Artykuły

Zdarzenie

O "Tamarze" mówi się dobrze i źle, z zachwytem i z lekceważeniem. Bar­bara Henkel wypowiedź Macieja Wojtyszki opatrzyła tytułem "Przestrzeń magiczna". Ktoś złośliwy mógłby napisać o "Tamarze" artykuł pt. "Pewex-theater" i też miałby trochę racji. Wszystko zależy od punktu widzenia. Spróbujmy sprawiedliwie.

Najpierw była reklama, jakiej nie znają dzieje polskiego teatru. Radio i telewizja - "rano, wieczór, we dnie, w nocy". Efektowny plakat i kolorowe druki towarzyszące przedstawieniu. Pewex, La Panthera, Victoria Hotel Casino i Holiday Inn. Konferencja prasowa, zapowiedzi i wywiady w gazetach. Dziennikarze - specjaliści od kreowania wydarzeń, zwijali się jak w ukropie. Nareszcie coś ich obeszło: "premiera za 700 milionów", "gigantyczny eksperyment", "teatr jakiego jeszcze nie było", "pierwsza na świecie sztuka symultaniczna", "do perfekcji doprowadzona iluzja", "polityka z erotyką", "d'Annunzio je polędwicę", atrakcja, sensacja, etc., bomba!

Cokolwiek sądzić o treści tych okrzyków, kampania reklamowa udała się dyrektorowi Dąbrowskiemu doskonale. Przedstawienie teatralne, o którym w dzisiejszych nieartystycznych czasach musiała usłyszeć cała Polska! W teatrze, o którego kryzysie bębni się od dziesięcioleci, zda­rzyło się jednak coś ciekawego! Stworzenie takiej opinii jest pożytkiem, którego przecenić nie sposób. Zresztą nie jedynym. Waldemar Dąbro­wski zgromadził na to przedstawienie pokaźną sumę, którą otrzymał od ludzi biznesu. I wydał te pieniądze fachowo, to znaczy z efektem dobrym - jak sądzę - dla obu zainteresowanych stron: teatru i sponsorów. To bardzo ważne jako przykład. Może z czasem wspomaganie teatru przez ludzi bogatych, albo tylko dysponujących pieniędzmi, stanie się także w Polsce czymś naturalnym i opłacalnym. Może ktoś kiedyś zainwestuje również w "Dziady" albo kupi dobry reflektor dla szkolnego teatru budo­wanego przy Miodowej...

Innym pożytkiem z tego przedstawienia jest odkrycie Tamary Łempickiej, postaci fascynującej, lecz nieobecnej dotąd w naszej świadomoś­ci kulturalnej. Nie wiem, czy obrazy Łempickiej są warte tego, by je umieścić między dziełami Chagalla i Kandinsky'ego, ale - wnioskując, tylko z kopii i reprodukcji - widać wyraźnie, że była ona malarką nad wyraz biegłą, zawsze dojrzałą - i jeśli zważyć na daty - naprawdę współ­tworzącą Art Deco. Chyba żaden z polskich malarzy nie ma równie wiel­kiego udziału w powstawaniu któregokolwiek z wielkich europejskich stylów. I to wspaniałe, że także dzięki teatrowi podobne odkrycia zdo­bywają rozgłos.

Z "Tamary" i jej sukcesu można też wyprowadzić parę pouczających wnio­sków albo raczej potwierdzeń przeczuć wcześniejszych. Okazuje się, że jest w Polsce wcale niemało ludzi, którzy za bilet do teatru gotowi są zapłacić cenę równą dziesiątej części średniej pensji. Byleby mieli szan­sę udziału w czymś uchodzącym za rzecz niezwykłą: w święcie, salono­wym spotkaniu, zabawie teatralnej. Jeśli oczekiwania takie zostaną spełnione, to, nie myśląc o artystycznej wartości przedstawienia, wyjdą z teatru zadowoleni. Ich głód wydarzeń i potrzeba uczestnictwa są dużo większe od tęsknot estetycznych.

"Tamara" dyrektora Dąbrowskiego jest z pewnością godnym uwagi zda­rzeniem obyczajowo-towarzyskim. Jest sukcesem menażera, nie mają­cym jednak większego znaczenia w artystycznym dorobku Centrum Sztuki Studio. Dlatego o reszcie w punktach.

Scenariusz: nie czytałem utworu Krizanca i Rosea, więc piszę o nim niepewnie. Wydaje się jednak, że tylekroć akcentowana symultaniczność sztuki jest w równej mierze nieporozumieniem co zręcznym chwy­tem reklamowym. Skoro bowiem nie można wszystkiego śledzić równo­cześnie, obserwując relacje i napięcia między poszczególnymi planami akcji, to rzekoma symultaniczność jest wątpliwa, bo istotna wyłącznie dla reżysera i wykonawców. Widz, mimo że zmienia miejsce obserwacji, ogląda tę sztukę jak każdą inną z napisanych "po bożemu", tyle że fra­gmentarycznie i przebierając od czasu do czasu nogami. Problemy, któ­re w tym utworze się pojawiają (polityczne, społeczne i psychologiczne), rozwijają się w skali stosowanej w banalnych serialach. Myślę przy tym, pamiętając o biografii i nieczytelnych już dzisiaj utworach d`Annunzia, że ten kabotyn, błazen i bohater, układający własne życie na kształt dzieła sztuki, był mimo wszystko istotą nieporównanie bardziej skomplikowa­ną i dramatyczną niż główna postać ze sztuki Krizanca i Rose'a. Reżyseria: taka sobie. Nieprzerafinowana. W dobrym guście, ale pospieszna. Najważniejszy był timing. Wojtyszko włożył tyle pracy w montaż przedstawienia, rozgrywającego się w odległych od siebie miejscach, że nie starczyło mu czasu na określenie spraw bardziej subtelnych. Montaż - jeśli pominąć nieuchronne wypadki przy pracy - udał się nieźle. Nieco gorzej z wykorzystaniem przestrzeni. Bywa tak, że jeśli za jednym z aktorów pójdzie zbyt wielu widzów, to część z nich coś słyszy, ale nic nie widzi. Nie zawsze jasne są też relacje między aktorami i otaczającą ich publicznością i nie do końca określona konwencja przedstawienia. Chwilami gra się pastiche, kiedy indziej zwyczajną rea­listyczną prawdę. Z pastichem stylu lat dwudziestych problem zresztą niemały. Bardzo trudno naśladować postmodernistyczną obyczajo­wość, bawić się Art Deco, skoro te konwencje są kiepsko przez widzów uświadamiane, bo ledwie musnęły naszą kulturę. Ale to stały kłopot wszystkich polskich reżyserów, którzy próbują bawić się stylami albo ich kiczami. Mimo tych grymasów lubię robotę Macieja Wojtyszki, bo jeśli nawet czegoś nie dokończy albo sfuszeruje, to i tak zawsze widać, że jest mądrzejszy od tego, co pokazał na scenie. Scenografia: jak na możliwości nadwiślańskie niezwykle udana. Prawdziwa jak w filmie. Dobre materiały, kostiumy (zwłaszcza kobiece), a nawet - co w naszym teatrze jest rzadkością - rekwizyty. Uznanie dla tapicera. Trochę za mało ograna pałacowa architektura. Najbardziej po­dobał mi się pokój Emilii Pavese, czyli Darii Trafankowskiej. Gdyby jesz­cze płyn, który udaje koniak, nie pienił się jak zimna herbata... Aktorstwo: średnie. Nie będę jak inni - podziwiał tego, że aktorzy grają na fortepianie, bez suflera i smażą prawdziwą jajecznicę. Nie takie to znowu trudne i w przestrzeni w ten sposób zorganizowanej, w bliskim kontakcie z widzem, konieczne. Obeszło się bez bolesnych dysonansów i większych powodów do zachwytów. Ci, którzy z natury nie kłamią na scenie, i tym razem byli prawdziwi. Ci, którzy z prawdą miewają jesz­cze kłopoty, mieli je nadal, tyle że mniejsze, bo przy niewielkiej kompli­kacji zadań łatwiej być prawdziwym metr od widza niż z odległości 20 metrów. Aktorzy operują środkami dobrze już przez siebie sprawdzony­mi, co wcale nie znaczy, że są one błędne. Zbyt często jednak widoczny był niepokój o to, czy uda się zdążyć do następnej sceny. Publiczność: doborowa. Po raz pierwszy w polskim teatrze widzia­łem wśród widzów damy ubrane w stroje korespondujące z czasem akcji utworu. Scenariusz Krizanca i Rose'a jest adresowany do publicz­ności znudzonej już normalnym teatrem, na tyle jednak nie obytej z wie­lością form stosowanych na scenach niekonwencjonalnych, że przenie­sione z nich stare i zmęczone już użyciem chwyty inscenizacyjne uznaje błędnie za wyraz awangardy. Premierowa publiczność warszawskiej "Ta­mary" była bardziej doświadczona teatralnie. Więc tylko nieliczni z uczestników tego wieczoru przejmowali się teatrem i dramatami bohate­rów sztuki. Większość obserwowała na przemian aktorów i publiczność. I miała rację, bo było na co popatrzeć. A jeśli ktoś z widzów potraktował całe to zdarzenie nazbyt poważnie i poczuł się "wpuszczony w maliny", to nie powinien mieć o to wielkich pretensji, bo dokonano tego z nie­małym staraniem i pewnym wdziękiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji