Artykuły

Kobieta w zielonym Bugatti

Rozwieszone w mieście plakaty, kontra­stową kolorystyką i kubistyczną kompozycją wyraźnie nawiązujące do stylu art deco, uka­zują kobietę niezależną i nowoczesną: powłó­czyste spojrzenie, zmysłowe usta, cyklistówka i ręka w pomarańczowej rękawicy na kierow­nicy luksusowego samochodu pędzącego no­cą, wśród wielkomiejskich wieżowców. W połowie lat dwudziestych, na zamówienie niemieckiego magazynu "Die Dame", którego okładka miała przedstawiać wizerunek ko­biety wolnej i wyzwolonej, Tamara de Łempicka namalowała swój autoportret w zielo­nym bugatti.

Piękna i utalentowana, potrafiła sprostać wymogom epoki zarówno w życiu (tyleż eks­centrycznym, co szalonym i pracowitym), jak i w sztuce. Malowała - przeważnie portrety - na zamówienie możnych i sławnych ludzi swego czasu, od książąt krwi poczynając po gwiazdy Hollywoodu. Po latach jej płótna, przedstawiające w pomodernistycznej manie­rze ciała i twarze niepospolitych modeli, uznano za kwintesencję stylu art deco. Dziś, z powrotem mody retro, obrazy Łempickiej osiągają na aukcjach astronomiczne ceny, tra­fiając do znanych kolekcji. Podobno najwięcej jej prac posiada najbardziej szokująca gwiaz­da współczesnej estrady, Madonna, oraz wy­bitny aktor, Jack Nickolson.

Tamara de Łempicka przez całe życie obra­cała się w doborowym towarzystwie, żyła barwnie i szeroko, owiana legendą biseksualnych romansów. Ostatnie lata spędziła w Meksyku, gdzie zgodnie z życzeniem, rozrzu­cono w górach jej prochy. Zaledwie rok po śmierci jej osoba powróciła do kronik towa­rzyskich. W 1981 roku stała się tytułową bohaterką "filmowej opowieści na żywo" na­pisanej przez Johna Krizanca (dobrze i szybko przełożonej przez Małgorzatę Semil), która odniosła ogromne powodzenie i u pub­liczności, i u krytyków. Po sukcesach w Toronto, Los Angeles, Nowym Jorku, Paryżu i Buenos Aires wystawiono ją obecnie w war­szawskim Centrum Sztuki Studio.

Fabuła widowiska oparta została na kanwie autentycznych wydarzeń w "Il Vittoriale Degli Italiani" - "Włoskiej Świątyni Zwycięstwa" - ogromnej willi Gabriela D'Annunzia, poda­rowanej poecie przez Mussoliniego. Życie mieszkańców tego niezwykłego domu opisała szczegółowo Aelis Mazoyer, kochanka, wielo­letnia towarzyszka życia Il Commandante, w końcu jego sukcesorka, w pamiętnikach opub­likowanych kilkanaście lat temu na Zacho­dzie. Tamara Łempicka rzeczywiście w pier­wszych dniach stycznia 1927 odwiedziła po­starzałego już pisarza, przebywającego w swe­go rodzaju areszcie domowym. Odsunięty na boczny tor polityk, pisarz, świadom gasnącej gwiazdy talentu, prowadził z odosobnienia coraz bardziej groteskową grę o swe dzieło, domagając się od Duce wydania dzieł wszyst­kich; dla ich pomieszczenia rozbudowywał willę.

Mimo zachęcającej i obfitej korespondencji, poprzedzającej przyjazd Tamary do Gardone, mimo obustronnej fascynacji pisarza i malar­ki, wizyta zakończyła się fiaskiem. Romans, bodaj jedyny w karierze wielkiego uwodzi­ciela, pozostał non consummatum. Urażona ambicja Casanovy i artysty popchnęła go nawet do próby samobójstwa. Tamara, nie namalowawszy portretu Il Commandante, po dwóch dniach opuściła Il Vittoriale, zabierając jedynie podarowany przez niego pierścień z topazem, który podobno nosiła do końca życia.

Już dawno nie wydarzyło się w naszych tea­trach nic, co by w równym stopniu bulwerso­wało opinię publiczną. Przedmiotem rozlicznych komentarzy pozostaje nie tyle arty­styczna wartość widowiska, ta akurat mniej interesuje piszących, co jego niezwykła forma polegająca na symultanicznym dzianiu się wydarzeń, które widz sam musi wybrać i śle­dzić, niespotykany rozmach przedsięwzięcia połączonego z wystawną kolacją, oraz niebo­tyczne koszty. Sensacja goni sensację, aneg­dota anegdotę, zamiast tępych rekwizytów użyto ostrego noża, więc już na początku polała się prawdziwa krew aktora, podbijając i tak już okazałą publicity.

Lista osób, które przyczyniły się do zreali­zowania "Tamary" w Warszawie, pozostaje im­ponująco długa, poczynając od amerykań­skiego ambasadora, przez producentów, któ­rzy, ujęci polskim pochodzeniem bohaterki, odstąpili od pobierania tantiem w dewizach, po rzemieślników ofiarowujących bezpłatnie, zniżkowo liczne rekwizyty i usługi. Od sum wyłożonych na ten cel przez sponsorów nor­malnemu człowiekowi kręci się w głowie, od ceny biletu, przepraszam, paszportu także. (Lojalność każe mi w tym momencie napisać, że zostałam zaproszona służbowo, za darmo.)

Money makes the world go round - śpie­wała Liza Minelli; wiele komentarzy krąży zatem wokół pieniędzy. "Czy lepiej kupić sobie za te 120 tysięcy książek czy też pójść na "Tamarę", gdzie dają szampana, wino i kola­cję?". Znajomi inteligenci, którzy zarabiają pracą umysłową, pozostają przy książkach; ci, którzy pracują w szeroko pojętej sferze busi­nessu uważają, że kolacja w przyzwoitej res­tauracji kosztuje podobnie, jeśli nie więcej, a tu jeszcze artyści grają jakby za darmo. Podobnie uważa dyrekcja Teatru Studio, dum­na z sukcesu (o "Tamarze" mówią wszyscy) i powodzenia: bilety wyprzedane do końca roku, co rokuje jej długą przyszłość.

Niepostrzeżenie zbliżyliśmy się do świata, gdzie kultura kosztuje, a prywatni sponsorzy przejmują rolę państwowego mecenatu, dba­jąc przy tym o dochody. Zjawisko, którego "Tamara" jest dobrą ilustracją, budzi odruch protestu: sztuka dotąd dotowana i powszech­nie dostępna staje się towarem nie dla wszyst­kich dostępnym. W coraz szybciej rozwar­stwiającym się społeczeństwie pojawia się potrzeba elitarności i luksusu, którą Teatr Studio trafnie wyczuł i świadomie stara się zaspokoić, korzystając przy tym z dobrych wzorów.

"Tamara" przypomina o znanej z dziewiętna­stowiecznej literatury funkcji teatru opinio- i kulturotwórczej. Długie dziesięciolecia za­możni obywatele abonowali w teatrze loże i w nich bywali, a tzw. stojący parter, gdzie w czasie przedstawienia podawano jedzenie i napoje, był miejscem żywych dysput polity­cznych, środowiskowych itp. Teatr nim stał się przedsiębiorstwem z organizacją widowni, planem widzów i przedstawień, pełnił rolę żywej instytucji kulturalnej, w której wypa­dało bywać. Oczywiście, czasy gdy kasjer tak dobrze znał swoją publiczność, że - bywało - na parterze usadzał łysych obywateli wed­ług określonego wzoru, np. gwiazdy, nie wrócą, i widzowie balkonów już podobnej uciechy mieć nie będą, to jednak potrzeba traktowania teatru jako sztuki towarzyskiej nie zanikła. Widzowie "Tamary", popijając wi­no, bezbłędnie odczytują tę zapomnianą tra­dycję. Od razu przypominają sobie, jak w moskiewskim teatrze kanapki z kawiorem popijali szampanem, w Pradze czy Budapesz­cie kupowali doskonałe piwo i gorące zakąski, a w Londynie widzieli, jak zamożni ludzie jedli w przerwie zamówioną kolację.

Zagorzali zwolennicy teatru jako sztuki poważnej, jeśli nawet skłonni są zaakcepto­wać dobry bufet, z okazji "Tamary" chociażby, podnoszą larum, by się tak wyrazić pryncy­pialnie: wszystko co podszyte komercją, co pachnie dużymi pieniędzmi, ze sztuką praw­dziwą nic wspólnego mieć nie może. Ergo: godne jest jedynie wzruszenia ramion, z wy­soka, ot, taka błyskotka dla gawiedzi. Ten odruch obronny ma w sobie coś fałszywego, jak każda próba czynienia z niedostatków cnoty. Zmuszeni przez lata, by siłą ducha nadrabiać niedostatki bytu, uwierzyliśmy, że tylko w siermiężnych warunkach życia, w cierpieniu, można wyhodować myśl słuszną i szlachetną. A przecież bywa i tak, że wśród zbytku i blichtru uchowa się talent i rozsądek.

"Tamara", rzecz reklamowana jako dosko­nała rozrywka, dowodzi, że pieniądze wydat­kowane na mądrą zabawę nie muszą pójść na marne, byle tylko trafiły w odpowiednie ręce. Artystycznym rękom i głowie Izabeli Chełkowskiej-Wolczyńskiej oddałabym każde pieniądze, bo wie czemu mogą służyć. Jej sceno­grafia zasługuje na najwyższe uznanie nie tylko dlatego, że ilościowo jest odpowiedni­kiem kilku dużych scenografii na normalnej scenie, lecz z powodu swej niezwykłej jakości. Pani Izabela przerobiła ogromne wielopię­trowe foyer, schody, halle i zwykle nie udo­stępniane widzom pomieszczenia Teatru Stu­dio w wielopoziomową willę D'Annunzia. Urządziła jej wnętrza z ogromnym wyczuciem dekadenckiego stylu epoki i pompatyczno-kiczowatego gustu właściciela (architektura Pałacu Kultury wpisuje się weń bezbłędnie), natomiast pokoje gości i służby tak, by wyra­żały charakter zamieszkujących je osób.

Nie wiadomo skąd, jakim cudem i trudem zgromadziła w tych wnętrzach bezlik przed­miotów codziennego użytku, począwszy od doskonałych mebli, tkanin, firanek, po lampy, bibeloty, serwetki, rachunki pisane po włosku i w skórę oprawne inkunabuły, bukiety kwia­tów, a oprócz tego garnki, karafki, zastawę, patery, puszki po słodyczach, gąsiory po winie, słowem, niepoliczalną masę przedmio­tów, które tworzą dom, i te, które walają się po nim zapomniane. W bezduszną atmosferę architektury bezinteresownym umiłowaniem detalu Chełkowska wprowadziła klimat auten­tycznie zamieszkanego domu. Formę, układ przedmiotów, ich plastyczne wysmakowanie i sens odkrywamy często, dopiero po którymś wejściu do danego pomieszczenia. Niepraw­dopodobnie cieszą takie nieustanne odkrycia. Oto scenografia stworzona z potrzeby piękna i sensu, a jej niewymuszona doskonałość świadczy, że autorka zna i kocha swój zawód; czegóż chcieć więcej.

Nic więc dziwnego, że te scenografie poka­zuje się publiczności, poza normalną eksplo­atacją przedstawienia, jako wystawę sztuki użytkowej lat dwudziestych. Pomysł tym bar­dziej cenny, że kilkanaście kopii obrazów Łempickiej, zdobiących wnętrza i starannie wydany katalog ze świetnym esejem Agnieszki Morawińskiej, przybliżają życie i twórczość nieznanej w ojczyźnie artystki tym, których nie stać na obejrzenie spektaklu.

Maciej Wojtyszko - reżyser, czyli właściwa osoba na właściwym miejscu. Od lat wystawia utwory różnych autorów i własne, poświęcone postawom i losom artystów różnych epok. Tu miał okazję pracy w swej, jeśli się tak można wyrazić, specjalności. Oprócz D`Annunzia, upadłego geniusza literatury i przegranego polityka, w Il Vittoriale przebywają jeszcze inni artyści, zaplątani we własne ambicje, interesy, uczucia i politykę, wszak władzę sprawują w państwie panowie w czarnych mundurach. I tak stałą rezydentką willi jest była kochanka Luiza oraz była pianistka, nie pogodzona z utratą kariery i miłości Il Commandante. W interpretacji Aleksandry Kisie­lewskiej istota krucha i wrażliwa, o twarzy naznaczonej cierpieniem, które może ukoić tylko samobójstwo. Dalej, młodziutka baletnica Carlotta - przypadek nieuleczalnego połączenia bigoterii z antysemityzmem - zwiedziona obietnicą protekcji pisarza, niezu­pełnie świadoma, że tak naprawdę gości w tym domu dla zaspokojenia lesbijskich skłon­ności Aelis, autorki wspomnianych pamiętni­ków. (Dobry debiut Magdaleny Gnatowskiej i nieco zbyt przerysowana, w stronę kome­diową, postać Aelis Małgorzaty Niemirskiej.) I jeszcze de Spiga, tyleż przyjaciel domu co tajny agent Duce, czuwający nad faszystow­ską prawomyślnością Il Commandante, w wol­nych chwilach kompozytor. W ujęciu Krzysz­tofa Majchrzaka pod maską silnego człowieka skrywający wrażliwość artysty, niestety zbyt słabą, by zdominowała jego charakter.

Po wielekroć analizowane w literaturze związki artysty i polityki tu nabierają nowych odcieni. Nielinearny, tylko symultaniczny bieg wydarzeń sprawia, że każda z postaci jest widziana w wielu sytuacjach i wymiarach, a ich wzajemne związki stają się bardziej plasty­czne, bo rozgrywane w autentycznie trójwy­miarowej przestrzeni. Oprócz artystów są w willi jeszcze służący - ale nie milczący słu­żący sprowadzeni, jak to zwykle bywa do funkcji usługowej, tylko pełnowymiarowe po­stacie. Kamerdyner Dante, były gondolier, ojciec dziecka pokojówki Emilii, i ona, pozu­jąca na damę, dziwka puszczająca się z każ­dym za pieniądze. Mario - przebrany za kie­rowcę komunista o arystokratycznym rodo­wodzie i kapitan Finzi, Żyd, którego z biedy - jak uważa - może wynieść okrucieństwo i całkowite zaprzedanie się faszystom. Są nie mniej barwni i skomplikowani jak ich chlebo­dawcy; mają podobnie jak państwo swoje brudne interesy w tym domu. Oba światy pozostają ze sobą nierozerwalnie splątane, jak lustrzane odbicia. Łączy je seks, wszyscy śpią ze wszystkimi, zgodnie z potrzebami chwili, interesu, i polityka. Pajęczyna faszystowskiej ideologii oplatała wszystkich strachem, nie­ufnością, donosami. Upodleni, zdegradowani, uzależnieni od siebie nawzajem, tylko w chwi­lach słabości pokazują, na moment, swe prawdziwe twarze, o wiele częściej szukają ratunku w alkoholu, seksie, narkotykach. Nikt z mieszkańców willi nie pozostał czysty.

Tylko Tamara, osoba spoza zamkniętego układu, zobaczyła to towarzystwo chłodnym okiem. Ona, kobieta wolna i wyzwolona, nie dała się wciągnąć w intrygi czarnego świata. Być może, jako estetka, nie lubiła widoku much konających na lepie, i nie chciała siebie na nim zobaczyć. Do niczego jej zresztą nie był potrzebny słodki zapach luksusu ufundo­wanego na faszystowskiej ideologii, miała przecież autentyczny talent. Nie musiała swe­go życia zaczepiać o żadną ideologię, we­sprzeć zbiorową wiarą jak D'Annunzio bied­ny, przegrany artysta. Luksus Il Vittoriale był pułapką, narzędziem zniewolenia niezbyt uta­lentowanych artystów i ludzi biednych, wie­rzących w zbawczą moc pieniędzy. Tamara zobaczyła to wszystko i... uciekła. Determina­cja Tamary może nie całkiem wydaje się jasna w czasie przedstawienia. Dorota Kamińska nie potrafi zagrać silnej artystycznej osobo­wości bohaterki, za to w sukniach, kapelu­szach i futrach wygląda znakomicie.

Przepych i wystawność widowiska jest pu­łapką zastawioną także na widza. Do niego należy możliwość wyboru, on decyduje co chce oglądać, jak długo śledzić wydarzenia i jakie z nich wyciągać wnioski. Owszem, decy­duje przypadek i intuicja, jak w życiu zresztą. Tyle, że tu znacznie łatwiej swój wybór skory­gować. I tak, jeśli ktoś wybierze Marka Wal­czewskiego, czyli perypetie zalotów Il Commandante do Tamary, przekona się, że nie są one dla osób postronnych tak fascynujące, jak by się wydawało. A jeśli jeszcze do tego komentarz aktora wobec postaci uzna za zbyt natrętny, nie pozwalający na uruchomienie własnej wyobraźni, może podążyć za innym z bohaterów.

Na przykład za Krzysztofem Stroińskim, grającym kamerdynera. Jeśli do tego będzie cierpliwy, trafi na najlepszą scenę przedsta­wienia rozegraną w małej piwniczce za poko­jami służby między Dantem a szoferem Mario (Karol Strasburger). Tam, stary stół stanie się przez chwilę najwspanialszą gondolą świata, a mały, coraz bardziej pijany kamerdyner (Stroiński wlewa w siebie butelkę wody!), młodym gondolierem o duszy artysty. Jego opowieść o wiosłowaniu po Canale Grande jest tyleż opowieścią o cudach weneckich pałaców, co wielkim poematem o potrzebie piękna i dobra, wyrazem tęsknoty do świata młodości i wspaniałej Wenecji. Zresztą, z perspektywy Il Vittoriale człowiekowi, jak Dante, wrażliwemu i inteligentnemu, każde inne miejsce wydać się może rajem utraco­nym, a młodość czasem niewinności. Szkoda, że wytrwałych widzów jest niewielu i scena ta grana bywa zwykle dla paru osób, ale też ich frajda tym większa.

Podobnie zresztą jak znakomita scena Darii Trafankowskiej, w której Emilia, zdecydo­wana na wyjazd z Mariem, pakuje rzeczy w swoim pokoju. Jakże głupia i zakłamana, próżna i podła, pazerna i rozrzutna jest jej pokojówka i jakże prawdziwa w odruchach, emocjach dziwki, która postanowiła zostać damą.

Ile razy trzeba pójść na to przedstawienie, pytają widzowie, aby poznać całość. Podobno sześć, tak twierdzą aktorzy. To kosztuje, i trudno powiedzieć, czy do tego stopnia wy­trwali widzowie w ogóle się znajdą. Ale, odrzucenie w życiu luksusu, rezygnacja z róż­nych rzeczy, również.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji