Artykuły

Opaska przyrosła do ręki

Moc wspomnień Jurandota polega również na tym, że pisze o świecie oglądanym na własne oczy, ze świadomością, że tego świata już nigdy nie będzie, a zamiast niego pojawi się bezdenna wyrwa, mimo iż w miejscu dzielnicy żydowskiej splantują gruzy i zbudują nowe domy, posadzą trawniki i postawią pomnik - pisze Paweł Smoleński w Gazecie Wyborczej.

Mam od jakiegoś czasu brzydki obyczaj zaginania rogów stron w książkach. Z bezliku powodów, lecz głównie dlatego, by wrócić bez pudła do jakiegoś fragmentu szczególnego, a to ze względu na słowa, myśl lub obrazek. Częściej zaginam róg u dołu strony. Siedzę więc nad wydanymi po 70 latach wspomnieniami i opowiadaniami Jerzego Jurandota "Miasto skazanych. 2 lata w warszawskim getcie" - nad grubym tomiszczem, do którego dołożono garść wierszy żony Jurandota, Stefanii Grodzieńskiej, "Dzieci getta". I łapię się na tym, że zaginam wszystkie strony, jakoś nie mogę odpuścić ani kawałka. Żeby była jasność - mam poczucie, że przeczytałem zdecydowaną większość tego, co na temat Zagłady wydano po polsku; zebrała się tego całkiem pokaźna biblioteka.

A jednak "Miasto skazanych" to książka szczególna. Nie tylko ze względu na Jurandota, który w końcu zajmował się satyrą i popularnym tekściarstwem, więc twórczością raczej z tych lżejszych, co nie oznacza wcale, iż z niższej półki. W końcu nieśmiertelna "Ada, to nie wypada" jest piosenką przepysznej urody i wcale nie szkodzi, że podśpiewywały ją nasze prababcie w czasach II Rzeczypospolitej. Wesoła rymowanka o Adzie złączona przez osobę autora z opowieścią o Szoah to zestawienie, które musi kręcić.

Nie warto tak kombinować. Ta książka po prostu odbiera sen. Powinna znaleźć się w kanonie lektur obowiązkowych.

Jurandot pisze tak: "Przez długie miesiące śnił mi się co noc ten sam sen: właśnie nadeszła wiadomość o zawieszeniu broni, ulicą wali rozentuzjazmowany tłum, tysiące, tysiące ludzi. Idę w tym tłumie - właściwie nie idę, tylko niesie mnie radość, jestem, tak jak wszyscy, pijany radością - i nagle spostrzegam, że na prawej ręce ciągle jeszcze mam opaskę. Chcę ją zerwać - nie daje się. Zaczynam szarpać, rwać - na nic. Opaska przyrosła mi do ręki, już jej się nigdy nie pozbędę". Albo tak: "Dziwne było moje uczucie, kiedy patrzyłem na tych ludzi bez opasek. Dotychczas byli koledzy, znajomi, współpasażerowie tramwaju, przygodni sąsiedzi z kawiarni czy z kina, przechodnie na tej samej ulicy. Swoi. I nagle, przez to, że ja na prawym ramieniu noszę białą szmatę, której oni nie mają, wyrósł między nami mur. Mur niewidzialny, ale nie mniej realny od tych, które dzielą dwie dzielnice. To już nie są swoi, to już inny świat, dla mnie niedostępny. To aryjczycy".

A przecież Jurandot daleki jest od oskarżania Polaków, mimo że szmalcownicy, kapusie, donosiciele itp. należą do panów życia i śmierci jego wojennego świata. W dwóch czy trzech miejscach wspomnień, zwłaszcza tych zahaczających o przedwojnie, np. o lekcjach religii w szkole, pojawia się lekki brzęk, a może gwizd styropianu przeciąganego po szklanej szybie, że Żyd to w końcu Żyd, z racji żydostwa ma coś na sumieniu. Zajmuje się swoimi snami i swoim, wyrosłym znienacka, poczuciem obcości. Nie da się na nie nic poradzić i nie pomoże, że Grodzieńską i Jurandota wybawili z pociągu do Treblinki właśnie Polacy. Opaska z gwiazdą Dawida jest jak stygmat. Dotyczy również tych, którzy jej nie noszą.

W getcie za przyzwoleniem Związku Artystów Scen Polskich, który teatralne przedstawienia podczas okupacji uważał za kolaborację, Jurandot współzakłada teatrzyk, z początku mieszczący się w okolicach placu Bankowego, a później tam, gdzie dzisiaj jest kino Femina (teatrzyk tak się właśnie nazywał). Wspomina, że ubodła go uwaga jednego z szefów ZASP, czy aby żydowski kabaret nie będzie sączył widzom niemieckiej propagandy, lecz nieporozumienie wyjaśniono w kilku słowach.

Do udziału w przedstawieniach zachęcały recenzje, jak ta zamieszczona w "Gazecie Żydowskiej": "Dnia 29 czerwca 1941 r. odbył się w Melody Palace benefis Stefanii Grodzieńskiej. Młoda ta artystka, obdarzona prawdziwym talentem groteskowym, a przy tym wyjątkowym wdziękiem i urodą, stała się w ciągu kilku miesięcy ulubienicą publiczności, o czym świadczyła wypełniona po brzegi sala i owacja, jaką publiczność zgotowała benefisantce. Stefania Grodzieńska wystąpiła w doskonałych numerach solowych oraz w ogólnie lubianych i popularnych duetach aktualnych z Edmundem Minowiczem. W benefisie wzięli udział poza tym: Wiera Gran, Michał Znicz, Symche Fostel, Józef Orenstein, Stanisław Szeps i trio wokalne Anny Osser. Konferansjerkę prowadził z dużym humorem i swadą kier. literacki Feminy p. Jurandot".

Niektóre afisze nazywały Jerzego Jurandota "Jerry", zgodnie z przedwojenną manierą. Na widowni: adwokaci, lekarze, profesorowie uniwersyteccy, ale też handlarze, szmuglerzy, kombinatorzy wszelakiego rodzaju.

A wokół getto z tyfusem i śmiercią głodową na ulicach. Jak to połączyć? "Miasto skazanych" wyjaśni, choć i tak wszystko razem jest ponad ludzki rozum i serce.

Nie tylko pióro Jurandota sprawia, że od książki nie można się oderwać, choć jej czytanie po prostu boli. Tekst opatrzony jest drobiazgowymi przypisami autorstwa Agnieszki Arnold i Pawła Szapiry, wyróżnionymi zielonym kolorem czcionki, precyzyjnymi jak cięcie skalpela, a dającymi coś, co w uproszczeniu można nazwać kontekstem. Moc wspomnień Jurandota polega również na tym, że pisze o świecie oglądanym na własne oczy, ze świadomością, że tego świata już nigdy nie będzie, a zamiast niego pojawi się bezdenna wyrwa, mimo iż w miejscu dzielnicy żydowskiej splantują gruzy i zbudują nowe domy, posadzą trawniki i postawią pomnik. Przypisy najmocniej jak można cofają nas w czas, gdy mieszkali tam żywi ludzie, choć skazani na śmierć. Dobrzy, źli, wierzący i bezbożnicy, piękni i brzydcy.

Jurandot notuje: "Każdy warszawianin pamięta doskonale, jak wyglądała dzielnica żydowska przed wojną. Ile razy kogoś z nas sprowadziły tu jakieś sprawy, starał się załatwić je jak najprędzej i jak najśpieszniej opuszczał te mroczne, ciasne, pełne zgiełku ulice z dwoma rzędami brudnych, odrapanych domów i z tłumem nerwowych, wiecznie spieszących się ludzi na chodnikach. Zdawałoby się, że na niewielkim odcinku skupiła się cała brzydota Warszawy. I nigdy bym nie przypuszczał, że przyjdzie czas, gdy rajem utraconym wydawać mi się będą nie tylko europejskie ulice śródmieścia, ale i odrażające zaułki przedwojennego getta".

Przypis brzmi: "Józef Łobodowski pisze o Zuzannie Ginczance, że gdy przyjechała do Warszawy i pokazano jej Czarny Ląd za Żelazną Bramą, wpadła w przerażenie: To ma być mój naród? Jurandot zapewne daleki był od wizji szklanych domów Stefana Żeromskiego, jednak marzył o Warszawie - europejskiej metropolii, pełnej szerokich ulic, oświetlonych, z nowoczesną architekturą i zasobnymi mieszkańcami".

Albo: "Zza muru Siennej widziałem czerwoną dachówkę wieżyczki domu Gebethnera i Wolffa, gdzie na wystawie leżały zwykle nuty moich piosenek. Kto wie, może i teraz leżą".

Arnold i Szapiro: "Reprezentacyjna księgarnia domu wydawniczego Gebethner i Wolff mieściła się na parterze nieistniejącej obecnie kamienicy na rogu ulicy Zgoda 12 i Sienkiewicza 9 (dawnej Nowosiennej). Z ulicy Siennej, włączonej do getta na odcinku między Żelazną a nieistniejącą dziś Wielką - mimo muru (jego zachowany fragment jest w podwórku posesji nr 55), znajdującej się za nim zabudowy i sporej odległości (ponad kilometr) - prawdopodobnie doskonale było widać przynajmniej szczyt ośmiokondygnacyjnej wieży budynku".

Albo: "Wariat Rubinstajn biegał ulicami getta z zadowoleniem i wolał: Ale glajch, ale glajch, wszyscy jednakowi. Ten piękny slogan o równości oznaczał jednak w tym wypadku zrównanie wszystkich do poziomu wariata Rubinstajna".

Arnold i Szapiro uzupełniają, że faktycznie był w getcie taki wariat, którego Jurandot zapamiętał, jak chodził ubrany w czerwoną koszulę oraz że często towarzyszył pogrzebom. Miał na dodatek w swoim odklejonym umyśle niezwykła, celność sądów, umiał w kilku słowach powiedzieć to, co inni ludzie zamieniliby na opasie tomy głębokich rozważań: "Abram Rubinstein przybył do warszawskiego getta z Łodzi; psychicznie chory krążył po ulicach, komentując głośno znaczące zjawiska społeczne w dzielnicy zamkniętej. Dzięki celności uwag zyskał w getcie ogromną popularność".

Siła "Miasta skazanych" polega również na tym, że Jerzy Jurandot jest sprawiedliwy. W najprostszym znaczeniu tego słowa: w morzu bestialstwa i totalnego zbydlęcenia umie dostrzec okruchy czegoś innego. Pisze tak: "Kiedy Niemcy bili, nie było w tym żadnego uniesienia, nie było nawet gniewu. Była natomiast szkoła. Znakomita szkoła. Tak biją ludzie, których specjalnie uczono, w jaki sposób zadawać największy ból i wywołać największe upokorzenie. Nie ma mowy tu o żadnej improwizacji. To już ścisła wiedza, oparta na dokładnej znajomości anatomii, psychologii, bo ja wiem, czego jeszcze... Tu, krótko mówiąc, funkcjonuje w dziedzinie bicia sławna niemiecka organizacja i systematyczność".

W getcie kręcono filmy; gdy niemieccy dokumentaliści spóźnili się na pogrzeb, kazali żydowskim żałobnikom wykopać zwłoki i pochować je jeszcze raz. Zjeżdżały tu wycieczki: "Co pewien czas ulicami przejeżdżały piękne samochody turystyczne, wypełnione po brzegi oficerami i ich wystrojonymi towarzyszkami. Prztykały aparaty fotograficzne, dzielono się uwagami. Uwagi musiały być dowcipne, bo na wszystkich twarzach widać było rozbawienie. Nienawidziliśmy tych turystów nie mniej niż tych, którzy się nad nami znęcali. Nie jest przyjemnie czuć się zwierzęciem w ogrodzie zoologicznym" (przypis objaśnia: "Władze Państwa Podziemnego informowały w maju 1942 r. rząd RP na wychodźstwie: Duże turystyczne autokary przejeżdżają tutaj codziennie, obwożąc żołnierzy po getcie, jak po ogrodzie zoologicznym. Do stylu należy drażnienie dzikich zwierząt. Często żołnierze biją nahajkami przechodniów z samochodów").

Ale też znajdziemy i taki kawałek: "Arbeitsamt w getcie mieścił się tuż obok wylotu, a wszystkie wyloty były już wówczas oprócz żandarmerii obsadzone przez SS. Ledwośmy zaczęli wstępować na prowadzące do Arbeitsamtu wprost z ulicy schody, podszedł do nas stojący dotychczas na wylocie wysoki esesman z pejczem w ręce. Przystanęliśmy. Bawiąc się szpicrutą, badawczo przyjrzał się po kolei każdemu z nas, po czym skinął na kolegę aktora, wyróżniającego się piękną siwą głową. Serce w nas zamarło. Znaliśmy dobrze ten gest, który nigdy nie wróżył nic dobrego. Zapytał, kto jesteśmy. Usłyszawszy, że aktorzy, zapytał, czy mamy jakiś teatr w getcie. Wyjaśniono mu, że mieliśmy teatr, że się wczoraj zamknął i właśnie idziemy do Arbeitsamtu, aby prosić o przydzielenie do jakiejkolwiek pracy fizycznej. Esesman jeszcze raz obrzucił nas wszystkich badawczym spojrzeniem, po czym głosem, który nagle zabrzmiał mniej twardo i zimno, rzekł: - No więc życzę wam szczęścia na nowej drodze. I cicho, bardzo cicho ze względu na bliskość żandarmów, dodał: - Myśmy tego nie chcieli".

Również dlatego mam przekonanie, że "Miasto skazanych" jest prawdziwe jak dokumentalna fotografia. Zresztą zdjęcia zamieszczone w książce to temat na osobną opowieść.

Tam, gdzie kiedyś był teatr Femina, od dziesięcioleci działa kino o tej samej nazwie. Przetrwało PRL, ocalało w gospodarce rynkowej. Warszawska wieść niesie, że wymyślono, by w Feminie otworzyć sklep jednej z sieci popularnych dyskontów.

Jeśli tak się stanie, ktoś popełni świństwo przeciwko Historii. Po prostu. Książka przetrwa.

***

Jerzy Jurandot "Miasto skazanych. 2 lata w warszawskim getcie".

Stefania Grodzieńska "Dzieci getta". Koncepcja autorska Agnieszka Arnold, opracowanie krytyczne Paweł Szapiro i Agnieszka Arnold, wyd. Muzeum Historii Żydów Polskich

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji