Artykuły

Publiczność Tamary, 1990

W cyklu "Prób zapisu" zdarzało się już, że autorzy, rezygnując z opisu całości przedstawienia, skupiali się na jednym z jego elementów, na przykład na opisie roli. Nigdy dotąd nie mieliśmy jednak próby zapisu elementu sztuki teatru tak istotnego, jakim jest publiczność, choć w tym kierunku zmierzały artykuły Małgorzaty Świerkowskiej. Bo też był to zawsze wyjątkowo trudny do uchwycenia, niewdzięczny temat: cóż można powiedzieć o biernych, wtłoczonych w fotele widzach? Teatry kontrkulturowe próbowały przełamać tę bierność, nie na tyle jednak, by kategoria "publiczności tea­trów alternatywnych" mogła stać się tematem odrębnego opisu. Szansę wyodrębnienia publiczności ze spektaklu dostrzegliśmy dopiero w inscenizacji czerpiącej w pewnej mierze wzór z tamtych doświadczeń, ale wykorzystującym go do całkiem komercyjnego celu: w "Tamarze". Nie ma co ukrywać, że sprowokowały nas do tego dodatkowo pierwsze relacje prasowe skupiające się bardziej na widzach niż na akcji scenicznej, bardziej śledzące, kto przyszedł i jak się zachowywał, niż o czym jest sztuka.

Tymczasem okazało się, że daliśmy się wszyscy razem nabrać, że wbrew oczekiwa­niom publiczność "Tamary" wcale nie stanowi wyrazistej osoby dramatu. Być może braku klasy średniej, który stał się ostatnio głównym motywem przewodnim publicy­styki politycznej, doskonale można dowodzić na tym właśnie przykładzie. Nasi obser­watorzy, Małgorzata Piekut i Wojciech Majcherek, odnotowali sporo interesujących szczegółów obyczajowych; zauważając jednak ich przypadkowość i kapryśność zrezyg­nowali z formułowania zbyt daleko idących uogólnień. Być może wraz ze stabilizowa­niem się sytuacji społecznej, w jakiejś trudnej do określenia przyszłości, także publi­czność podobnych snobistyczno-komercyjnych widowisk stanie się bardziej wyrazista. Pytanie tylko, czy będzie warto ją opisywać?

Obserwacje Małgorzaty Piekut i Wojciecha Majcherka uzupełniamy notą Agnieszki Morawińskiej o prawdziwej bohaterce spotkania w Il Vittoriale przed sześćdziesięciu czterema laty. Jak się zdaje, był to też swoisty teatr, może i bardziej efektowny niż jego dzisiejsza sceniczna kopia.

Autorem scenariusza "Tamary" jest John Krizanc, wersję premierową reżyserował Richard Rose. Twórcy inscenizacji zachowują do niej prawa autorskie, tak że realizato­rzy wersji polskiej mieli dość ograniczony zakres swobody i w sprawach artystycznych, i organizacyjnych. Scenariusz tłumaczyła Małgorzata Semil, reżyserował Maciej Woj­tyszko, scenografię opracowała Izabela Chełkowska-Wolczyńska, muzykę skompono­wał aktor grający w tym spektaklu - Krzysztof Majchrzak. Prapremiera polska odbyła się we wrześniu ubiegłego roku. (Red.) PUBLICZNOŚĆ "TAMARY", 1990

W listopadzie, grudniu i styczniu oglądaliśmy "Tamarę" kilkakrotnie, chy­ba wystarczająco wiele razy, by wyro­bić sobie pogląd o przedstawieniu. Bywaliśmy na "Tamarze" w dni pow­szednie i świąteczne. Uczestniczyliśmy w tak zwanych "zbiorówkach", czyli spektaklach częściowo wykupionych przez osoby z jednej firmy, a także w przedstawieniach, których widownia była przypadkowa, "z kasy". Ogląda­liśmy rozmaite "gatunki" publiczności. Bez względu na czas i okoliczności podstawowy problem widzów "Tama­ry" był zawsze ten sam: jak się za­chować, jak się odnaleźć w niekon­wencjonalnym widowisku. Warto przed­stawić kilka najbardziej charakterysty­cznych momentów spektaklu, wymaga­jących szczególnej formy uczestnictwa.

Na samym początku odbywa się "odprawa paszportowa". Toczy się ona w holu Teatru Studio i nikt nie może wejść na górę, dopóki nie przedstawi biletu-paszportu. Jest to zarazem pierwsza scena widowiska. Jeden z jego bohaterów, kapitan Finzi (Piotr Polk), oświadcza, że "paszporty" mu­szą być podpisane i każe również wpi­sać datę: 10 stycznia 1927 roku (tego dnia rozgrywa się akcja "Tamary"). Następnie odbiera "paszporty", za każdym razem nakazuje podać nazwi­sko i imię, dopiero wtedy wstawia "wizę". Czasem mrozi widza wzro­kiem, pyta o inne dane personalne, zawód, narodowość. Nasza publicz­ność bardzo skrupulatnie podporządko­wuje się tym rygorom. Widać przy­zwyczajona jest do sytuacji, kiedy urzędnik na granicy lub gdziekolwiek demonstruje władzę krzycząc na peten­ta. Widzowie wprawdzie traktują zacho­wanie Finziego jako zabawę, ale nie bez cienia niepokoju. A nuż aktorzy dla uprawdopodobnienia sytuacji rzeczy­wiście kogoś nie wpuszczą na spektakl...

Mimo to widzowie wybierają raczej Finziego niż dwóch pozostałych "faszystów", którzy także stemplują pasz­porty, jednak w sposób mniej spekta­kularny. Oczywiście, niektórym taka "wiza" wystarcza, inni jednak korzy­stając z tej bocznej furtki, czynią to niechętnie, dopiero ponagleni przez aktorów. Szczęśliwcy cierpliwie czeka­jący na spotkanie z brutalnym capitano, reagują rozmaicie. Niektórzy próbują się buntować przeciwko obcesowemu traktowaniu, jakby nie do końca odpowiadało im, że realizato­rzy dla zabawy postanowili wykorzy­stać ich zaskoczenie. Zdają sobie spra­wę z tego, że wyglądają głupio, czer­wienią się, głos im często drży. To przecież blamaż wobec innych. Nie­którzy, zwłaszcza panowie, usiłują do tej próby podejść na luzie, ale jest to luz bardzo demonstracyjny, źle ode­grany.

Na jedno z przedstawień przybył wicepremier Leszek Balcerowicz z żoną i kimś jeszcze. Było to w sobotę, 24 listopada, a więc dzień przed pier­wszą turą wyborów prezydenckich. Wicepremier wyróżniony został przez Finziego, który nie tylko pytał go o nazwisko i imię, ale także o zawód. Wtedy Balcerowicz - to też pewnie charakteryzuje nasz stosunek do urzęd­ników -odpowiedział: "Tam jest napisane" - tak, jak się zwykle odpo­wiadało milicjantom na pytanie o nazwisko. Ktoś podrzucił pół-żartem, że to jest wolny zawód. Wtedy Finzi, patrząc głęboko w oczy wicepremie­rowi, wycedził: "Wolny zawód... i żadnych planów na przyszłość". Słowa te wydawały się wówczas świetnym żartem. A nazajutrz po porażce rządu, którego filarem był Balcerowicz, na­brały nawet cech proroctwa.

Po skończonej odprawie wszyscy widzowie przechodzą na pierwsze pię­tro, gdzie w foyer teatru znajduje się atrium willi d'Annunzia. Kelnerzy czę­stują publiczność kieliszkami szam­pana. Następuje prezentacja bohaterów. Kamerdyner (Krzysztof Stroiński, potem Wojciech Malajkat) i kapitan Finzi instruują widzów, jak się zacho­wywać w willi d'Annunzia, co w prak­tyce sprowadza się do opisu zasad za­chowania w trakcie przedstawienia. Teraz widzowie winni podążać za wy­branymi postaciami sztuki. Publicz­ność zostaje podzielona na trzy grupy i odprowadzona do różnych pomieszczeń na spotkanie z bohaterami "Tamary".

Trzeba tu wyjaśnić, że widowisko rozgrywa się w wyjątkowo dużej prze­strzeni. Jeden poziom to hol teatru, schody prowadzące do atrium, kuch­nia i duża sala jadalna urządzona obok. Piętro wyżej mieści się sypialnia d'Annunzia, pokój gościnny Tamary i pokój pianistki Luizy. Na tym samym piętrze znajdują się ponadto pokój słu­żącej Emilii oraz mały pokoik szofera Mario. Aktorzy grają również na schodach łączących oba piętra i w przejściach między różnymi pomie­szczeniami. Widz właściwie nigdzie nie może usiąść, a akcja ciągle przenosi się z miejsca na miejsce. Żeby utrzymać się w konwencji spektaklu trzeba napraw­dę sporo się nabiegać. Nic dziwnego, że wywieszka w kasie radzi przychodzić na "Tamarę" w wygodnych butach.

Początkowo publiczność oczywiście przyjmuje narzuconą konwencję. Lu­dzie podążają śladem wybranych po­staci. Popularnością cieszą się zwła­szcza d'Annunzio (Marek Walczewski), jego ochmistrzyni (Małgorzata Niemirska) oraz kompozytor de Spiga (Krzysztof Majchrzak). Służba zrazu budzi mniejsze zainteresowanie. Choć widz bardziej wyrafinowany wybiera na przykład pokojówkę Emilię (Daria Trafankowska). Wierną grupkę, zwła­szcza pań, ma szofer Mario, którego gra Karol Strasburger. W "Tamarze" właściwie nie ma postaci epizody­cznych, wszyscy aktorzy grają non-stop, a w najważniejszych momentach spotykają się w tym samym miejscu, przeważnie w atrium. I każdy ma swoją "wielką chwilę". Nigdy nie za­uważyliśmy, by któremuś z nich za­brakło publiczności. Niekiedy wpraw­dzie są to tylko dwie, trzy osoby, ale te zwykle bywają najwierniejsze i najwytrwalsze.

Z czasem niektórzy widzowie zaczy­nają się gubić w konwencji. Jeśli ktoś przestaje się trzymać wybranego boha­tera, traci wątek. Pokusa, by zmieniać przewodników, jest duża. Tu coś się dzieje, tam coś się dzieje. Warto by tu zajrzeć i tam... Ale o zniechęceniu decydują także sprawy prozaiczne. "Widzisz coś?" - padają pytania tych, którzy znaleźli się z tyłu. I rzecz pod­stawowa: zmęczenie bieganiną. Zwła­szcza w drugiej części widowiska zawsze pewna grupa osób okupuje nie­liczne siedzące miejsca w atrium i biernie obserwuje to, co tam się dzieje. Liczy, że wszystkie wątki i tak splatać się będą w tym właśnie miejscu, będzie więc można niewielkim kosztem zorien­tować się w przebiegu akcji.

Duże wrażenie na publiczności czyni fakt, że aktorzy grają bardzo blisko widzów. Ocierają się o nich. Nierzadko muszą kogoś przeprosić, by wejść do pokoju czy wygłosić ważną kwestię. Zdarza się również, że aktorzy wcią­gają widzów do gry. W pierwszej sce­nie, w której występuje Luiza (Ale­ksandra Kisielewska), dochodzi do zabawnej sytuacji. Luiza jest osobą niezbyt zrównoważoną. W swoim pokoju wygłasza dziwny monolog, w trakcie którego za parawanem zmienia suknię. Później prosi kogoś z widzów o zapięcie suwaka. Panowie czynią to zwykle z nieco nonszalancką uprzej­mością. Pozostali przyglądają się sce­nie z rozbawieniem, choć na ich twa­rzach maluje się również lekka obawa. Może Luiza wpadnie jeszcze na jakiś dziwaczny pomysł? Większość więc woli trzymać się od niej z daleka.

Do dramatycznej sytuacji natomiast dochodzi w pokoiku Maria. Trzeba tu wyjaśnić, że w mundurze szofera Maria kryje się komunizujący syn księcia Viscontiego. Na jego trop wpada bezwz­ględny kapitan Finzi. Służąca Emilia, która kocha się w przystojnym kie­rowcy, stara się przed Finzim ukryć pistolet Maria. Toczy bezradnie wzro­kiem po skromnym wyposażeniu po­koju i wreszcie za najbezpieczniejszą kryjówkę uznaje marynarkę któregoś z widzów. "Proszę pana, niech pan to schowa" - zwraca się błagalnie do zbaraniałego osobnika wpychając mu pistolet do wewnętrznej kieszeni. Ofia­ra zdezorientowana patrzy na swoich współtowarzyszy, a ci uśmiechają się porozumiewawczo. Groza narasta, gdy do pokoju wpada Finzi. Gdyby sytua­cja była prawdziwa, niechybnie od razu odkryłby schowek z miny delik­wenta. Szczęśliwie Finzi wycofuje się z pokoju. Emilia odbiera pistolet, a widz oddycha z ulgą...

W trakcie przedstawienia wielokrot­nie stwarza się wrażenie, że widzowie są naprawdę gośćmi willi d'Annunzia. Ochmistrzyni na przykład zaprasza wszystkich na kolację. Kapitan Finzi zaś groźnie spogląda na ludzi kręcą­cych się bez celu. Czasem zwraca się do kogoś (zwykle jest to kobieta) z żąda­niem ponownego okazania paszportu. Daje to humorystyczne efekty, zwła­szcza gdy indagowana nie ma biletu. Teraz, speszona, zupełnie serio tłuma­czy, że reprezentuje jakąś redakcję albo że wpuściła ją znajoma znajomej. Aktor ratuje się przy pomocy srogich min i odchodzi... bo pojawił się part­ner do następnej sceny.

Są jednak takie momenty w spekta­klu, w których o widzach jakby się zapomina. Aktorzy grają tak, jakby byli całkiem sami. Nie bardzo można wytłumaczyć ten brak konsekwencji. Bo na pewno szczególnych form uczestniczenia publiczności w "Tamarze" nie da się porównać z praktykami, jakie na przykład stosował ongiś teatr alternatywny. Nie ma tu bowiem mowy o jakiejkolwiek idei uczest­nictwa. Rzecz sprowadza się wyłącznie do zabawy. Zresztą i publiczność nie poczuwa się do głębszego zaangażo­wania w widowisko. Przyjmuje je z dystansem. Widz sam dla siebie nie stwarza roli. Owszem, kiedy aktorzy zmuszają go do reakcji, przyjmuje naj­częściej pozę, która ma pokryć zmie­szanie. Uśmiecha się głupio, okazuje demonstracyjną swobodę, a jedno­cześnie to blednie, to czerwienieje. Gdy jednak minie zagrożenie, wraca do postawy biernego obserwatora.

Tym bardziej trudno mówić o jakiejś wspólnocie tworzącej się wśród widzów "Tamary". Wbrew początkowym suge­stiom, by osoby, które przyszły w towarzystwie, rozdzieliły się, bo dzięki temu będą mogły objąć większą część fabuły, prawie wszyscy chodzą gru­pami. Między sobą też wymieniają uwagi. Nie zauważyliśmy również, by wytwarzała się jakaś ściślejsza więź wśród tych, którzy podążają za jednym aktorem. Niczym się chyba nie odróż­niają od innych widzów.

Niewątpliwą atrakcją wieczoru jest kolacja. Ma ona formę stojącego przy­jęcia w jadalni Il Vittoriale (tak nazywa się willa d'Annunzia). Na wielkim stole pośrodku sali stoją misy z sałatkami i inne przysmaki. W kątach ustawiono grille z mięsami. Podczas kolacji można zaobserwować, jak ewoluują zachowa­nia publiczności. Zaczynają się od oczekiwania i onieśmielenia: wpuszczo­no nas do jadalni i nikt nie wie, co będzie dalej. Czy ktoś obwieści: "A teraz jemy" i pokieruje ruchem? Czy pojawią się aktorzy, a jeśli zostajemy sami, jak się po chwili okazuje, to kto pierwszy ma wziąć talerz do ręki i nałożyć sobie sałatkę. Potem ludzie szukają obiecanych mięs (grille giną w dużej sali), wreszcie wahają się, bo nie wiadomo, czy kelner podejdzie, czy tylko wykona zapraszający gest.

Przyjęcie na ogół wprawia gości - nas również - w komiczne zakłopota­nie. Jak poradzić sobie (bo wszystko, przypominamy, odbywa się na sto­jąco), trzymając jednocześnie duży ta­lerz, nóż, widelec, a gdzieś między pal­cami kieliszek wina? Jest to zabawne, ale nie z powodu szczególnego braku wyrobienia widzów: każde stojące przyjęcie stwarza takie trudności tech­niczne. Choć może publiczność "Ta­mary" nie jest dość otrzaskana z takimi przyjęciami? Wiele osób rozgląda się, gdzie by tu postawić wszystkie utensy­lia i swobodnie zająć się jedzeniem.

Jednak sytuacje, które prowokuje wspólny posiłek, śmieszą raczej ży­ciową banalnością niż ośmieszają widzów. Zdarzają się drobne incy­denty: gdy zabraknie talerzy i ktoś czuje się z tego powodu pokrzywdzony (obsługa oczywiście szybko naprawia błąd); gdy ludzie wahają się, czy wypa­da nałożyć sobie drugą porcję sałatki; gdy z rozpaczą patrzą, jak ktoś inny wy­grzebuje z dna misy resztkę tej najlep­szej. Kolacja z reguły zjadana jest w całości. Pustoszeją nawet patery sta­nowiące element dekoracji, lecz wypeł­nione w części prawdziwymi owocami.

Posiłek chyba rozleniwia publicz­ność. Najedzony mąż mówi do żony: "Zejdę na dół zapalić". Niestety, akcja widowiska zostaje wznowiona. W atrium swój popis taneczny prezentuje już Carlotta Barra (Magdalena Gnatowska). Żona zatem radzi mężowi, by poniechał zamiaru: "Popatrz, jak ta panienka ładnie tańczy". Tymczasem druga część widowiska okazuje się bardziej jeszcze biegana. Reżyser pró­buje zmusić objedzoną publiczność do większej aktywności - z nikłym skut­kiem. Zainteresowanie obecnych w drugiej części wyraźnie maleje.

Nie pytaliśmy widzów po zakończe­niu przedstawienia, czy potrafią opo­wiedzieć, o czym była ta sztuka. Czy mają choćby ogólne wyobrażenie, jaki tu się dramat rozegrał? Czy Tamara (Dorota Kamińska) namalowała por­tret d'Annunzia, czy d'Annunzio uwiódł Tamarę? "Tamara" w pewnym stopniu istotnie przypomina "mydlaną operę": można wskoczyć w sto któryś odcinek i po paru minutach zoriento­wać się z grubsza w treści poprzednich. Jednak widz w Teatrze Studio ma chyba na ogół niekompletne wyobra­żenie na temat tego, co oglądał. Początkowo dość łatwo z przegada­nych dialogów (ich zawiłość ma chyba zaintrygować publiczność) uzyskać wiedzę, kto z kim sypia, a kto się w kim nieszczęśliwie kocha. Po kolacji nato­miast akcja się komplikuje. A to ludzi zniechęca. Zresztą nawet my, mimo parokrotnego obejrzenia widowiska, nie zdołaliśmy ogarnąć wszystkich momentów akcji. Zwłaszcza pod ko­niec spektaklu wydarzenia nabierają tempa, co sprawia, że publiczność zupełnie już traci orientację. W kilku miejscach na raz wyjaśniają się po­szczególne wątki. Finał rozgrywa się na dużych schodach, tu padają strzały, rozlegają się krzyki. Wreszcie przyga­sają światła. Niezbyt zdecydowanie. Potem zapalają się ponownie. Widzo­wie zbierają się w atrium i spoglądają po sobie, jakby pytając, czy to koniec? Dopiero gdy aktorzy wychodzą do ukłonów, rozlegają się brawa, zrazu nieśmiałe. Marek Walczewski zapo­wiada, że aktorzy zdjąwszy kostiumy wrócą do publiczności i będzie można porozmawiać. Tymczasem kelnerzy roznoszą kawę i słodycze. Teraz wresz­cie ludzie się ożywiają, koniec przed­stawienia sprawia im chyba ulgę.

Rozmowy z aktorami po spektaklu to także dość atrakcyjny punkt pro­gramu, choć i tu zachowanie widzów na ogół nie odbiega od schematu. Każ­dego z artystów otacza mniejsza lub większa grupka. Pytania w niewielkim stopniu dotyczą samej sztuki (być może publiczność boi się przyznać do nieznajomości przebiegu akcji). Często poruszane są kwestie techniczne i organizacyjne. Padają pytania o koszt przedsięwzięcia. Aktorzy spotykają się z pochwałami za swą grę: "Zagrał pan tego faszystę, jakbym widział gesta­powców na ulicy w czasie okupacji". Magda Gnatowska niemal zawsze musi wyjaśniać czy tańczyła w balecie i czy to jej debiut w teatrze. Dość stereo­typowe rozmowy wypełniają czas oczekiwania na autograf lub na wspólne zdjęcie z aktorem. Oczywiście zrobione polaroidem.

Wypada zatem zadać pytanie pod­stawowe: kto chodzi na "Tamarę"? Z naszych obserwacji wynika, że są to przeważnie grupki przyjaciół, znajo­mych, pary małżeńskie, czasem rodzice z nieco większymi pociechami. Zdarza się, że w tłumie mignie jakaś twarz znana z telewizji: polityk, dziennikarz, aktor. Trafiają się cudzoziemcy. Mu­simy jednak przyznać, że nasze polo­wanie na widza "Tamary" chyba się nie udało. Ba, to my, wraz z redakcją "Dia­logu", daliśmy się wciągnąć w sidła zastawione przez mass media. Sugero­wały one, jakoby "Tamara" gromadziła szczególną publiczność, jakowąś elitę. Szybko pojawiło się coś w rodzaju anty-legendy spektaklu. Niektórzy pu­blicyści na widowni dostrzegli nowo­bogackich. Pisano o nich z przekąsem: "Właściciele warsztatów samochodo­wych, lakiernicy, producenci dmucha­nych nocników, miękkich desek kloze­towych". Taka miała być publiczność ciekawa wydarzeń w willi d'Annunzia.

Ale chyba tak nie jest, a jeśli rzeczy­wiście na "Tamarę" chodzą widzowie szczególnego pokroju, to w każdym razie trudno o tym się przekonać z powierzchownej obserwacji. Myli się na przykład ten, kto by sądził, że pod­czas przedstawienia pod teatrem stoją rzędy BMW. Owszem, trafiają się marki lepszych wozów, ale obok nich parkują Polonezy lub Fiaty 126. Część widzów zdaje się na komunikację miej­ską. Podobnie z ubiorami. Zdarzają się osoby rzeczywiście eleganckie i jest to elegancja w dobrym guście. To rzeczy­wiście różnica w stosunku do tego, co najczęściej widzi się w teatrze. Ci ludzie doskonale wiedzą, że przez cały czas będą w pełnym świetle, że ich wygląd ocenią nie tylko współtowarzysze, ale może nawet aktorzy. Wiedzą też z rozmaitych źródeł (relacji prasowych, informacji znajomych), że w salach jest gorąco, a więc należy ubrać się lekko. Ale również pamiętają radę co do obuwia: bywa więc, że strój widza jest kompromisem między elegancją a dba­łością o wygodę. Kobiety paradują w długich dekoltowanych sukniach i w pantoflach na płaskim obcasie.

Nierzadko jednak elegancja widza "Tamary" ma wyraźnie charakter buti­kowy. Czasem jest to uniwersalny strój "wyjściowy" noszony na wszystkie okazje. Czasem też - co wydaje się przejawem snobizmu - całą kreację stanowią sweter i dżinsy. Ale trudno powiedzieć, by strój jednoznacznie określał pozycję społeczną widza.

Obserwując publiczność, jej sposób zachowania i styl bycia, zdaliśmy sobie sprawę, że brak jej właściwie cech wyróżniających. Nawet trudno o niej opowiedzieć anegdoty. Widz "Tamary" jest amorficzny. Przeciętny i zwy­czajny. A w każdym razie nie da się z niego stworzyć wizerunku polskiego bourgeois. Może jeszcze na to za wcześnie? A może Teatr Studio nie był dobrym medium?

A w takim razie: po co to wszystko i dla kogo? Chyba najbezpieczniej bę­dzie uznać "Tamarę" za jednorazowy pomysł, za parateatralną ciekawostkę. Być może "Tamara" zapowiada cykl imprez o charakterze teatralno-konsumpcyjnym. Koniecznie z atrakcjami. W ramach walki o przyzwoitą frek­wencję. Wszystko natomiast, czego dowodzi spektakl, to spora sprawność techniczna i organizacyjna Teatru Stu­dio i twórców "Tamary". Ludzie, którzy widzieli nowojorską realizację sztuki, mówią, że nasi aktorzy grają lepiej. Ale za to tam wystrój był lepszy. W War­szawie Krzysztof Majchrzak gra jednak na fortepianie marki Calisia (pozosta­wienie znaku firmowego pozwoliło zaoszczędzić kilka milionów złotych).

I to może być odpowiedź na pytanie: po co? Pokazaliśmy, że też potrafimy. A dla kogo? Dla wszystkich, którzy są w stanie zapłacić ponad dwieście tysięcy złotych za bilet. Tylko napraw­dę z faktu, że kogoś stać na "Tamarę", niewiele jeszcze wynika. I dopóki kola­cja z Holiday Inn będzie kosztowała niewiele ponad dwadzieścia dolarów, dopóty nie uda się opisać zjawiska "nowej publiczności teatralnej". Któ­rym to stwierdzeniem nie zamierzamy, broń Boże, nakłaniać do podniesienia ceny biletów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji