Artykuły

Katarzyna Gniewkowska. Aktorka, która nie stawia na jedną kartę

Nie chcę oglądać teatru integrującego się z ulicą, niszczącego wartości. Pełnego wulgarności. Nie robią już na mnie wrażenia tysiące przewalających się pup i genitaliów - mówi KATARZYNA GNIEWKOWSKA, która zamieniła Stary Teatr na scenę warszawską.

Piękna, utalentowana, o hollywodzkim uśmiechu. Grała u największych mistrzów w Starym Teatrze, ostatnio w "Iluzjach" u Wyrypajewa. Za rolę Gruszy w "Braciach Karamazow" Lupy otrzymała nagrodę Zelwerowicza. Widzowie pamiętają jej role w "Ekipie", "Czasie honoru", "Szpilkach na Giewoncie". Aktualnie pracuje nad monodramem o fascynującej, silnej kobiecie dwudziestego wieku. Nie zdradzi o kim. Mówi za to o tacie i swoim dzieciństwie. - Wychowałam się w kulisach śląskich teatrów, w których tata grał, a my mieszkaliśmy w Katowicach. Tata to wspaniałe wakacje nad Soliną, to łajba "Kaśka"... Nauczył mnie wrażliwości na sztukę, na przyrodę. Wtedy nie uświadamiałam sobie, że to zawód dla silnych i odpornych osobowości.. Stres związany z ciągłym poddawaniem krytyce, brak lub nadmiar propozycji, niejednokrotne wyczerpanie psychiczne i fizyczne - to cena, którą się płaci. Tego nie byłam jeszcze świadoma na czwartym roku szkoły, kiedy grałam już w Teatrze im. Słowackiego i po czterech latach przeszłam do Starego Teatru.

Jakimi perfumami Pani dziś pachnie?

- Perfumy to moja słabość. Na półce stoi chyba dwanaście flakonów. Jakich używam w danym momencie, zależy od mojego stanu ducha i okoliczności. Powiem szczerze, że wciąż szukam nowych zapachów. Preferuję te indywidualne, w niewielkim nakładzie. Na dziś wy­brałam Coco Chanel Noir.

A czy Pani dom na wzgórzu nadal jest w kolorze pomarańczowo-zielonym i obrośnięty winem?

- Tak, Ale czy myśmy już kiedyś o tym nie rozmawiały?

Nie.

- Dom jest właściwie pod wzgórzem, bo pod kopcem Piłsudskiego. To ukochany dom, do którego chętnie wracam z moich zawodowych podroży.

Nadal lubi Pani siadywać w kuchni, przy dużym drewnianym stole, gdzie tak chętnie rozmawiała Pani ze swoim tatą, aktorem, podpalając papierosa?

- Bardzo. Ciężko mi mówić o tacie, bo jego śmierć to wciąż niezabliźniona rana. Tata, Jerzy Gniewkowski był aktorem znanym śląskiej publiczności. Uwielbiałam z nim rozmawiać, był dla mnie wielkim autorytetem, najostrzejszym krytykiem, zawsze bywał na moich premierach, a ja na niego.

Czy wie Pani, że obchodzi w tym roku niemały jubileusz?

- Nie, jaki?

Kiedy Pani zadebiutowała na scenie?

- Faktycznie, w 1984 roku, byłam na III roku i zagrałam w sztuce Mrożka "Terapia grupo­wa" w reżyserii profesora Jarockiego. To już 30 lat... Ale skończyłam studia w 1985, więc mam nadzieję, że intensywną pracą będę świętować mój jubileusz za rok.

Debiut u Jerzego Jarockiego - to był niezły początek kariery?

- To prawda. Wtedy Profesor chorował i wszyscy nam powtarzali, że łagodnie się z nami obchodzi, że zobaczymy po studiach. Obserwowałam go przy pracy nad pię­cioma spektaklami, w których grałam. Potrafił być potworem. Ale niezwykle skutecznym i fascynującym artystycznie. Kiedy dwa lata temu znowu zaprosił mnie do roli Eleonory w "Tangu" zrealizowanym w warszawskim Te­atrze Narodowym, byłam szczęśliwa, że znów się z nim spotkam w pracy. Kręciliśmy "Tango" dla telewizji. Po zdjęciach zadzwonił do mnie. To była nasza ostatnia rozmowa i jedna z ostatnich Profesora. Za kilka godzin nie żył.

Pamiętam m. in. Pani rolę Księżnej Iriny w "Szewcach" w reżyserii Jarockiego, ale prawdę powiedziawszy, pamięć o Pani Gruszy w "Braciach Karamazow" w reż. Lupy nadal wywołuje we mnie dreszcz emocji.

- Dochodziłam do tej postaci w czasie wielomiesięcznych prób, potem po siedmiu latach przerwy znów wznowiliśmy spektakl. To artystyczne dojrzewanie było też moim dojrzewaniem życiowym. Dzięki Krystianowi znalazłam w sobie pokłady siły scenicznej dotąd nieodkryte. Myślę, że spektakl bardzo silnie wpłynał na moją świadomość nie tylko aktorską. To był czas moich dwunastoletnich dwunastoletnich dojazdów na próby i spektakle z Katowic do Krakowa. Grałam bardzo dużo. Niewątpliwie Lupa, Jarocki i Zofia Kalińska, wieloletnia aktorka teatru Kantora, byli moimi mistrzami. Z Zosią pracowałyśmy w kraju i za granicą, przywiozłyśmy z festiwalu w Edynburgu główną nagrodę za spektakl "Plaisirs d'amouir". Wykształciła we mnie emocjonalność, artystyczne szaleństwo, umiejęt­ność improwizacji. Poza mną ma wielu uczniów na całym świecie gdzie grała i prowadziła warsztaty. W Krakowie mało kto to docenia.

Krakowscy teatromani znają Katarzynę Gniewkowską, ale gdyby nie udział w serialach, m. in. "Ekipie", "Czasie honoru" dla wielomilionowej rzeszy pozostałaby Pani mało znaną aktorką.

- Przez wiele lat byłam związana ze Starym Teatrem i mam świadomość, jak wielu wspaniałych artystów w tym mieście jest niedocenionych tylko z tego powodu, że nie zagrali w popularnym filmie czy produkcji telewizyjnej.

Pani, niegdyś gwiazda Starego Teatru jest kolejną osobą, która nierozpieszczana przez ten teatr opuściła go, zamieniając na warszawską scenę narodową.

- Kocham Kraków nieodwzajemnioną miłością. Ale wg Wyrypajewa miłość musi być wzajemna, więc w wieku pięćdziesięciu lat, kiedy zorientowałam się, że tutaj nie jestem niezbędna, postanowiłam coś zmienić. Jestem wolnym człowiekiem i twórcą, mam poczucie bezpieczeństwa - to jest komfort.

Odeszli też Pani koledzy, m.in. Anna Polony, Tadeusz Huk, Jerzy Trela. W ten sposób wyrazili sprzeciw wobec nowych trendów w Starym Teatrze. Pani odejście też było sprzeciwem?

- Koledzy odeszli ze względów ideologicznych, ja raczej z potrzeby nowych poszukiwań wewnątrz siebie i odświeżenia umysłu. Po tacie nie znoszę zasiedzenia, stagnacji, mam potrzebę zmian otoczenia, w sensie ludzkim również. 26 lat w jednym miejscu to i tak przynajmniej o 10 lat za dużo. Ale faktem jest, że nowy nurt w teatrze, tak wychwalany przez grupy krytyków, jest mi obcy. Nie odnajduję się w nim. Jeżeli miało się doświadczenia z mistrzami teatru, to ma się duże wymagania i wysoko stawia poprzeczkę. Mnie jako aktorkę, ale jako widza również, interesuje teatr mądry, wrażliwy, cza­sem dojmujący, interesuje mnie człowiek. Będąc na kilku spektaklach Festiwalu Boska Komedia, przekonałam się, że nie znoszę teatru politycznego, mierzi mnie i nudzi równocześnie. Nie chcę oglądać teatru epatującego nienawiścią, integrującego się z ulicą, niszczącego wartości, pełnego fizjologii i wulgarności. Nie robią już na mnie wrażenia tysiące pup i genita­liów przewalających się po scenach. Kiedy Jarocki zaproponował mi rolę Iriny w "Szewcach", to najpierw zaprosił mnie na kawę do "Noworola" i przez całe spotkanie udowadniał mi, jak potrzebny jest element nagości w scenie na piedestale. Dlaczego i po co Nagość musi znaczyć. Jak słowo. Dlatego kiedy reżyser mówi mi, że jego psychologia, filozofia i mistyka w teatrze nie interesuje, to mnie taki reżyser nie interesuje.

Już od dawna krąży pani między Krakowem a Warszawą?

- Kiedyś były seriale, był i pozostał Teatr Narodowy, Och Teatr i w nim "Weekend z R". Teraz jestem w próbach "Mieszczan" w reżyserii Grażyny Kani u dyrektora Englerta.

Co z "Czasem honoru"? Czy honor nadal jest ważny na tym zmaterializowanym świecie?

- Oto jest pytanie. "Czas honoru", owszem wchodzi w nową fazę, ale beze mnie. Niestety i "stety", bo przez sześć lat nasyciłam się postacią doktor Marii i ją nasyciłam wszelakimi emocjami. Mam nadzieję, że doktor Maria pięknie odeszła z serialu.

A film?

- Jest jakiś problem ze mną i filmem. Mam nadzieje, że na nowym etapie mojego życia zawodowego rozwiążę go.

A może jest tak, jak powiedziała jedna z reżyserek: "Kaśka, świetna, ale za mało ma sobie gwiazdorstwa i pewności siebie"?

-Rzeczywiście, gwiazdorstwo jest mi obce.

Może trzeba bywać na bankietach, udzielać wywiadów. Pani tego unika jak ognia?

- Unikam. A dlaczego ma robić coś wbrew sobie? Po pierwsze, nie znoszę opowiadać o sobie, po drugie, tak zwane pozowanie "na ścianie" jakoś nie daje mi satysfakcji. Jeśli ktoś ceni moją pracę w teatrze czy filmie to do mnie dotrze. Próbuję znaleźć w życiu harmonię, oddzielając zawód od prywatności i robić wszystko, by żadna z tych dziedzin nie ucierpiała. Nigdy nie postawię na jedną kartę i nie podporządkuję się temu, co modne. Nawet nie zmieniłam męża od 30 lat, co jest ewnementem w naszej branży.

Nie ucierpiałam, bo woli być Pani dyżurnym rodzinnym "zamartwiaczem"?

- Wciąż się o wszystkich martwię. O syna Maćka, o córkę Paulę, o męża. Mam w sobie potrzebę nadopiekuńczości.

Dalej jesteście Państwo rozkrzyczaną, "włoską rodziną"?

- Tak mówią? Nie już się mniej się kłócimy, choć jesteśmy z mężem bardzo różni charakterologicznie. Pomału nauczyliśmy się siebie.

Depresja, którą Pani przeszła też czegoś uczyła?

- Tak, ale to na szczęście minęło.

Wciąż szukam w Pani tego szaleństwa, które ponoć Panią tak pociąga.

- Niedawno pewien interesujący mężczyzna powiedział mi, że gdybym była wolna, ożeniłby się ze mną, bo jestem taka poukładana. Chyba nie wiedział co mówi!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji