Artykuły

Najpierw seks, potem walka

Kogo śledzisz? Za kim chodzisz? - pytają jedni drugich podczas przerwy. Czy obcesowe pytania przystoją w teatrze? W warszawskim Centrum Sztuki Studio brzmią, naturalnie. Takie są reguły gry związane z "Tamarą". Wolno widzowi deptać bohaterom po piętach, gonić (byle nie przydeptać tre­nu), mijać i wyprzedzać, patrzeć im pro­sto w oczy, zaskakiwać ich w intymnych sytuacjach, podglądać każdy ruch i gest. Do wścibskości wręcz zachęca powta­rzający się deseń tkanin, spowijających wnętrza: dziurka od klucza.

WIETRZENIE TAJEMNIC

Nie ma tu widzów - w tradycyjnym tego słowa znaczeniu - rozsiadających się wy­godnie w fotelach. Nie pozostawia się ich w cieniu - anonimowych - po nie oświetlonej stronie, jaką zwykle stanowi widownia.

Są tylko goście, których wieczorem za­prasza do swej willi Gabriele d'Annunzio. Proszę bardzo, poznajcie bliżej mnie i moich domowników. Każdy ma swoje indy­widualne prawa. Może swobodnie krążyć po tym domu. Dobierać sobie towarzystwo, jakie w danej chwili wydaje mu się najbar­dziej interesujące. Wchodzić do licznych pokojów. Odchylać kotary, wsadzić głowę i zaspokoić ciekawość, co też w danym mo­mencie tam się dzieje.

Nie można być jednak wszędzie w tym samym czasie. Trzeba wybierać, bo interakcja toczy się jednocześnie nawet w kilku­nastu miejscach, w oratorio, jadalni, na schodach, korytarzach, w przejściach. Przybyszowi nie ułatwia się pobytu w tym domu. Niech sam wietrzy tajemnice. Ile z nich zdoła odkryć? Czuje się trochę tak, jakby znalazł się w labiryncie. Nie wie czy iść wprost, skręcić w lewo albo w prawo. Obrać sobie jednego z bohaterów za głów­nego przewodnika, dążyć jego tropami, czy też mieszać szyki jak na szachownicy.

Zachłanni chcą od razu złapać wszystkie wątki, decydują się na chyże bieganie: góra - dół, po trzech kondygnacjach. Choćby jednak nie wiem jak się starali, byli najbardziej lotni i szybcy w nogach, nie są w stanie ogarnąć za jednym razem całości. Umknie im wiele istotnych dla rozszyfrowa­nia tajemnic domu - monologów, dialo­gów, scen zespołowych, które toczą się równocześnie. Gdyby je rozciągnąć linearnie, grać po Bożemu, czyli po kolei, trwały­by kilkanaście godzin, a tak mieszczą się w dwóch z kawałkiem. Właśnie w tym sza­leństwie jest metoda.

UKŁADANKA

Kanadyjczyk John Krizanc napisał swój scenariusz - symultankę tak chytrze, że każdy z dziesięciu bohaterów, nie licząc obstawy willi, rozgrywa swój osobny dra­mat, snuje swoje intrygi, od których willa aż się trzęsie. Ujawnia stopniowo tajemnice swojej tożsamości i swoich celów, pokręt­ne powiązania z pozostałymi postaciami. Tak więc mamy jakby dziesięć autonomicz­nych wersji zdarzeń, które razem tworzą lo­giczną układankę. (Mogę o tym powiedzieć z czystym sumieniem, bo dane mi było uczestniczyć w próbach, w reżysersko-aktorskim trudzie rytmizowania całości.)

Bohater, który znika w swojej samotni, nie może przecież opóźnić spotkania w umówionym czasie i miejscu, bo stawia wte­dy partnerów w kłopotliwej sytuacji. I na taką ewentualność są oni jednak przygoto­wani. W razie czasowej obsuwki (odpukać w nie malowane drewno) trzeba ratować się improwizacją, wypełnić dodatkową mi­nutkę czy dwie. Fabuły, proszę się nie oba­wiać, nie zdradzę, bo popsułabym całą za­bawę i rozrywkę tym, którzy mają zamiar wybrać się do Il Vittoriale, osobliwej Świą­tyni Zwycięstwa. Duce - Mussolini ofiaro­wał ją swemu sprzymierzeńcowi, poecie i brawurowemu żołnierzowi Gabrielowi d'Annunzio, gdy chciał go, jak to jest w politycznym obyczaju, odsunąć od władzy. Krótko mówiąc, było to luksusowe miejsce odosobnienia, pod ścisłym nadzorem. (Au­tentyczna willa włoska do dziś jest odwie­dzana przez turystów.)

Powiem tylko, że spędzamy jeden week­end w styczniu 1927 roku u d'Annunzia, który, z nadzieją na nowe sukcesy miłosne, wita właśnie w swoich progach polską ma­larkę Tamarę.

EUREKA

Autora tej powieści na żywo, jak określa się "Tamarę", zainspirowały więc osoby, fakty i zdarzenia prawdziwe. Sama biografia d'Annunzia, który słynął nie tylko z podbo­jów pisarskich i politycznych, ale i miłos­nych, wystarczała, by uruchomić wyobraź­nię teatralną

Jeszcze raz sprawdziło się porzekadło, że potrzeba jest matką wynalazków. Sama ekstrawagancka forma przedstawienia, której realizacja jest bardzo kosztowna, wynikkła, o paradoksie, z braku środków. Kri­zanc, zwykły akwizytor w księgami w To­ronto, pisywał sztuki, których fragmenty od­grywali przyjaciele zbierający się u niego w domu. No i odkrył autentyczny dziennik po­wiernicy d'Annunzia. Napisał scenariusz. Nie stać go było na wynajęcie lokalu na próby. Zaszyli się więc w domku na wsi, mającym kilka małych pomieszczeń; mu­sieli się rozproszyć. Pracowali w kuchni, sypialni. I tak się narodziło rozwiązanie przestrzenne, zaskakująca architektura przedstawienia "Tamara", wystawiona pro­fesjonalnie w roku 1981 na Festiwalu Tea­tralnym w Toronto, zgarnęła wszystkie możliwe nagrody. Zrobiła furorę w Los An­geles i na nowojorskim Broadwayu. Jeden z producentów, Barrie Wexler mógł powie­dzieć: "Naszym kapitałem zakładowym był pomysł z przechodzeniem z miejsca na miejsce." Eureka!

Aktorzy warszawskiego Teatru Studio czują się w "Tamarze" w swoim żywiole. Wymaga ona gry wyrazistej, intensywnej, gorącej, rozedrganej, narzuca bardziej na­turalny sposób zachowania aktora, wpląta­nego bezpośrednio w tłumek obserwato­rów. A jednocześnie żąda wyczucia pasti­szu, zgodnie z duchem tej sztuki. Nie od­krywa ona głębi psychologicznych. Jest mieszanką bulwaru w dobrym stylu, melod­ramatu, burleski. Ma posmak sensacji.

Aktorzy pysznie grają. Trzeba usłyszeć jak Marek Walczewski wypowiada słowa: "Najpierw seks, potem walka". I takie są też proporcje tych dwóch sfer przenikają­cych się nieustannie.

TRZĘSIENIE W POSADACH

Pomysł dyrektora Waldemara Dąbro­wskiego, by wystawić "Tamarę", zatrząsł w posadach Teatrem Studio. Dosłownie! Z woli scenografa, z nieodzowną praktyką telewizyjną i filmową - Izabeli Chełkowskiej-Wolczyńskiej wybito nawet dziurę (w Pałacu Kultury!) aby zrobić przejście z łukiem do sypialni d'Annunzia.

Do teatru wchodzi się teraz efektownym wybiegiem z daszkiem uwieńczonym świetlnym napisem "Tamara", stąpając po czerwonym chodniku. W holu zwisają blu­szcze. Lustra w złotych ramach błyszczą - pozostaną już na swoich miejscach. Wszę­dzie roślinność się rozpiera, szumią małe fontanny. Każdy pokój ma swój styl i wdzięk, oddaje przekonania i zamiłowania mieszkańca.

Królestwo ekscentryka d'Annunzia przy­pomina kształtem bogate wschodnie na­mioty; właściciel miał słabość do sztuki orientalnej. Tamarę de Lempicką (Dorota Kamińska), polską malarkę, która przyje­chała, by namalować jego portret, znany uwodziciel, podobnie jak jej sławne po­przedniczki, umieszcza w pokoju Ledy z łożem z łabędziami. - Pokój odrzuconej kochanki Luizy tonie cały w srebrzystościach i perłowościach. Dyskretne światło sączy się z lamp Tiffany. Jadalnia, w której toczą się ważne sceny, pozwalające rozszyfrować prawdziwą tożsamość bohaterów, została odtworzona wedle pierwowzoru z willi pod Weroną, w kolorach czerwono-złotym, z kolumnadą. Jej ozdobą są starannie wy­konane kopie portretów namalowanych przez madame de Lempicką. "Miała wyczu­cie formy" - potwierdził z uznaniem Franci­szek Byk Starowieyski.

SZUKAM KUCHNI

Publiczność - sądząc po jej pierwszych wizytach w ekscentrycznej willi - chwyta reguły gry, czynnie uczestniczy w nietypo­wym przedsięwzięciu. Służąca Emilia (świetna Daria Trafankowska) zgubiła pa­czuszkę z prezentem od il comandante dla Tamary i zaraz ktoś usłużnie ją podniósł.

Gdzie się podziała Luiza? (Duża udana rola Aleksandry Kisielewskiej.) Szukam kuchni... Rozlegają się nerwowe szepty. Już się rozniosło, które sceny są wirtuozo­wskie, pikantne, dreszczowe. Że Mario - Karol Strasburger ma ważną misję. Pytają­cym o drogę wskazuje kierunek także sam reżyser Maciej Wojtyszko. Krąży i spraw­dza, czy nie wkradają się dysonanse do zamierzonej polifonii. Pozornie rozwichrzo­na akcja wymaga bowiem dyscypliny, ma­tematycznych wręcz obliczeń. Próby odby­wały się w iście zawrotnym tempie; trwały niewiele ponad miesiąc. A wysiłek był taki, jakby przygotowano jednocześnie kilka premier. Nic dziwnego, że reżyser chudł w oczach. Tak się nabiegał interakcyjnie, że

spadło mu piętnaście kilogramów. O po­święceniu, jakiego wymaga "Tamara", świadczy wypadek jednego z aktorów. Krzysztof Majchrzak grał tak ekspresyjnie, że zranił się jednego dnia poważnie w nogę. A spełnia się on nie tylko aktorsko ale i jako wytrawny pianista w salonie.

PASZPORT NR 1

Witani w willi szampanem, w przerwie, wszyscy rozproszeni spotykają się razem na bankiecie w jadalni. Prawdziwa sala tea­tralna otulona pokrowcami, spełnia tym ra­zem jedynie rolę zaplecza restauracji Holiday Inn, która serwuje pyszności: indyk po królewsku, polędwicę Czarnolas, wymyśl­ne sałatki, dufinki. Przy lampce wina można podzielić się po sąsiedzku wrażeniami.

"Scenografia przeszła moje wyobraże­nia. Lepsza niż w nowojorskiej Zbrojowni (lam Tamara była grana) - mówi z przeko­naniem menedżer Ewa Pape, pośredniczka w pertraktacjach o warszawskie prawo - nieodpłatnie - do scenariusza "Tamary".

Dyrektor Peweksu, Marian Zacharski nie ukrywa satysfakcji, że jest posiadaczem paszportu nr 1 (obowiązują zamiast biletów i to jest też uzasadnione sytuacją). Ba! To główny sponsor, a teraz kondycja kultury od bogaczy zależy. Bez finansowego wsparcia, idącego w miliony, nie mieliby­śmy wariacji teatralnych, noszących imię Tamara. Mecenas przyznał, że pociągnęła go tytułowa bohaterka, której ciało i duszę dała Dorota Kamińska. "Muszę przyjść ze trzy razy, żeby wszystko objąć!" Lubię to, co niekonwencjonalne."

"Wspaniałe, ale dziwne" - skwitował krótko Krzysztof Materna. "Przyjdę jeszcze, żeby złapać wątek kuchenny, tym razem poszedłem faszystowskim".

"W warszawskiej willi są bardziej skom­plikowane układy komunikacyjne" - po­równuje naszą wersję z nowojorską młody teatroman Paweł Czopowicz.

Żona Karola Strasburgera, tajemniczego szofera Mario - Irena - zgadza się z okreś­leniem, które zasłyszała, że "Tamara" to teatralna kostka Rubika. Kto się nauczy, ten rozwiąże.

Aktorce Ewie Błaszczyk to wędrowanie przypomina wernisaż. "Przyjemne, miłe, sympatyczne, w kategoriach towarzy­skich".

Każdemu "Tamara" nasuwa inne skoja­rzenia. I to jej urok. Przy finałowej kawie aktorzy, już prywatnie, jednoczą się z obserwatorami - to rytuał - i nie uchylają się od odpowiedzi na żadne pytanie.

Wbrew jednej z siedmiu dobrych rad w paszporcie, niektóre pary nie chcą się roz­dzielać. Mogę donieść, że minister Izabella Cywińska cały czas trzymała się ramienia Janusza Michałowskiego. Podobnie mąż Andrzej Dłużyński nie odstępował na krok Maryli Rodowicz. Zajęci na co dzień swoimi profesjonalnymi sprawami rzadko się wi­dują, a to okazja, żeby pobyć razem.

Z salonowego życia wychodzi się przed północą na plac Defilad. A tam sprząta się właśnie miotłą ślady całodziennej zgrzeb­nej, handlowej rzeczywistości. Wpadamy w inny klimat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji