Artykuły

HARFA CZY DISCO?

Mijający sezon przyniósł dwie inscenizacje "Snu nocy letniej", które są od siebie tak różne, jak nie przymierzając, noc i dzień. Trzymając się tego po­równania powiem od razu, że za dzień uważam wersję Adama i Jarosława Kilianów, zrealizowaną w warszawskim Teatrze Polskim. Wymieniam na pierwszym miejscu scenografa-ojca zamiast reżysera-syna i nie jest to pomyłka. To jego indywidualność i temperament artystyczny określiły kształt przed­stawienia, które ma klimat pogodnej zabawy - w Szekspira a zarazem w teatr. W tej zabawie, mają­cej jednak rozmach wielkiego widowiska, las podateński nie może być, rzecz jasna, miejscem przerażających przeistoczeń, obnażających mroczne strony natury ludzkiej, i żaden z elfów, u Szekspi­ra z zasady pogodnych choć złośliwych, nie postra­szy nas swoją mocą sprawiania metamorfoz - nie będzie też odrażający. Ów las pod Atenami jest z woli Kilianów miejscem, w którym staje się piękna bajka dla dorosłych o miłości i jednocześnie miej­scem czarów sztuki teatru. Zaczyna się tonem wy­sokim i eleganckim. Akordami harfy, do której za­siada na proscenium harfistka. A dalej, tak zna­mienny dla twórczości Adama Kiliana ton afirmacji, lub jak kto woli zgody na życie "mimo wszy­stko", pulsuje podskórnym tętnem obrazów wielkiej chwilami urody plastycznej. Jak ten pierwszy, który otwiera widowisko: bezkresna przestrzeń, nasycona powietrzem i światłem księżyca, i kolorowy zaklęty krąg płynących wianków świętojańskich. Piękny jest też las, wyobrażony w smukłych abstrakcyjnych for­mach przestrzennych ze splecionych lin. Ale, jak to w pracach mistrza Adama bywa, w szczegółach kryje się dobry żart. A to Puk (Dariusz Kwaśnik) nosi na głowie skórzaną pilotkę, a to na ramie te­atrzyku rzemieślników ateńskich przycupnęła zielo­na gęś... Jest ona zresztą całkowicie na miejscu, skoro Kilianowie sięgnęli po przekład Gałczyńskiego, najlżejszy i najbardziej bajkowy spośród pol­skich przekładów tej komedii. Pamiętamy, że przed laty tym samym przekładem posłużył się Konrad Swinarski, który jednak wyostrzał partie tekstu, po­sługując się frazami z tłumaczenia Koźmiana. Kilia­nowie nie odczuwali konieczności takiej ingerencji, przyjęli tłumaczenie Gałczyńskiego z całym dobro­dziejstwem inwentarza. Więcej - bo niejako progra­mowo zrezygnowali z brutalizacji czy agresywności właściwych niektórym nowszym przekładom. Co w finale widowiska dało już prawdziwą farsę. Histo­ria o królu Pyramie i nieszczęśliwej Tyzbe grana jest od kulisy do kulisy, ale w granicach smaku i z prawdziwym temperamentem. Ku radości widzów toczy się z nieubłaganą logiką i ma swojego arcysolistę. Jest nim Damian Damięcki, który natchnął Spodka tkacza życiem, niezrównaną plastyką gestu i ruchu. Do swojej roli królewskiej Spodek gotuje się niczym lew do skoku, a kiedy już zbierze siły całkowicie rozbraja nas topornymi apostrofami do "kaczuszki słodkiej" czyli ukochanej. Przedstawienie rzemieślników ateńskich nie jest tutaj ani ironicz­nym dopełnieniem, jeszcze jedną wersją fabuły "Snu...", ani też pułapką na myszy, która objawia prawdę oraz intencje postaci. Kilianowie nie kon­trastują ostro dworu i świata rzemieślników, których jedyny problem polega tutaj na tym, by dostać go­dziwą zapłatę. Oglądamy dowcipną zabawę, nic więcej. Niektóre pomysły reżysera są po prostu nie­czytelne: dlaczego Puk mówi tekstem z "Wesela" Wy­spiańskiego i miotłą zamiata podłogę sceny? Co tu owijać w bawełnę, największym walorem przedsta­wienia w Polskim jest, rzeczywiście czarująca i ma­giczna chwilami, widowiskowość. Bo poza rolą Da-mięckiego i niezłymi epizodami pozostałych rzemie­ślników, trudno byłoby kogokolwiek wyróżnić. Od­nosi się wrażenie, jakby reżyser pozostawił aktorów samym sobie - stąd drażniąca statyczność, nawet nieruchawość scen zbiorowych, stąd także mała wyrazistość par zakochanych. Ginie, tak rozbudowa­na u Szekspira, strategia zwad miłosnych, mieniąca się tyloma odcieniami uczuć. Wydaje mi się, że na przeszkodzie w pogłębieniu ról stanęło to, że Jaro­sław Kilian pozostawił na boku całą sferę erotyzmu i seksualności "Snu", tak mroczną i tajemniczą. Pew­nie, w pogodnej, poezją przesyconej bajce, nie mo­gło być dla niej miejsca. W przedstawieniu Kilianów nie wyparowała ona całkowicie, ale traktowa­na jest nader powściągliwie i zarazem żartobliwie. Jak wtedy, gdy Tytania skacze coraz wyżej na ba­tucie i popiskuje, co oznacza miłosne spełnienie. Ci, którzy pamiętają "Sen nocy letniej" Petera Brooka, niegdyś pokazany w Warszawie, czy wspomnia­ne przedstawienie Starego Teatru, nie zadowolą się chyba propozycją Kilianów.

Inaczej z łódzkim przedstawieniem, świeżo nagro­dzonym w konkursie szekspirowskim. Erotyzm i se­ksualność Zawodziński mocno eksponuje, ale przy­dałoby się więcej subtelności w cieniowaniu relacji pomiędzy postaciami, czy raczej - parami zwłaszcza starszymi: Hipolita (Agnieszka Kowalska) i Tezeusz (Ryszard Kotys), Oberon (Marek Kasprzyk) i Tytania (Barbara Marszałek). Tytania uprawia szalone zapa­sy miłosne ze Spodkiem - osłem, drzewa w lesie mają falliczną, bliźniaczą formę. Puk rozpadł się na dwoje, na męskie i żeńskie, co podkreśla osadze­nie aktora i aktorki w tej wspólnej dla nich roli (Irena Burawska i Zbigniew Szreder). Ale i to przedstawienie, choć miłość pokazuje jako "przemi­jający błysk w spowijającej świat ciemności", choć podszyte jest goryczą godną najbardziej gorzkich komedii Szekspira, nie rozwiązuje tajemnic "Snu..." Choć na pewno noc świętojańska jest tutaj czasem mroku i niebezpieczeństw, nie tyle sprowokowanych działaniem elfów, co pokrętnością natury ludzkiej. Zawodziński nie bez kozery wprowadził piękne wizualnie aluzje do toposu "vanitas vanitatum i "et in Arcadia ego". Świetnie rozwiązał prze­strzeń sceny, nad którą przesuwa się i znika po­most zajmowany przez malowniczą gromadę elfów. Łódzki "Sen..." jest dynamicznym i efektownym wi­dowiskiem, którego ozdobę stanowią młodzi zako­chani, a zwłaszcza Helena Urszuli Grydzewskiej. Ale podobać się też mogą odważne anachronizmy, jak rowery, na których hula gromada rzemieślników. Ich widowisko toczy się przy dość znudzonym dworskim audytorium. Młodzi we współczesnych ślubnych strojach zajęci są sobą, popijają szampa­na, siedząc na podeście przecinającym widownię. Starszym widzom historia Pyrama i Tyzbe jest rów­nie obojętna. Wszystkie nadzieje, oczekiwania i lę­ki rzemieślników, zostają poniżone - ktoś, jak ochłap, rzuca im chudą sakiewkę. Ale ile przed­tem jest zabawy i śmiechu na widowni - długo bę­dę pamiętać energię i determinację Spodka (bardzo dobry Mariusz Jakus) oraz vis comica Cezarego Rybińskiego. Tyzbe w niechlujnej peruce, z ustami pomalowanymi w serduszko i opadającymi grubymi pończochami na podwiązkach, Lew z metalowymi szponami, zatrwożony o powodzenie swojej roli... Szaleńczą zabawę kończy wyjście aktorów w rytmie dyskotekowej muzyki. Harfa więc lepsza czy disco? Na szczęście, nie ma na to pytanie jednej dobrej odpowiedzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji