Artykuły

Kwartet dla Z.

Stary Teatr w Krakowie, Nowa Scena. "PAW KRÓLOWEJ" według powieści Doroty Masłowskiej. Reżyseria: Paweł Świątek, adaptacja i dramaturgia: Mateusz Pakuła, scenografia: Marcin Chlanda, premiera: 27 października 2012

Na kilka minut przed rozpoczęciem spektaklu, kiedy widzowie nie krępują się rozmawiać, swobodnie rozparci w fotelach, dwie pary wykonawców gimnastykują pod ścianą swoje głosy. Pierwsze wrażenie, jakie wywołuje krakowski "Paw królowej", polega na kontraście między pustym, cybernetycznym pokojem w kratkowy deseń, a realnością dźwięków wydawanych przez aktorów. Monotonnie powtarzane sylaby stopniowo zaczynają przypominać gruchanie, trele ptaków, małpie wrzaski, buczenie i trzaskanie, chrząkanie, westchnienia i jęki, słowem: zwierzęco-ludzką, infernalną kakofonię. Jeszcze nie zgasły światła na widowni, a już publiczność zaczyna się męczyć, niepokoić, wzdychać o chwilę ciszy.

Hałaśliwa fonosfera, powołana do istnienia przez aktorów, to klucz do przedstawienia Pawła Świątka. W dźwiękowej tkance pierwszych minut spektaklu kryje się w zalążku także wszystko to, co stanowi miąższ powieści Masłowskiej: splątane ze sobą rzeczy i istoty, składowe rzeczywistości spojone magmą języka. Biologia i ideologia, popularne cytaty muzyczne i równie popularne niecenzuralne zwroty językowe, żargon pokoleniowy, bełkot spikerów i menedżerów, warszawska Praga z ulicą Jagiellońską, strzeżonym osiedlem z jednej strony i ogrodem zoologicznym z drugiej, wątpliwa kultura i spacyfikowana, wegetująca natura, ludzie, zwierzęta, samochody. Nie chodzi jednak wyłącznie o aurę miejsca i antycypację wątków fabularnych obecnych w "Pawiu królowej". Początek spektaklu ujawni jego minimalistyczną zasadę: akcja, sceneria, charakter postaci wypływają ze słowa i dźwięku potraktowanych plastycznie i muzycznie. Tu się bezustannie mówi, śpiewa, mruczy, gwiżdże, bełkocze, małpuje, skanduje, wykrzykuje, tworząc coś między soczystą gombrowiczowską gawędą a hiphopowym beatboxem. Aktorzy mogliby uchodzić za neutralnych "podawaczy tekstu", delikatnie umalowani i ufryzowani, ubrani w eleganckie kostiumy tenisowe - w pełni profesjonalny mieszany music band w abstrakcyjnym studiu nagraniowym. A jednak ich wystąpienie ma bezpośredni, zaczepny, momentami obraźliwy charakter. Dzieje się tak dlatego, że widownia nie jest przezroczysta, neutralna i abstrakcyjna, pada ofiarą złośliwych adresów, ataków, żartów. A z drugiej strony sami wykonawcy dodają do retoryki tekstu Masłowskiej ekwilibrystyczną, zmienną, niezwykle sprawną gestykulację i mimikę, każąc co chwila doszukiwać się w swoich ładnych twarzach zdeformowanego przelotnego wcielenia Patrycji Pitz, Stanisława Retro, Anny Przesik i tak dalej. Śmiejemy się, a jednocześnie trudno nam zachować dystans do tego, co tak mocno wczepiło się w ciało, fizjonomię i mowę aktorów.

Jeśli w warstwie fabularnej wszystko zamyka się tu w epickiej narracji skierowanej do widza, to na poziomie środków scenicznych rzecz zasadza się na grze aktorskiej, i to grze zespołowej, koncertowej. Przed nami czteroosobowy chórek, kwartet akrobatów. Paulina Puślednik, Małgorzata Zawadzka, Szymon Czacki i Wiktor Loga-Skarczewski, obecni od pierwszej do ostatniej sceny, tworzą muzyczną wibrację, z której wyłonią się kolejne epizody i osoby opowieści. Każdy musi być gotowy do wskoczenia w karkołomny żywot Patrycji i Stanisława, a jednocześnie do kontrapunktowania popisów kolegów ironiczno-lirycznym a capella.

Logorea Masłowskiej, pełna zabawnych neologizmów i błyskotliwych metafor, wymaga od aktorów nieustannego przeobrażania dykcji, tonu, prędkości, barwy głosu oraz przechodzenia od ruchliwej mimiki po telewizyjny uśmiech-do-nikogo. Kiedy twarz Pauliny Puślednik otwiera się i kurczy jak plastelina, aktorka po kolei odgrywa: pełną kompleksów brzydulę Patrycję Pitz, Patrycję Pitz uszczęśliwioną tte--tte ze Stanisławem, wreszcie Patrycję Pitz, której nie ma (chociaż wyraz twarzy został), bo złowieszczy przypadek zmiótł ją z powierzchni ulicy. Ustami aktorki przemawiają też inne głosy, na przykład sepleniąca i kłótliwa lokalna piękność osiedlowa. Ta sama aktorka przepoczwarza się w Annę Przesik: skromniutką literatkę, wschodzącą celebrytkę i ryczącą, ślizgającą się po ścianach furię z jarmarcznego horroru.

Bohaterowie powieści Masłowskiej są wyszydzonymi, nieszczęsnymi karykaturami - tym bardziej problematyczne wydaje się znalezienie sposobu ukazania ich na scenie. Tym, co ratuje przedsięwzięcie przed monotonną banalnością skeczu, jest zaznaczenie różnicy między deformacją (spłaszczeniem) postaci a deformacją (nadprodukcją, nadekspresją) używanego przez nie języka. Ta pierwsza rodzi śmiech, politowanie, odrazę, poczucie wyższości, ta druga - wywołuje podziw, zdumienie i rozbawienie. Najnędzniejsze twory ludzkie pokiereszowane przez los, naturę albo system - okazują się mówić z elokwencją i swadą, fantazją i słowotwórczą pasją, jaka nie śniła się filozofom. Sprawność techniczna aktorów podkreśla sprawność retoryczną tekstu Masłowskiej. Rytm gry wyrasta z rytmu języka, finezyjnej i ekscentrycznej struktury słownej powieści. Frustracja marnego muzyka i maniakalnego amatora gier komputerowych Stanisława Retro pobrzmiewa stylem Wielkiej Improwizacji. I nie jest to parodia monologu romantycznego, to romantyczny monolog w nowej bluźnierczej odsłonie; zachowując swą esencję, oskarża rzeczywistość. Bohaterowie Masłowskiej na pozór cierpią z powodu konsumpcyjnego nastawienia do świata: braku pieniędzy na imprezę sylwestrową, niedoborów w menu, niezaspokojonego popędu i oszczerstw w internecie. W rzeczywistości te rzekome ofiary nieznużenie tworzą swoje bogactwa: kolekcjonując nazwy, zbierając etykiety i hasła, drążąc tunele w składni zdania, rozsadzając polszczyznę soczystością obscenów, kując wywrotowe aforyzmy i nadrealne metafory, pożerając słowa jak rabelaisowski posiłek i zwracając je w jadowitej formie tym, od których je wzięli: telewizji, szkole, mędrcom i konferansjerom. Patrycja Pitz nie istnieje, natomiast my, owszem, jesteśmy realni i obecni, wchłonięci przez zbiorową osobę społeczeństwa, do której robią aluzje postacie. Bierni użytkownicy spospolitowanego w polityce, telewizji i reklamie języka. Krytyka nijakości i zmasowanej głupoty, jaka bije z tekstów Masłowskiej, zmienia swój kierunek: z bohaterów przenosi się na publiczność. Dzieje się tak, kiedy niemile poważna Małgorzata Zawadzka rzuca na widownię: "To do ciebie mówię, złamasie". A także wtedy, gdy jako efektowna hostessa wyjaśnia, że piosenka, której wysłuchaliśmy, powstała z Unii Europejskiej funduszy, zawiera treści specjalne dobrane, by nie obrazić osób tępych i pomnożyć narodową tępotę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji