Artykuły

Bonaszewski: Przyglądam się sobie

- Dostojewski mnie zgarbił, Camus znihilował. Miałem 15 lat i myślałem, że to potworne, że istnieję - opowiada Mariusz Bonaszewski.

W podstawówce pobiłem rekord, przez 27 dni nie chodziłem na lekcje. Szkoła zorientowała się dopiero po 27 dniach, oczywiście rodzice, pytania, co robiłem. Bo każdego dnia wychodziłem z domu z teczką, po południu odrabiałem lekcje.

- Chodziłem do lasu, na śmietnisko koło Słupska.

- Co tam robiłeś?

- Czytałem książki.

- To będziesz teraz pisał o tym, co przeczytałeś.

Chcieli sprawdzić, czy naprawdę czytałem. To była czwarta klasa. Oprócz ''Tomków'' Szklarskiego przeczytałem wtedy Arthura Conan Doyle'a. Zostałem wtedy ugryziony przez kryminał, ale też przez nałóg. Do tej pory czasem wagaruję od różnych zajęć i czytam całą noc. Następny dzień jest fatalny, w domu mnie nie ma, ale po takim cyklu odkładam książki. Wchodzę w nałóg i z niego wychodzę, wchodzę i wychodzę.

Koniec podstawówki to Dostojewski. Ja się przez niego garbię. Mam wrażenie, że Raskolnikow mnie tak przygniótł. Potem był Camus. Nic z niego nie rozumiałem, tylko poczucie rezygnacji. Dostojewski mnie zgarbił, Camus znihilował. Miałem 15 lat i myślałem, że to potworne, że istnieję. Dlatego wierzę, że można być źle dotkniętym przez czytanie, że można ludzi niechcący przerobić, jeśli da się im książki, których nie rozumieją. Jest sporo cech, których w sobie nie znoszę, i wiążę to z nadzianiem się na literaturę.

W domu było bardzo dużo książek, ojciec, który pracował w budownictwie i sam czytał głównie o II wojnie światowej, kupował wszystko, co się ukazywało. Jednak przewodników po książkach spotkałem dopiero w Warszawie. Studiując w szkole teatralnej, trafiłem do domów ludzi, którzy wykonali ogromną robotę czytelniczą. To byli pracownicy Instytutu Sztuki, reżyserzy, warszawscy Żydzi, wśród nich Ninel Kameraz-Kos, matka mojego kolegi Łukasza Kosa, który później został reżyserem. Podczas tych spotkań zawsze ktoś prowadził wykład, na przykład o diable w średniowieczu, historii policji albo o Paryżu. Oszalałem wtedy. Rzucałem się w to czytanie, czasem znów na oślep albo na wyrost. Czytałem Lévi-Straussa i Foucaulta, rzuciłem się w Gombrowicza, ale dziś wiem, że to było powierzchowne. Tak naprawdę do spotkania z Jerzym Jarockim w 2004 roku niewiele z niego pojmowałem.

Czytam po to, żeby zasnąć, i po to, żeby nie spać. A więc w książce nie chcę analizy - muszę być w ruchu, być bohaterem albo nienawidzić go, muszę widzieć obrazy. Niezależnie, czy są to książki historyczne, czy kryminały - jak dziecko muszę się zamykać w światach, których nie ma. Przypuszczam, że to się zaczęło od Szklarskiego i Conan Doyle'a, do których już zresztą nie wracam. Nie umiem wracać do książek przeczytanych, szczególnie do tych, które pamiętam, gdzie leżały na półce, gdy byłem małym chłopcem. Gdy próbuję je czytać na nowo, mam poczucie, że próbuję wejść do świata, którego już nie ma.

Pamiętam z młodości olśnienie Chandlerem, którego czytałem dla zdań. Do tej pory szukam w książkach zdań. Ostatnio zdarzyło mi się to przy ''Drugim dzienniku'' Pilcha. Siedziałem z nim na podłodze w Empiku, przerzucałem kartki i ciągle zapadało mi w pamięć jakieś zdanko. Nie znoszę chropowatości. Jeśli język jest zły, odrzucam książkę po dwóch stronach. Dobry język łatwo czyta się głośno. ''Traktat o łuskaniu fasoli'' Myśliwskiego doceniłem dopiero, gdy pracowałem nad monodramem na jego podstawie. Zacząłem czytać na głos i okazało się, że to jest jak Szekspir - nie trzeba szukać napędu ani oddechu.

Niszczę książki. Biografię Jerozolimy autorstwa Simona Sebaga Montefiore doprowadziłem do stanu, jakby miała 600 lat. Jest brudna, tłusta, wypadają kartki. Wożę książki w samochodzie, nie zawsze czytam od dechy do dechy, tylko w różnych miejscach. Noszę w kieszeniach, czytam w metrze, a potem na spacerze z psem. Nawet jeśli leżę i czytam, to z podwyższonym pulsem, zaangażowany w zdarzenia, biegnę w tej książce. Może dlatego one tak potem wyglądają.

Kilkanaście lat temu wróciły do mnie kryminały. Byłem święcie przekonany, że to ja odkryłem Skandynawów - kiedy pojawił się Henning Mankell i Jo Nesbo, chodziłem i mówiłem, że to genialne. Nie obchodzi mnie u nich socjologia, interesuje bohater. Jego zmęczenie, słabości i intuicja. Ten moment, gdy coś zauważa, zapisuje w tyle głowy i w jakimś momencie to okazuje się ważne. Podobnie pracują aktorzy. Często rozpoczynają robotę, dochodzą do jakichś tropów, potem zarzucają je, tu krzyczą, tam piszczą, a potem okazuje się, że najlepsze były te pierwsze tropy, jeszcze z etapu, kiedy czyta się tekst w domu.

Czytając kryminały, sam staję się detektywem, rozwiązuję zagadkę razem z bohaterem. Zresztą bohaterowie wszystkich istotnych kryminałów oprócz sprawy śledzą samych siebie - stać ich na to, żeby mieć dystans do siebie i zajmować się swoimi reakcjami, tym, dlaczego są akurat takimi ludźmi.

Ja nieudolnie, bo nie mam puenty, cały czas śledzę samego siebie, próbuję się dowiedzieć, gdzie jestem, gdzie jest ten chłopiec, który wkładał książki na półkę, a teraz boi się wyjąć je z powrotem, jakie tak naprawdę mam sprawki na sumieniu. W literaturze można się temu przyjrzeć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji