Teatr to miejsce spotkania
To było kilka lat temu. We Francji po nocy spędzonej u wrót muzeum w Nantes, gdzie koczowałem, by obejrzeć obrazy mego ulubionego Georgesa de la Toura, spotkałem tajemniczą, nie znaną mi dotąd, a bliską "Kizette en Rose" jakiejś Polki, co podpisała się Tamara de Lempicka.
Chyba więc za to najmocniej jestem wdzięczny twórcom "Tamary" w warszawskim teatrze "Studio", że zamówili u Agnieszki Morawińskiej znakomity album zawierający podstawowe dane o życiu i reprodukcje ważniejszych dzieł tej niezwykle utalentowanej, pełnej temperamentu kobiety. Artystki, która nigdy nie wyparłszy się polskości, nie "rozsławiała imienia Polski", lecz życiem swym dowiodła, iż ten, kto się urodził w Warszawie, może mieć wspólne korzenie z ludźmi pochodzącymi z Petersburga, Paryża, Włoch i Ameryki. Może w jednej części świata uczęszczać na bale, gdzie indziej flirtować z d'Annunziem, malować Andre Gide'a, współtworzyć wojsko kobiet.
To było zanim pozatrzaskiwano drzwi Europy. Zanim opuszczono kurtyny sprawiając, iż na długie lata - dla tych, co mieszkali na wschodzie - paszport okazywał się najcenniejszym dobrem. Tamara Łempicka miała szczęście i instynkt. Udało jej się "dzięki pomocy (nie bezinteresownej) szwedzkiego konsula" wydostać ze zrewoltowanej Rosji w roku 1917, by ponownie w roku 1939, tuż przed samą wojną, namówić swego drugiego męża, austrowęgierskiego barona, na sprzedaż majątków i emigrację do Stanów Zjednoczonych. Nigdy więc nie zabrakło jej ani pieniędzy, ani wolności. Jednak nie otrzymała tego wszystkiego tanim kosztem.
Więc ten, kto dziś chce się o niej czegoś więcej dowiedzieć, też musi zdobyć się na poświęcenie. Kupując paszport upoważniający do wstępu na teren teatru Studio, nie wydajemy wprawdzie kwoty nieosiągalnej dla średnio zarabiającego pracownika, lecz jednak dokonujemy pewnego konsumpcyjnego wyboru. Jest to już bowiem wydatek porównywalny z rzeczami. Wybierając spotkanie z ludźmi ponad izolowanie się od nich wśród gadgetów, wykonujemy pierwszy własny, świadomy i kosztowny krok ku drugim i ku sztuce.
Maciej Wojtyszko i Waldemar Dąbrowski swój spektakl oparli na amerykańskiej inscenizacji Johna Krizanca i Richarda Rose. Istota pomysłu polega na tym, iż akcja rozgrywa się w kilku (dokładnie w pięciu) pomieszczeniach, przy czym wydarzenia rozwijają się nie wokół miejsca, jak to zwykle w teatrze bywa, lecz logiczne ciągi akcji nanizane są na poszczególne osoby. Przypomina to technikę filmową, gdzie kamera śledzi i ukazuje widzom zdarzenia rozgrywające się w różnorodnych miejscach. Z tym że tu nie ma kamery. Lecz widz na własnych nogach musi pobiec za udającą się gdzieś postacią. Musi przesuwać się w porę jeśli chce znaleźć się bliżej aktora. Kombinować, kiedy i którym z wyjść bohater się oddali.
A jeśli zachwyci go ekspresja Marka Walczewskiego, z pewnością najbardziej sugestywnego spośród całego zespołu odtwórcy d'Annunzia, musi mieć jeszcze sporo siły i refleksu, by nadążyć za nim i nie pogubić się w zakamarkach Il Vittoriale. A więc wielowątkowość i wieloplanowość, przepiękne naturalistyczne dekoracje i kostiumy Izabeli Chełkowskiej-Wolczyńskiej, wreszcie głębokie wciągnięcie widza w bieg zdarzeń, wszystko to upoważnia do nazwania Tamary "powieścią filmową na żywo".
Próby wciągnięcia widzów do akcji, zwracania się do nich bezpośrednio, schodzenia na widownię wydawały się szalenie odkrywcze jeszcze w połowie naszego wieku. Dziś, kiedy minęły pierwsze wzloty, warto przypomnieć, że teatru nie wymyślił Artaud ani nie odkrył go Grotowski. Gdyż teatr europejski wcale nie musi cofać się do źródeł wspólnoty, z wysp Bali. Istnieje bowiem tradycja arystokratycznych i plebejskich widowisk barokowych opartych na improwizowanych działaniach aktorów, których występy są elementem uświetniającym spotkanie towarzyskie, gdzie uczta umożliwia rozmowę i dzięki reżyserii przestaje być_żarciem oraz piciem, lecz przekształca się w sztukę. "Skoro tylko sztuka się skończyła - a była ona odegrana w innej sali i spotkała się z nadzwyczajnym powodzeniem - zjawił się Orfeusz w orszaku pasterzy i nimf. W kilku wierszach, przy harmonijnym akompaniamencie liry, zaprosił zgromadzonych widzów na pasterską wiejską ucztę, po czym towarzyszący mu pasterze, według jego wskazówek, ruszyli witać gości. Każdy pasterz towarzyszył jednemu z panów, w masce lub bez maski, jak wypadło. Podobnie każda nimfa wzięła jedną z pań pod swą pieczę. I w ten sposób para za parą wszyscy goście byli wprowadzeni do sali przygotowanej w tym celu. Niespodziewany widok tej sali wprawił wszystkich w zachwyt. Gospodarz uczty, który wraz z wieloma ze swej świty był przebrany za pasterza, zdjął maskę z twarzy i wszyscy postąpili za jego przykładem. Następnie po kilku miłych żartach wszyscy umyli ręce i zasiedli w radosnym nastroju przy stole, gdzie byli wystawnie podejmowani przez pasterzy i nimfy, bez najmniejszego . zamieszania lub nieporządku". Tak to mniej więcej powinno było wyglądać. I w tym kierunku zmierzało. Choć w cytowanym urywku z połowy szesnastego wieku autorstwa Leone di Somi niewątpliwie większą uwagę zwraca się na relacje między aktorem a widzem niż to umie reżyser i potrafią aktorzy wychowani w zasadniczo iluzjonistycznym teatrze. Jednak amerykańska formuła zaproponowana dziś w Warszawie przez Macieja Wojtyszkę zdaje się odnajdywać drogę do tej zapoznanej barokowej sztuki. Sztuki teatru pojętego jako miejsce spotkania.
Funkcja reżysera czy, jak kto woli, mistrza ceremonii, sprowadzałaby się wtedy do organizacji przyjęcia, podczas którego element fikcyjny nie służy całkowitemu oderwaniu ludzi od rzeczywistości, lecz ma jedynie odebrać dosłowność sytuacji i umożliwić obecnym refleksję. Otwarcie się na myśli niedopuszczalne w innym czasie i na ludzi, których nie spotkaliby gdzie indziej. I tak też dzieje się w teatrze Studio. Wieczór, w którym uczestniczyłem, nie miał rzecz jasna tego snobistycznego smaczku, co premierowa recepcja opisywana przez Dariusza Fikusa w Rządowym Organie. Przeciwnie, tym razem znajomych wśród publiczności właściwie nie spotkałem. Spostrzegłem natomiast, że ludzie wybrali się tam większymi grupami, że ubrani byli zasobnie i w zasadzie z gustem, że antraktowy poczęstunek przyjmowano w sposób wskazujący na umiejętność obracania się w sytuacjach coctailowych, jedyna zaś znajoma twarz, jaką w tym gronie spostrzegłem, należała do pewnego zamożnego fachowca z kręgów postpezetpeerowskich. Jednak popijając szampana, smakując tartinki, degustując wino, próbując polędwicy i indyka, słowem spożywając menu ułożone przez M. Pempela i G. Rawskiego, a wykonane pod kierunkiem W. Burzyńskiego, jakoś łatwiej było nam wymienić ze sobą dwa uprzejme zdania.
A przecież o to właśnie chodzi. Byśmy się ze sobą spotykali. Byśmy ze sobą próbowali rozmawiać. By w naszym gwarnym życiu, wśród masy otaczających nas rzeczy i zdarzeń spostrzec drugiego człowieka, skupić się na sobie, oderwać się od przedmiotów. To temu w swej najgłębszej istocie służy teatr. Takie jest jego estetyczne zadanie. Nieco brukowa historia spotkania włoskiego poety i rewolucjonisty z polską baronessą i malarką w pilnowanej przez faszystów willi stanowi tu tylko pretekst, a jednocześnie sygnał i wspomnienie. Paszport, który za słone pieniądze kupujemy, który musimy stale przy sobie nosić, do którego zaglądają nam faszystowscy celnicy i który chroni nas przed deportacją, jest znakiem tego, co Europie podzielonej granicami i społeczeństwom ujętym w karby uczyniła nowożytna cywilizacja. Zaś sala tego teatru, wraz z paszportem - rekwizytem, który z widza czyni pełnoprawnego uczestnika zdarzeń, staje się strefą wolną, miejscem ucieczki dowodzącym dzisiejszemu mieszczuchowi namacalnie, że video, reklama i kolorowe obrazki wcale nie są jedyną ani najlepszą formą wyzwolenia się z codzienności.
Bo istnieje takie miejsce, co nazywa się teatr. Miejsce, w którym bajka może stać się najprawdziwszą rzeczywistością. A zaproponowany w nim sposób obcowania nie jest wcale zmyślony, lecz jedynie odświętny. To znaczy estetyczny. Stwarzający inny świat: konkretny, kolorowy, zdecydowany i śmiały. Śmiały jak art deco. Ów malarski styl baronessy Łempickiej, której obrazy nie bledną wobec barokowej sztuki Georgesa de la Toura.