Artykuły

Śpiewanie z dreszczykiem

- Z perspektywy lat widzę, jak wiele zawdzięczam konkretnym ludziom, którzy mi bezinteresownie pomagali. Teraz spłacam zaciągnięte długi, starając się pomagać młodym talentom - mówi śpiewaczka operowa IZABELA KŁOSIŃSKA.

Z IZABELĄ KŁOSIŃSKĄ, śpiewaczką operową, solistką Teatru Wielkiego - Opery Narodowej, rozmawia Ewa Solińska.

Ewa Solińska: Jakie znaczenie dla artysty ma jego miejsce urodzenia?

Izabela Kłosińska: - Jeśli ktoś ma talent, na przykład wspaniały głos i pasję śpiewania, to to, w jakim miejscu się urodził, jest kompletnie nieistotne. Najważniejsza jest silna motywacja, aby spełniać swoje zamiary.

W Pani wypadku było chyba nieco inaczej. Jako rodowita warszawianka wykształcenie zdobyła Pani w stołecznej uczelni, a karierę zawodową związała głównie z Teatrem Wielkim - Operą Narodową.

- Proszę sobie wyobrazić, że na samym początku mojego śpiewania byłam bardzo daleko od opery. Dosłownie i w przenośni. Wychowałam się z moimi dwoma braćmi na Boernerowie, czyli Starym Bemowie, dość odległym od placu Teatralnego. Chodziłam do Szkoły Podstawowej nr 150 im. generała Wiktora Thommee, gdzie istniał rewelacyjny chór, zespół, z którym nasza szkoła zdobywała najwyższe lokaty w ogólnopolskich konkursach chóralnych. W Liceum im. Cypriana Kamila Norwida już chóru nie było, ale i tam występowałam jako solistka na apelach czy ważnych uroczystościach szkolnych. Nie bałam się i miałam donośny głos. Ale arii operowych wówczas jeszcze nie słuchałam, a tym bardziej nie śpiewałam. Mam chyba głos po tacie, który jak krzyknął przepięknym barytonem na nas bawiących się na podwórku, słychać go było na całym osiedlu! Mama cudownie grała na skrzypcach i akordeonie. W naszym domu dużo się muzykowało, zwłaszcza podczas świąt czy imienin. Ja, jako zdolne dziecko, byłam wtedy obiektem zainteresowania i pochwał. To bardzo pomaga.

Od śpiewania przy rodzinnym stole do zawodowej sceny czy estrady droga jednak daleka...

- Tym bardziej że nie kształciłam się w żadnej szkole muzycznej. Nie znałam nawet nut, a tego, co śpiewałam, uczyłam się ze słuchu. Zaczynałam od jazzu, gdyż w takiej muzyce, improwizacjach, wolności czułam się najlepiej. Dopiero moi przyjaciele i koledzy - muzycy jazzmani, z którymi występowałam jeszcze jako uczennica liceum, zauważyli, że mam bardziej "operowe" niż jazzowe warunki wokalne.

Nieznajomość nut nie bywa przeszkodę w jazzie, ale w operze jest to już kompletnie niemożliwe!

- Oczywiście. Te podstawowe braki nadrobiłam na pierwszym roku studiów w warszawskiej Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej. Taki był warunek, aby pozostać na uczelni.

Jak się Pani tam dostała?

- W tajemnicy przed rodziną poszłam na egzamin. Przed komisją zaśpiewałam arie z oper Pucciniego: Lauretty z "Gianni Schicchi" i Mimi z "Cyganerii", oraz pieśń Moniuszki "Polna różyczka". Arii nauczyłam się, słuchając nagrań Mirelli Freni. Otrzymałam najwyższą punktację ...zostawiając za sobą utytułowane koleżanki po ukończonych szkołach i lekcjach prywatnych. Ale właśnie w tym czasie, pod koniec lat 70., dla utalentowanych, obdarowanych przez naturę wspaniałym głosem młodych ludzi stworzono w Warszawie możliwość studiowania również bez wcześniejszego przygotowania.

I Pani skorzystała z tej szansy.

- Dokładnie tak. Ale w domu przyznałam się do zdanego egzaminu dopiero po fakcie. Nie chciałam, aby zniechęcano mnie wcześniej, że porywam się z motyką na słońce, skoro nie znałam nawet nut! Rodzice, oboje zajmujący się pracą w księgowości, mimo wielkiej muzykalności świat postrzegali w bardziej życiowych kategoriach. A w domu naprawdę się nie przelewało...

Pani wspaniały głos przetrwał profesjonalne nauczanie bez szwanku. Jak to się stało?

- Już na trzecim roku po rewelacyjnie zrealizowanym studenckim spektaklu "Kserksesa" Haendla, wystawionym także na małej scenie Teatru Wielkiego, zostałam, jak inni moi koledzy i koleżanki, zauważona przez Antoniego Wicherka, ówczesnego dyrektora opery. Mieliśmy odtąd wolny wstęp na próby, pracowaliśmy z zawodowymi korepetytorami. Bardzo dużo zawdzięczam zwłaszcza niezapomnianej pianistce Renacie Humen, z którą przygotowałam się również do debiutu.

Zapewne doskonale Pani go zapamiętała.

- Jasne! Weszłam przecież na scenę w partii Micaeli w "Carmen" Bizeta bez próby z orkiestrą! A śpiewali wtedy w spektaklu wszyscy wielcy: Bogdan Paprocki jako Don Jose, Jan Czekay w partii torreadora, Anna Malewicz-Madey, Pola Lipińska i Krystyna Szostek-Radkowa jako Carmen. Z każdą z tych osób śpiewałam potem już na normalnych przedstawieniach. I wcale nie walczyłam o tę i następne role.

To o Panią walczono. Przecież rola Micaeli w "Carmen" to nie epizod, a wykazując tak wielką odwagę i zimną krew podczas debiutu, musiała Pani zaimponować kolegom.

- Zaufałam dyrygentowi. Był nim Mieczysław Nowakowski. I jakoś się udało.

Pierwsza premiera - jako Musetty w "Cyganerii" - była zarazem Pani egzaminem dyplomowym. Uwieńczonym najwyższymi notami.

- O tym, że zaśpiewałam premierę, także zadecydował dyrygent. Z perspektywy lat widzę, jak wiele zawdzięczam konkretnym ludziom, którzy mi bezinteresownie pomagali. Teraz spłacam zaciągnięte długi, starając się pomagać młodym talentom. Podczas kursu wokalnego w Dusznikach poznałam rewelacyjną 18-letnią uczennicę szkoły muzycznej, mieszkającą gdzieś z dala od Warszawy. Zobaczyłam w niej siebie sprzed lat: małą, chudą, z wielkim głosem i pasją śpiewania. Niebawem o niej usłyszycie!

Jest Pani bowiem również wziętym, ale surowym pedagogiem.

- To prawda. Wobec swoich uczniów i studentów jestem przede wszystkim uczciwa; kto według mnie nie rokuje, nie podejmuję się uczenia go. I nikt ani nic nie jest w stanie mnie przekonać, że jest inaczej.

Zdobyła sobie Pani wystarczający autorytet. Ale nie tylko; wielu ludzi darzy Panią autentyczną muzyczną miłością. Zwłaszcza za partie w dziełach Pucciniego. To twórca towarzyszący Pani od egzaminu wstępnego na uczelnię po niezapomnianą CioCio San w "Madame Butterfly", spektaklu w reżyserii Mariusza Trelińskiego wystawianym w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej.

- Do dziś pamiętam młodziutkiego melomana Sebastiana Kudynowskiego, który przychodził po każdym moim spektaklu z wielkim bukietem kwiatów... Zadziwiał nie tylko mnie, ale i kolegów za kulisami.

W Pani fachu, jak mawiał dyrygent Jerzy Semkow o artystach, trzeba mieć wrażliwość mimozy, ale i odporność słonia.

- Absolutna racja!

Odczuwa Pani pewnego rodzaju mobilizację przed występem?

- Przeżywam spory stres. Jest to szczególnego rodzaju dreszczyk, a już całkiem zwyczajnie mówiąc, po prostu mam tremę. Bez niej spektakl, przynajmniej według mnie, nie jest taki jak trzeba. Miałam tylko jedno bezstresowe przedstawienie. Dlatego pamiętam do dziś, że był to "Mały kominiarczyk" Brittena dla dzieci. Podobnie z występami na estradzie. Całkiem niedawno, w Białymstoku, śpiewałam np. utwory do wierszy Czesława Miłosza. Nadal mam też słabość do pianistów jazzowych: chętnie występuję z Andrzejem Jagodzińskim, Włodkiem Pawlikiem, Adamem Makowiczem. Moja doba powinna mieć co najmniej 48 godzin, a i tak byłaby wypełniona.

Zwłaszcza że od września zeszłego roku pełni Pani funkcję dyrektora do spraw castingów w Teatrze Wielkim. Miło więc, że zmieściła Pani w napiętym kalendarzu występ na inauguracji koncertów chopinowskich w łazienkach z Markiem Drewnowskim przy fortepianie.

- Z przyjemnością przyjęłam tę propozycję Stołecznej Estrady. Dreszczyku też nie zabraknie. Po raz pierwszy w życiu zaśpiewam pod pomnikiem Chopina. I to na świeżym powietrzu.

***

Izabela Kłosińska - śpiewaczka operowa, wyróżniona medalem Gloria Artis i wieloma trofeami w kraju i za granicą za kunszt wokalny i aktorski. W Teatrze Wielkim - Operze Narodowej wykreowała kilkadziesiąt najważniejszych ról dla sopranów, w tym m.in. najbardziej zapamiętaną tytułową partię w "Madame Butterfly" Giacoma Pucciniego. Jej specjalnością są również role w dziełach Giuseppe Werdiego: Wioletty w "Wiacie", Amelii w "Balu maskowym" czy Leonory w "Mocy przeznaczenia". Zachwycała publiczność także swoją Małgorzatą w "Fauście" Charlesa Gounoda, jej talent objawiał się oczywiście też w polskim repertuarze: w "Strasznym dworze" Stanisława Moniuszki występowała jako Hanna, a w "Królu Rogerze" Karola Szymanowskiego jako Roxana.

Szczególne miejsce w pamięci słuchaczy zajmują kreacje oratoryjne wokalistki. Maszczą w dziełach Krzysztofa Pendereckiego, m.in. w "Raju utraconym", "Dies irae" i "Siedmiu bramach Jerozolimy". lapis "Polskiego requiem" pod dyrekcją Antoniego Wita z jej udziałem otrzymał Record Academy Award 2005, przyznaną przez japoński magazyn muzyczny "Geijutsu" za najlepsze nagranie muzyki współczesnej.

Profesor Izabela Kłosińska jest również pedagogiem na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji