Artykuły

Schiller z koktajlem Mołotowa

"Zbójcy" w reż. Michała Zadary w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

W Michale Zadarze jest coś ze sprytnego belfra, który nudnawą lekcję klasyki podaje w sposób możliwie lekkostrawny. W jego "Zbójcach" XVIII-wieczna banda zmienia się w biedotę XXI wieku rabującą sklepy w czasie zamieszek.

Michał Zadara pracuje na opinię specjalisty od klasyki. Dopiero co wystawił we Wrocławiu Mickiewiczowskie "Dziady", efektownie i bez skrótów. Wcześniej w Teatrze Narodowym przypomniał "Aktora" - zakurzony na pierwszy rzut oka dramat Norwida zabrzmiał zaskakująco współcześnie. Wartko podawane frazy czwartego wieszcza mówiły o kapitalizmie jako mechanizmie napędzanym kolejnymi, nieuchronnymi kryzysami. Jednocześnie snuły komiczną opowieść o zubożałym arystokracie, który z narażeniem reputacji rozpoczyna karierę teatralną.

Po dwóch latach Zadara wrócił do Narodowego, by na dużej scenie sięgnąć po "Zbójców", debiutancką sztukę Fryderyka Schillera. Po prapremierze w 1782 r. późniejszy klasyk niemieckiej literatury został aresztowany, od księcia Wirtembergii dostał zakaz publikowania. Powód? W dramacie 22-letniego autora przestępstwo zostało przedstawione nie jako występek przeciw boskim prawom ani nawet nie jako efekt indywidualnej namiętności - ale jako akt buntu przeciw tyranii przestarzałego ustroju.

"Zbójcy" to opowieść o dwóch synach hrabiego Maksymiliana von Moor. Starszy z nich Karol (w tej roli Paweł Paprocki) zostaje wydziedziczony na skutek intrygi i fałszerstwa młodszego Franciszka, który chce przejąć też ukochaną brata Amalię (Wiktoria Gorodeckaja). Z grupą dawnych kolegów wolnomyślicieli Karol zakłada zbrojną bandę napadającą na syty kler i dostatnie mieszczaństwo. Wreszcie w przebraniu próbuje wrócić na dwór ojca.

Dramat młodego Schillera powstał, gdy na terenie rozproszonych państw niemieckich silnie oddziaływały idee, które już za chwilę za Renem doprowadzą do rewolucji francuskiej. Snuty przez zbójców libertynów sen o wskrzeszeniu starożytnych republik jest niczym żywcem wzięty z późniejszych pism młodego Hegla, dla którego Schiller będzie ważnym punktem odniesienia. Później z poetą będą polemizować m.in. Marks i Engels.

Zadara tłumaczy bunt przeciwko feudalnemu absolutyzmowi na sprzeciw wobec dzisiejszego kapitalizmu. Hrabiego Maksymiliana przebiera za prezesa korporacji, w ręce zbójców zamiast mieczy wkłada koktajle Mołotowa. Libertyni Schillera nie mają gdzie się podziać - przesiadują więc w lotniskowym holu, na ziemi niczyjej. Gdy staną się rozbójnikami, będą chwilami przypominać gangsterów, chwilami - partyzantów z jakiegoś kraju Trzeciego Świata, a także rabującą sklepy w trakcie miejskich zamieszek biedotę, w odróżnieniu od partyzantów pozbawioną celu i programu, biorącą tylko doraźny odwet za zbyt wielką niesprawiedliwość świata.

Kimkolwiek by byli leśni zbójcy, trudno z nimi nie sympatyzować, jeśli po drugiej stronie barykady stoją oślizgły dziedzic Franciszek i otępiały hrabia Maksymilian. Pierwszego Przemysław Stippa gra grubą, farsową kreską, w roli drugiego Mariusz Bonaszewski zdecydowanie się nie odnalazł.

Na scenę Narodowego wracają znane z "Aktora" hiperrealistyczne scenografie Roberta Rumasa. Pałac von Moora jest biurem rodem z lat 90., epoki szybkiego wzrostu fortun nowych polskich magnatów. Nie pasuje tylko telewizor plazmowy, na którym hrabia Maksymilian wyświetla sobie zdjęcie zaginionego syna. Kryjówka zbójców w Lesie Czeskim to z kolei wzięta z seriali kryminalnych rudera, w której swoje interesy załatwia półświatek. Wreszcie finałowa scena rozegra się w obszernym luksusowym segmencie kuchennym - z lodówką, zmywarką, kuchenką... Lśniące chromem blaty odgrywają tu taką samą rolę jak wcześniej koktajl Mołotowa. Nowoczesna oprawa raczej uatrakcyjnia przekaz, niż mówi nam coś o współczesności.

Na pierwszy rzut oka uniwersalna opowieść o buncie Schillera to łatwiejsze zadanie dla reżysera niż cieszący się opinią "ciężkiego" poety Norwid. Jednak "Aktor" od "Zbójców" brzmiał dużo celniej, był też niewątpliwie lepiej zagrany i zrealizowany. W Zadarze jest coś ze sprytnego belfra, który nudnawą lekcję klasyki stara się podać w sposób możliwie lekkostrawny. W przypadku "Zbójców" idzie na skróty. To, co choć trochę może przypominać dzień dzisiejszy - uwspółcześnia, choćby po trupach; to, co z teraźniejszością całkiem niekompatybilne - ogrywa śmiechem, jak choćby archaizmy i niezgrabności XIX-wiecznego przekładu Michała Budzyńskiego.

Nie na darmo Michał Zadara jest porównywany do Adama Hanuszkiewicza. Enfant terrible teatru PRL też wystawiał klasykę, zrobił "Balladynę" z motocyklami Hondy na scenie. Zadara do kolejnych przedstawień wstawia samochody, lubuje się w efekciarskich gadżetach. Ale przecież w zamiarze atrakcyjnego wystawienia klasyki nie ma nic złego - jej przypomnienie może być wartością samą w sobie.

Gorzej, że tym razem wszystkie atuty pomysłu reżysera zużywają się zdecydowanie za szybko. Zwłaszcza jak na prawie czterogodzinne przedstawienie. Ostatni akt rozłazi się niemiłosiernie - z tym, co komiczne, twórcy warszawskich "Zbójców" poradzili sobie dużo lepiej niż z tragedią. Ten komiksowo prosty w większej części spektakl ma niespodziewanie nieczytelną puentę. Koszulka z Che Guevarą nie pomaga - buntownik dostaje zadyszki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji