Artykuły

Opera w krzywym zwierciadle

"Miłość do trzech pomarańczy" w reż. Michała Znanieckiego w Operze Krakowskiej w Krakowie. Pisze Mateusz Borkowski w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Inscenizacja "Miłości do trzech pomarańczy" może być w końcu szansą dla Opery Krakowskiej na zaistnienie w krajowym obiegu teatralnym. O ile do realizacji Michała Znanieckiego można mieć pewne zastrzeżenia, to w przypadku solistów, orkiestry i chóru możemy mówić o pełnym sukcesie

Aż nie chce się wierzyć, ale najsławniejsze dzieło operowe Siergieja Prokofiewa, którego prapremiera odbyła się w Chicago w 1921 roku, nie było dotąd wystawiane na deskach polskich teatrów (nie licząc gościnnych występów Teatru Bolszoj z Moskwy i Teatru Operowego z Lublany).

Wpłynęło na to wiele czynników, można nawet mówić o pechu, który prześladował kompozytora na gruncie opery. Tu należy zaznaczyć jednak, że Prokofiew zostawił po sobie kilka operowych perełek, co wytrąca z ręki argument o rzekomej słabości tych dzieł. Na szczęście słuchając "Miłości do trzech pomarańczy", polski meloman może się przekonać, jak sprawnym twórcą operowym był genialny Rosjanin.

Jeśliby jednak szukać powodów, dla których ta opera nie została wystawiona dotychczas w naszym kraju, to z pewnością na pierwszym miejscu wymienić należy trudność ze skompletowaniem obsady, w której występuje aż kilkunastu solistów (pięć basów, cztery soprany, trzy tenory, dwa barytony i alt), w dodatku głównie w rolach epizodycznych. Kolejnym powodem jest nastręczająca trudności - zarówno dla orkiestry, jak i dla chóru - partytura. No i w końcu koszty, które przy tak dużej produkcji nie pozostają przecież bez znaczenia.

Na szczęście wszystkie te przeszkody udało się pokonać, i to w dodatku w Operze Krakowskiej, która przez ostatnie kilkanaście lat próbuje zaistnieć w czołówce teatrów muzycznych w Polsce.

Teatr w teatrze

Prokofiew sięgnął po bajkę Carla Gozziego z 1761 roku, której rosyjską adaptację wręczył mu Wsiewołod Meyerhold, uczeń Stanisławskiego i reformator teatru rosyjskiego. Jak czytamy w libretcie: "przed kurtyną toczą spór Zwolennicy dramatu lirycznego, tragedii, komedii. Każda grupa chce pokazać swoje widowisko, kłótnia staje się coraz bardziej zażarta. Rozdzielają ich Dziwacy i zapraszają na sztukę Miłość do trzech pomarańczy . Herold ogłasza rozpoczęcie przedstawienia: Król Treflowy jest zrozpaczony, jego syn choruje na hipochondrię"...

Już na początku otrzymujemy więc "teatr w teatrze" i czytelny sygnał, że istotna w tej operze będzie nie akcja, ale dominująca nad nią konwencja, liczne metafory, a także aluzje (w tym i muzyczne). "Miłość do trzech pomarańczy" jest bowiem dziełem wielopłaszczyznowym, w którym surrealistyczna farsa łączy się z groteskowym symbolizmem i parodią. Natrafimy w operze na motyw podróży czy poszukiwania dorosłej miłości. Jest świat kabały z czarodziejem Celio i czarownicą Fata Morganą, są zamienione w niebywale duże pomarańcze księżniczki, a jedna z nich zamienia się nawet w szczura... Jest w końcu i groźna Kucharka śpiewająca basem, która przywodzi na myśl nie tylko genderowe skojarzenia, ale przede wszystkim władającego Związkiem Radzieckim Józefa Stalina.

Ciekawostką jest, że Prokofiew zmarł tego samego dnia co słynny dyktator, czyli 5 marca 1953 roku, a wiadomość o jego śmierci ogłoszono w ZSRR z kilkudniowym opóźnieniem, by nie przyćmić wieści o zgonie "Ojca Narodów".

W moskiewskim domu starców

Reżyserujący "Miłość" Michał Znaniecki (autor również kostiumów) nie miał więc łatwego zadania. To już jego trzecia realizacja dla Opery Krakowskiej (po "Don Giovannim" i "Eugeniuszu Onieginie").

Kto zna produkcje Znanieckiego, ten wie, że w jego inscenizacjach aż roi się od pomysłów i inspiracji ze świata popkultury. Tym razem akcję opery osadził w moskiewskim domu starców. Jego pacjenci zdenerwowani zepsutym telewizorem domagają się atrakcji, w związku z czym personel postanawia zainscenizować tytułową bajkę.

Świetnym zabiegiem był pomysł, by kilkudziesięcioosobowy chór śpiewał na wózkach inwalidzkich, a także wpuszczenie kilkunastu chórzystów na widownię (w II akcie). Zresztą chór pełni w tej operze bardzo ważną funkcję. Komentuje, przeszkadza, interweniuje i dystansuje się od tego, co akurat oglądamy.

Ze scenografii autorstwa Luigiego Scoglia podobała mi się okalająca scenę rama telewizora, przypominająca o umowności całej historii. Ciekawa była choreografia stworzona przez Katarzynę Aleksander-Kmieć, dzięki której również śpiewacy i chór ruszali się w określony, często zabawny sposób.

Z solistów wyróżniłbym przede wszystkim Wojtka Gierlacha (bas, Król Treflowy), Pavla Tolstoya (tenor) jako hipochondrycznego Księcia (świetny fragment ze śmiechem), a także śpiewającego basem Wojtka Śmiłka (Celio), sopranistkę Ewę Biegas (świetna Fata Morgana) i Annę Bernacką (mezzosopran) w roli czarnoskórej służącej Smeraldiny. Na słowa uznania zasługuje również bezbłędny w roli Kucharki komiczny Przemysław Firek, śpiewający basem-barytonem.

Choć pewne rozwiązania zaproponowane przez Znanieckiego uważam za zbyteczne (chórzyści z butelkami wody), a chwilami przeszkadzał mi zbyt duży chaos i nagromadzenie bodźców, to doceniam erudycję i wysiłek, jaki reżyser włożył w inscenizację tak trudnego dzieła.

Pochwalić należy też orkiestrę kierowaną przez Tomasza Tokarczyka oraz chór, który udało się rozruszać (dosłownie) Zygmuntowi Magierze.

Mam nadzieję, że dzięki "Miłości" o produkcjach Opery Krakowskiej zacznie się w końcu - na powrót - mówić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji