomo, że opiera się na udawaniu, Fudalej daje Peterowi to co coraz rzadsze - prawdę sceniczną.

Magdalena Tabor - Zsofi. Nie jest już tak konsekwentnie zbudowana, jak Peter. Ten mankament obraca się jednak na dobre. Początkowo stosunkowo płaska gra gdzieś podparta na manierze i grymasie egzaltowanej nastolatki - przeradza się w pewnych momentach w pełne wyraziste aktorstwo. Trzeba też przyznać, że grymas i przerysowanie nie wykraczają po za granice aktorskiej solidności. W najważniejszych momentach swojej bytności w dramacie Zsófi - grana przez Tabor w zupełności unosi wymiar postaci z dramatu Haya. Wciąż warto pamiętać jak młodzi aktorzy grają w "Moście"...

Maksymilian Michasiów - Deda. Pozornie rozdygotane aktorstwo, trochę manieryczne. Jeśli dynamika oznacza zmiany tempa i głośności - trochę przez permanentne nakręcenie Michasiów wytraca tę dynamikę. Zdaje się, że to świadomy zabieg reżyserski. Deda grany przez Maksymiliana Michasiów (przez delikatną "Czesławo-Mozilowatość") być może gubi jeden z wymiarów, zdecydowanie jednak uwypukla zarówno Petera i Trzeciego Chłopaka. Jakkolwiek nie patrzeć na grę Dedy - to kolejna konsekwentnie zarysowana postać. Młody Michasiów w większości sztuki odnajduje się i wchodzi idealnie w punkt. Dobre interakcje z Zsófi - świetna huśtawka. Nie gorsze momenty z Peterem.

Sebastian Perdek - Trzeci Chłopak. Nawet jeśli gdzieś zaginął delikatnie w akcji w drugiej części, to raczej z jednoznacznego przerzucenia przez Haya akcentów na Petera...Zresztą, gdyby po prostu wyparował po antrakcie, pozostał w głowie widza w tej swojej przekozackiej etiudzie- tańcu - ucieczce z niezręcznej, a mocnej sceny tuż przed. Postać ponownie konsekwentnie zakreślona przez Joanne Grabowiecką. Pełen wymiar - generalnie Perdek gra takiego typka co się go w klasie nie lubi, ale robi to tak, że na scenie ten "typ" po prostu da się kochać.

Muzyka. Generalnie BAPU, nic nie zastąpi energii bandu grającego tu i teraz na żywo. Gnieźnieńska formacja w 100 % uniosła powierzone zadanie. Czuje się też, że w zespole jest radość uczestniczenia w niecodziennym doświadczeniu jakim jest takie granie w spektaklu. Słusznie reżyserka pozostawiła kilka kawałków prawdziwie z repertuaru BAPU. Ładnie brzmi "Dlaczego" ale też "Historie". Świetna współpraca z Magdaleną Tabor w klimatycznym kawałku z jej wokalem. No i skrzypce Korneliusza budują ładnie parę fragmentów. Dobry kawałek z tzw. muzyki mechanicznej towarzyszący Trzeciemu Chłopakowi.

Scenografia: Zuzanna Srebrna. Tak to się robi. Czyste proste rozwiązania przestrzeni scenicznej i jej podziałów. System podestów i pomostów mobilnych - sporo roboty działu technicznego. Miejscami piękne rozwiązania. Odżywczy brak pomieszania rococo i ", " i wreszcie Fredro zgolił mentalnie wąsy suma. Świetna sukienka Zsófi i genialne buty Petera. Dobry niebieski bluzy Petera - pięknie gra z kobietą w niebieskim kapturze. Może tylko warto nauczycielowi mniej kolarskie portki założyć.

Reżyseria Świateł: Andrzej Król. Trochę w myśl zaleceń mistrza "ze światłami to lepiej za dużo nie majstrować, bo można wiele zepsuć, oszczędność nie zawadzi". Chyba sam Leszek Mądzik nie miałby się czego czepiać jest tyle światła ile dokładnie trzeba.

Reżyseria - Joanna Grabowiecka. Teatr nie znosi brudu scenicznego. Grabowiecka widać to wie, bardzo czysty spektakl. Spójna koncepcja bez wymysłów, a z pomysłem. Cezurą roboty pani reżyser jest właściwie wszystko co napisane wyżej. Spektakl uniósł to co istotne w dramacie. Reżyserka nie poszła w stronę wykrzyczanego buntu, przez pewną poetycką mgiełkę stworzyła obraz, który nie szokuje, nie obraża nawet mocnym słowem ale porusza. Kiedyś to właśnie było istotą sztuki...Jak widać teatr powraca do normalności. Bardzo rzetelna i spójna (powtarzam to o spójności chyba po raz setny) wizja i konsekwentna jej realizacja.

PS.

Nawet jeśli nie jest to spektakl doskonały, zapewniam wiem o tym przecież nie wstałem do owacji. Ten spektakl porusza, dotyka...W trakcie przedstawienia śledziłem to co obok, za mną i przede mną w rzędach...Młodzi ludzie, to się zaśmiewali, to gdzieś zastygali wzruszeni...Nie tylko zresztą młodzi. Spektakl nie tylko dla młodych ludzi, choć oni go pokochają, nawet gdyby ktoś dopatrywał się w nim "obsceny", której w nim nie ma bo życie nie może być obsceniczne!!!. To na pewno spektakl o ludziach młodych, i będzie dla nich ważny jeśli go obejrzą. Upierał się jednak będę, że i my tetrycy powinniśmy go zobaczyć i chyba nie tylko ze względów estetycznych. Choć dla mnie osobiście wszystko inne niż teatr, mogło by teatrze kompletnie nie istnieć...I nie mam na myśli czystej formy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji