Artykuły

Zgubiona dziura gardła

"Noc Walpurgii" w reż. Waldemara Śmigasiewicza w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Wszelakie ciemności w delirycznych palcach obracał tak długo i uparcie, aż mu z tych obrotów bólu - poemat skapywał. Zawsze poemat. Nic mniej niż poemat. Na kartkę, na skórę, na powieki, na świt w środku nocy, na noc w sednie brzasku - skapywało ciepło słów. Chyba było wtedy lżej. Móc zobaczyć swoje słowo na wieki zapisane! Boże ty mój! Mucha nie siada: gdy widział zapisane - musiało być lżej.

Pemat-proza "Moskwa-Pietuszki", poemat-dramat "Noc Walpurgii", poemat-dramat "Fanny Kapłan", albo poemat-proza wysoce autobiograficzna "Zapiski psychopaty". Pisał, żeby móc godnie podnieść powiekę. Poemat-strzęp, poemat-spowiedź, poemat-rzężenie, poemat-rzyg, poemat-oddech, poemat-iluzja ukojenia. Pisał, żeby lżej bolało. Aż wreszcie rak krtani przeżarł gardło i do finału musiał się sposobić z dziurą w rurze, przez którą życie całe przełaziły wszelkie płynne demony ziemi. Ostatni oddech nie był oddechem. Ostatni oddech był ostatnim chrobotem. Ten, co był przez Boga naznaczony chrobotem, nazywał się Wieniedikt Jerofiejew. Umarł z otworem w wiernej, owalnej ścieżce gorzały. Umarł bez słowa.

W której minucie wyreżyserowanego przez Waldemara Śmigasiewicza poematu dramatycznego "Nocy Walpurgii" pomyślałem, że trzeba zamknąć oczy, głowę o kant fotela oprzeć i zacząć sobie przypominać niepojęte konszachty życia Jerofiejewa z pisaniem Jerofiejewa? W dziesiątej? A może w piętnastej? Jak szybko zacząłem za Stanisławem Grochowiakiem wyszeptywać myśl o godzinach przy piórze, które leczą rany i dają doczekać jutra?

Krótko mówiąc - wcześnie, bardzo wcześnie. Zdumiewająco wcześnie zamknąłem oczy i oparłem głowę o kant fotela. Być może wtedy, gdy grający rolę Stasika Marcel Wiercichowski zrobił drugą z rzędu minę wariata wprost z folderu Kobierzyna wziętą? Może odpłynąłem, gdy kreujący postać Wowy Piotr Różański mógł się już ze swym pogubieniem aktorskim na amen ukryć pod kuriozalnym, na samym środku nosa przyklejonym opatrunkiem? Czy mogło też w mym "wymięknięciu" pójść o to, że prędko przestałem wierzyć intonacjom Sławomira Sośnierza jako Prochorowa, szefa zamkniętego oddziału szpitala wariatów, gdzie opowieść Jerofiejewa się rozgrywa? Tak, mogło.

"Noc Walpurgii" to dramatyczny poemat o ucieczce w szał przed demonem, ucieczce, co żadnych szans nie miała. Ale jeśli jest tak, że walka o jasność to proceder skazany na fiasko - to czy należy przestać chcieć jasności? Oto pytanie Jerofiejewa. Zostawmy problem koloru, twarzy i natury demona, który czystym ludziom kazał zdychać w cieniu Kremla. Lenin to był? Stalin? Chruszczow?... Socjalizm? Komunizm? Łubianka?... Dajcie spokój! Opowieść Jerofiejewa nie jest opowieścią zbolałego dysydenta. Opowieści, poematy Jerofiejewa to pytania o sens wszystkich tych ukłuć, co z nich życie się składa. I są pytaniami o sens ucieczek. W gorzałę, maniakalną wędrówkę, skrajną marginalność, w nieokiełznany los kloszarda.

Czy tak trudno to zrozumieć? Wydany przez Wydawnictwo Literackie dorobek życia Jerofiejewa to książczyna zaledwie 450-stronicowa. Czy tak mało oswojonego bólu - to naprawdę aż tak dużo, by nie pojmować, że bolesnej literatury nie wolno tykać bez głębszych, intymnych pobudek? Nie w tym problem, czy Śmigasiewicz lubi czy też nie lubi "wychylić". Idzie mi o to, że nie pojmuję, jak mu mogła oczywistość umknąć, ta mianowicie, że "Noc Walpurgii" to nie jest i nigdy nie będzie wspomniany folder Kobierzyna. A, niestety, jakoś tak, papierowo, Śmigasiewiczowi wyszło w Bagateli.

Nie wierzę im. Zamykam oczy i głowę o krawędź fotela opieram, bo wszyscy tutaj coś udają. Dużego wariata, średniego wariata bądź małego wariata. Duży koloryt lokalny w materii obsługi lekarsko-pielęgniarskiej, duży (na przykład Alina Kamińska jako siostra Tamarka albo Krzysztof Bochenek w roli doktora Borii), średni (Ewa Mitoń jako lekarka Zinaida), wreszcie mały koloryt lokalny (Ewelina Starejki jako siostra Nathalie, a obok Alicja Kobielska jako lekarz naczelny). Nie ufam im. Coś udają. Tylko grają świat pogruchotany. Tylko pokazują zwichnięcie. I wychodzi z tego myślowy plakat: zły świat i grupka biedactw, duchowo i fizycznie gnębionych przez świat.

Nie wierzę im. Przez trzy godziny zaprezentowali seans, co by mógł nosić tytuł "Noc Gimnazjalisty Dumającego o Czubkach". Wykrzywienia ust, mętne oczy, nawiedzone kolebania się, wrzask zmieszany z szeptem. Papier. Papier. Papier...

Tak, nie wierzę im. Nic wielkiego się nie stało, zwyczajnie pewność mam, że kłamią. To wszystko. Na dokładkę, pokazywactwo papierowego szaleństwa szybko w wielką monotonię się układa... Zresztą, co tu dużo gadać. Jeśli rolę główną, postać niejakiego Gurewicza, który do "wariatkowa" trafia, by pojąć, że ucieczka w idiotyzm to jedna z najmniej idiotycznych szans, które los nam dał, jeśli Dariusz Starczewski gra tę rolę tak, że ja oczu jego dostrzec i zapamiętać nie mogę, to rzeczywiście trzeba mi już kończyć tekst.

Jerofiejew umykał w poematy, tak jak napisany przez Jerofiejewa ludzki plankton "Nocy Walpurgii" czmychał w szaleństwo. On i oni - normalni byli. Aż tak normalni, że do jutra przeżyć chcieli. Jeśli komuś umyka, że frazy Jerofiejewa to nic mniej, jeno aż cierpkie wychylenia ku nieuchwytnej jasności - lepiej, by co innego brał na reżyserski warsztat.

Na zdjęciu: Piotr Różański, Wojciech Leonowicz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji