Artykuły

Czasem i kot zaszczeka

"Gelsomina w krainie kłamczuchów" w reż. Waldemara Śmigasiewicza w Białostockim Teatrze Lalek ocenia Jerzy Szerszunowicz w Kurierze Porannym.

Białostocki Teatr Lalek wystawia "Gelsomina w krainie kłamczuchów" - bajkę

dla dzieci, która ucieszy przede wszystkim dorosłych

Pierwszy akt rewelacyjny - świetne rozwiązania scenograficzne, popisowe aktorstwo, wciągająca historia. Akt drugi - dłużyzny i mielizna intelektualna. Co w pierwszym się urodziło, to drugi uśmiercił.

Aż trudno uwierzyć, że jeden reżyser popełnił obie części przedstawienia. A jednak - wszystko to sprawił Waldemar Śmigasiewicz - twórca doświadczony, znający zespół aktorski BTL-u (to on wyreżyserował doskonałą "Merylin Mongoł").

Siła kłamstwa

Od początku rzuca się w oczy trafny dobór obsady. Tytułowa rola jest jak uszyta na miarę dla Artura Dwulita. Aktor przebrany w harcerski mundurek przypomina Kwapiszona - bohatera komiksu Bohdana Butenki. Młodzi widzowie nie skojarzą, ale nieco starszym spodoba się od pierwszego wejrzenia.

Śmigasiewicz prowadzi narrację nienagannie. Dzięki temu - bez ryzyka nudy, zagmatwania, pogubienia się widza - może wprowadzać na scenę kolejne postaci poboczne, epizody, fragmenty śpiewane i efekty scenograficzne. Całość jest zwarta, wartka, zajmująca. Poznajemy historię państwa założonego przez piratów, w którym pozamieniano słowa (np. pirat znaczyło odtąd uczciwy człowiek), płacono tylko fałszywymi pieniędzmi, na chleb mówiono atrament, a koty szczekały.

Wraz z Gelsominem poznajemy historię dziwnej krainy, odkrywamy coraz to nowe skutki powszechnego zakłamania. Każdy weźmie z tej wędrówki tyle, ile potrafi - jedni zajmującą pełną przygód i barwnych postaci historię, inni uniwersalną metaforę zakłamania. Śmigasiewicz obrazowo i przystępnie wykłada skomplikowane problemy. Człowiek patrzy, serce mu się raduje i czeka na bliski finał - smutną lub radosną pointę tego mądrego i dowcipnego widowiska. Zamiast finezji, zostaje trafiony pociskiem nudy, czyli drugim aktem.

I po co to było?

Można odnieść wrażenie, że reżyser zamiast zastanowić się co, dla kogo i po co robi - parł zgodnie ze scenariuszem. Skądinąd przez siebie napisanym. A w scenariuszu najwyraźniej stało, że w drugim akcie ma być metafora polityczna, aluzja do polskiej przemiany ustrojowej. Taka "mocna" pointa niewinnego z pozoru widowiska. Zamiast mocy, wyszła mizeria. Zawartość intelektualna może uderzyłaby 10-15 lat temu - obecnie podawane ze sceny "prawdy" mają posmak truizmów. Jest to do tego stopnia przykre, że można zapomnieć o doskonałej jeszcze przed chwilą roli Andrzeja Zaborskiego (herszt piratów, później król) czy niesamowitym popisie Piotra Damulewicza (stateczny prezes Towarzystwa Kultury Teatralnej, znany z ról dostojnych lub pogodnych, wciela się w postać zachłannego dyrektora teatru, oszalałego konferansjera, pragnącego ponad wszystko majątku i sławy).

Gdyby nie nieszczęsny drugi akt, "Gelsomino..." byłby sukcesem artystycznym i miał wszelkie szansę na dobry wynik kasowy. Myśl o amputacji jest wielce przyjemna: po "odjęciu" chorej części zostałby jeszcze kawał wybornego teatru. Skoro czasem koty mogą szczekać, to może jest jakaś nadzieja...

W obecnej postaci spektakl jest trudno strawny. Nawet dla dorosłych widzów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji