Artykuły

Do sześciu razy sztuka

SPEKTAKL "Tamary" amerykań­skich autorów Johna Krizanca i Ri­charda Rose w warszawskim Teat­rze "Studio" stał się wydarzeniem i nie ma w tym nic dziwnego, bo wszystko tu od początku do końca jest nietypowe i inne. Przed wejściem do teatru rzucono czer­wony chodnik, wzdłuż ustawiono donice z krzewami, do tego kopuła czerwonej markizy, rozjarzony neon "Tamara" i już zapominamy, że wchodzimy do monu­mentalnego Pałacu Kultury, "symbolu wieczystej, nienaruszalnej przyjaźni", ofiarowanego nam w darze przez Józefa Stalina. Znajdujemy się bowiem w Il Vittoriale Degli Italiano "Włoskiej świątyni

zwycięstwa" podarowanej Gabrielowi d'Annunzio przez innego dyktatora - Be­nito Mussoliniego. Jest rok 1927, we Wło­szech kwitnie faszyzm, więc przed wejś­ciem należy przejść przez nieprzyjemną, ale konieczną, kontrolę dokumentów (za­miast biletu widz otrzymuje paszport) przeprowadzaną przez służbę bezpiecze­ństwa w czarnych koszulach. Potem po­kojówki obsypują gości płatkami róż, kel­nerzy witają szampanem i już znajdujemy się wewnątrz ekscentrycznej willi włos­kiego pisarza skazanego przez Duce na elegancki areszt domowy.

Scenograf, Izabela Chełkowska-Wolczyńska, z foyer i pomieszczeń gospodarczych teatru "Studio" wyczarowała luk­susowe pokoje, salon, jadalnię, faszystow­skie gabinety, najprawdziwiej funkcjonu­jącą kuchnię, mini-oranżerię z fontanną, skromne pokoje służby. Słuchając w salo­nie koncertu i popijając szampana mamy chwilę czasu, by zadecydować, czyje losy chcielibyśmy poznać tego wieczoru. Oprócz gospodarza (Marek Walczewski) w willi mieszka parę innych osób. Luiza (Aleksandra Kisielewska), pianistka i była kochanka d'Annunzia, młoda baletnica Carlotta (Magdalena Gnatowska), Aelis (Małgorzata Niemirska), powiernica d'Annunzia, kompozytor de Spiga (Krzysztof Majchrzak) oraz służba: puszczalska pokojó­wka Emilia (Daria Trafankowska), kamerdyner Dante (Krzysztof Stroiński), nowy szofer Mario (Karol Strasburger) oraz ambitny faszysta Aldo Finzi (Piotr Polk). Wszyscy czekają na przyjazd polskiej artystki Tamary de Łempickiej (Dorota Kamińska). Dziesięć osób - dziesięć wątków do wyboru. Poznać wszystkich w ciągu jednego - nawet 4-godzinnego wieczoru - nie sposób, bo akcja sztuki rozgrywa się w kilku miejscach jednocześnie. Ta sztuka przełamuje wygodnictwo widza przyzwyczajonego do biernej obserwacji akcji toczącej się na scenie. Tu, aby coś zobaczyć, widz musi aktywnie włączyć się do spektaklu i cały czas podążać za krążącym po willi ak­torem. Amerykanie nie bez powodu reklamując tę sztukę ostrzegali widza: pamiętaj o wygod­nych butach. Mieli rację. Kobieta w szpilkach nigdy nie nadąży za Karolem Strasburgerem biegającym po wszystkich kondygnacjach Il Vittoriale. W teatrze żartują, że ten kto decyduje się na obserwację Maria wybiera intensywny trening, a sam Strasbuger, aktor wysportowa­ny, przyznaje, że czasem czuje tę rolę w nogach.

Daria Trafankowska po premierze wymieniła telefonicznie uwagi ze znajomym z Nowego Jorku. Okazało się, że polska i amerykańska publiczność ma odmienne gusty: Polacy chęt­niej przebywają w salonach podążając za d'Annunzio, Tamarą i Luizą, Amerykanie nato­miast z upodobaniem penetrują pokoje służby, zasiadają w kuchni, zaglądają na strych.

WALDEMAR DĄBROWSKI, dyrektor Centrum Sztuki "Studio" oglądając w 1988 r. "Tamarę" w Nowym Jorku szedł tropem Łempickiej zafascynowany pierw­szą symultaniczną sztuką teatralną i jej polską bohaterką, o której po raz pierwszy usłyszał w USA.

- W USA jest to osoba bardzo znana i ze względu na twórczość, i na ekscentryczny spo­sób życia, a u nas nikt o niej nie wie, nie pisze. Żaden polski malarz nie osiąga takich cen jak Łempicka. Oglądałem jej obrazy w Museum of Modern Art. Muzeum Narodowe ma tylko jeden jej obraz i to nie wiadomo z jakiego okresu. Wygląda to na jakiś nieprawdopodobny spisek historii.

Po powrocie do Polski napisał do producenta - właściciela praw autorskich - list, że chciał­by sztukę pokazać w Teatrze "Studio". Od­powiedzi nie było, bo jak się później okazało producent zmarł, prawa autorskie przejął ktoś inny i tylko dzięki pomocy Ewy Pape korespon­dencja dotarła gdzie należy, a co więcej adresat zgodził się przyjechać do Polski poniekąd przy­gotowany, że w tym kraju nie ubije kokosowego interesu. W "Studio" dołożono wszelkich sta­rań, by goście z pobytu w Polsce byli zadowole­ni, toteż przez wzgląd na pamięć dla fascynują­cej polskiej artystki producenci odstąpili Dąb­rowskiemu prawa autorskie za darmo, co już na wstępie pozwoliło teatrowi zaoszczędzić 100 tys. dolarów. Zastrzeżono sobie jednak w zawartym kontrakcie, że gdyby teatr coś na tej sztuce zarobił, musi podzielić się z producentem. Dyre­ktor Dąbrowski jest o to spokojny: biorąc pod uwagę cenę metra kwadratowego w Pałacu Kultury jakiekolwiek dzielenie się zyskiem w ogóle nie wchodzi w rachubę.

"Tamara" jest sztuką wymagającą luksusu, a luksus kosztuje. W Nowym Jorku jej wy­stawienie kosztowało 1 milion 750 tysięcy dola­rów. Żaden teatr w Polsce nie jest w stanie pozwolić sobie na podobny wydatek. Trzeba było szukać sponsorów, co, jak,twierdzi dyrek­tor Dąbrowski, nie trwało zbyt długo. Pewex dał 500 milionów, kasyno z hotelu "Victoria" - 100 milionów, coś też dorzucił LOT, "La Panthera" z Wiednia, "Porthos" dał kapelusze, ktoś inny złote ramy.

Polska inscenizacja "Tamary" kosztowała w sumie 700 milionów złotych, z czego lwią część wydała Izabela Chełkowska-Wolczyńska na scenografię, ale dzięki temu oglądamy praw­dziwe wnętrza z prawdziwymi meblami, bibelo­tami, obrazami, prawdziwe suknie, a nie teatral­ne kostiumy, goście jedzą na białej zastawie ze złotym napisem "Tamara", specjalnie zamówionej w Ćmielowie (jeśli ktoś chciałby taką mieć w domu, zamówienia przyjmuje Biuro Organizacji Widowni), aktorki mają prawdziwe futra. To było konieczne, bo w tym spektaklu widza się nie oszuka, wszystkiego można do­tknąć, obejrzeć z bliska, sprawdzić. Sztuczna jest tylko biżuteria, co najbardziej dokucza Ale­ksandrze Kisielewskiej, bo jej skóra na sztuczne perły reaguje wysypką.

Starczyło też pieniędzy na dobre kosmetyki, elegancką bieliznę, rajstopy, a także na piękny katalog prezentujący obrazy Łempickiej i pla­katy, którymi oblepiono miasto.

- Rzadko zdarza się scenografom pracować bez uporczywej myśli, czy starczy pieniędzy - mówi pani scenograf- ale ja i tak starałam się być oszczędna.

Luksusowe wnętrza są jednym w warunków kontraktu, a także pewien ceremoniał dotąd nieobecny w teatrze, a więc szampan, dobra kolacja, kawa i ciastka, a po spektaklu aktorzy, już prywatnie, wśród publiczności. O kolację zatroszczył się "Holiday Inn", który co wieczór przysyła do teatru 5 kelnerów, a kucharz przy­gotowuje kolację, którą d' Annunzio wydaje na cześć Tamary Łempickiej. Kolacja nie jest by­najmniej symboliczna: 5 rodzajów sałatek (naj­lepsza andaluzyjska z kaparami), polędwica pieczona "Czarnolas", indyk pieczony po króle­wsku, dufinki, pieczywo, masło czosnkowe i orzechowe, czerwone wino. Ta kolacja zadecy­dowała głównie o cenie biletu, którą z ciężkim sercem ustalono w końcu na 120 tys. zł. Prak­tyka pokazała, że nie ma się czego bać - we wrześniu wszystkie bilety zostały sprzedane. Pomysł dyrektora Dąbrowskiego, by dla teatro­manów z pustym portfelem organizować spek­takl ze skromniejszą kolacją za pół ceny, spotkał się z krytyką i dezaprobatą: kontrakt na to nie zezwala. Musi być wytwornie i już.

PEWIEN szum wokół "Tamary", która stała się w Warszawie może bardziej wydarzeniem towarzyskim niż artysty­cznym, sprawił, że spektaklem zainteresowały się firmy i ludzie biznesu uznając widowisko za jeszcze jedną i to bardzo ciekawą propozycję spędzenia wieczoru. "Varimpex" i "Colmex" jako pierwsze kupiły sobie po spektaklu. Przed­stawienie kosztuje 15 milionów zł i dyrektor Dąbrowski nie zdziwi się, jeśli ktoś wyłoży tę sumę, by zamiast do restauracji zaprosić swoich gości do teatru. Być może prędzej zrobi to dla szpanu niż z miłości do sztuki, ale ludzie po­trzebują nowej formy rozrywki, atrakcyjnego spędzenia wolnego czasu, a w Warszawie wie­czorem jest nudno.

W "Tamarze" aktorzy grają wręcz koncer­towo, choć mają do pokonania aktorski mara­ton. W tym spektaklu ani na chwilę nie schodzi się ze sceny.

- To jest jak tor bobslejowy - mówi Mał­gorzata Niemirska - start i chcąc nie chcąc w zawrotnym tempie trzeba mknąć do końca.

Ten spektakl wymagał od aktorów specjal­nych umiejętności oraz dużych poświęceń. Do­rota Kamińska musi mówić po francusku i ryso­wać. Aleksandra Kisielewska gra na fortepianie Chopina, Straussa, Debussego. Cały lipiec spędziła więc w teatrze przy fortepianie. Równie perfekcyjnie koncertuje Krzysztof Maj­chrzak. Debiutująca Magdalena Gnatowska musiała wziąć lekcje tańca, by tańczyć jak na baletnicę przystało. Piotr Polk, by być jeszcze bardziej odpychającym faszystą, zapuścił brodę. Małgorzata Niemirska razem z Markiem Wal­czewskim na oczach publiczności smażą jajecz­nicę z cukinią, którą w dodatku muszą zjeść. Na szczęście w dialogu mówi się o tym, że jest niezbyt smaczna, więc nie muszą udawać. Nato­miast Marek Walczewski odkrył, że fizycznie jest wierną kopią włoskiego pisarza. Tyle że d'Annunzio był niskiego wzrostu. Kiedy poka­zano mu fotografię d`Annunzia zastanowił się: "Zaraz, gdzie ja to grałem?" Wisząca przy wejś­ciu fotografia Włocha, choć podpisana, łudzą­cym podobieństwem i tak wprowadza w błąd - wszyscy sądzą, że jest to Marek Walczewski.

Egzemplarz sztuki liczy 600 stron i zaopat­rzony jest w przewodnik, jak radzić sobie z lek­turą. Najwięcej tekstu do opanowania ma Krzy­sztof Stroiński - 110 stron. Tłumaczka Mał­gorzata Semil sukcesywnie donosiła na próby kolejne partie przekładanego tekstu.

- Gdybym reżyserował tę sztukę scena za sceną, liniowo, musiałoby to trwać rok - mówi Maciej Wojtyszko, reżyser spektaklu. - Nie było rady, podjęliśmy wyzwanie autorów, reży­serowaliśmy wszystkie wątki naraz i uwinęliś­my się z tym w półtora miesiąca. Na początku wydawało mi się rzeczą niemożliwą, by wszyst­ko połączyło się w całość, spasowało. Najwięcej problemu było ze zbiorówkami, kiedy wszyst­kie osoby zbiegają się w jedno miejsce. Głównie reżyserowałem te rozgwiazdy. Naprawdę nie mogę przypisywać sobie wszystkich zasług i mówić, że reżyserowałem całość.

Niełatwym problemem była kwestia zsynch­ronizowania poszczególnych scen, sprawienia, by dany aktor w określonym momencie pojawił się w określonym miejscu. Jeśli Mario całuje się z Emilią, to by ich na tym przyłapać, Dante musi przyjść na piętro i wejść do pokoju dokładnie w momencie pocałunku. Jak to zrobił? - jest tajemnicą zawodową reżysera. Nie zdradza się sposobu wyciągania królika z cylindra.

- W Ameryce aktorzy mieli do dyspozycji kamery, walkie-talkie, telewizory, a my nie mamy nic. Polak potrafi - śmieje się Wojtysz­ko.

- Gra się na wewnętrzny zegar biologiczny - mówi Strasburger.

- Po prostu trzeba złapać tempo przedsta­wienia i trzymać się go - tłumaczy Polk - wiem, że nie mogę spóźnić się z przyjściem, bo zmuszam wtedy partnerów do improwizacji.

Na wszelki wypadek aktorzy mają w zanad­rzu tzw. sceny harmonijkowe, którymi wypeł­niają czas oczekiwania na spóźniającego się partnera. Nazywają to haftowaniem. Daria Trafankowska: - Gdy ktoś mi się spóźnia, haftuję własnym tekstem i już. Nie widzę w tym pro­blemu.

W kłopotliwej sytuacji znalazła się dopiero wtedy, gdy Marek Walczewski przyszedł za wcześnie i zgodnie z tekstem powiedział: "Wy­noś się". Emilia właśnie za parawanem ubierała się w elegancką suknię otrzymaną w podarun­ku od Tamary.

- Co miałam robić? Wyszłam w majtkach trzymając w garści suknię. Zaczęłam się gorącz­kowo ubierać na korytarzu prosząc widzów o pomoc, nie mogliśmy znaleźć przodu sukie­nki, trzęsły mi się ręce, bo już za chwilę miała być scena strzelania, przy której musiałam być, popędziłam więc na dół bez sukni, szczęściem po drodze spotkałam Małgosię, która przytomnie zahartowała: "Emilko, dziecko, co ty tu robisz, pozwól, że pomogę ci się ubrać". Wszyscy są przygotowani, ze spektakl ten ciągle będzie przynosił jakieś niespodzianki i to się aktorom bardzo podoba.

- Nieoczekiwane sytuacje są najlepszym sprawdzianem roli - twierdzi Piotr Polk, który występując w roli oka i ucha samego Duce może te sytuacje piętrzyć zadając widzom pytania, kontrolując ich dokumenty. Na premierze za­atakował minister Izabellę Cywińską, która wprawdzie paszport miała w porządku, ale nie umiała odpowiedzieć na pytanie o datę, więc wyprowadzono ją z sali i zajmowano się nią tak długo, aż zza ściany wykrzyczała dzień, miesiąc oraz rok toczących się wydarzeń.

ELEMENT wciągania do akcji publiczno­ści jest stałym elementem spektaklu. "Proszę zapiąć mi ten zamek" - zwraca się do widza Aleksandra Kisielewska włożyw­szy suknię. Ale zdarzają się sytuacje, które wprawiają aktorów w lekkie zakłopotanie. W brutalną scenę między Darią Trafankowską a Piotrem Polkiem nieoczekiwanie wkroczył przypadkowo stojący widz, który silnym ramie­niem objął Emilię, a kiedy Finzi ją uderzył, zamierzał mu oddać. "Nie mieszaj się do tego - ostrzegła go Emilia - Finzi naprawdę jest zdolny do wszystkiego". W rycerskim obrońcy katowanej kobiety rozpoznano Jacka Różańs­kiego zawodowo śpiewającego "Życie to nie teatr".

Po premierze okazało się, że po publiczności można się spodziewać wszystkiego. Wiadomo już, że widz może: - zjeść pomarańcze, które grają, bo Finzi obiera je rzucając skórkami w twarz Emilii (Polk: -Zamarłem, kiedy zobaczyłem, że Dusia niesie pustą paterę, musieliśmy zagrać to zupeł­nie inaczej); - włączyć się do rozmowy, powiedzieć coś obraźliwego; - niepotrzebnie pospieszyć z pomocą i kiedy Tamara zwróci się do Emilii po francusku, a ta odpowie "Nie rozumiem", zaproponuje usłuż­nie: "Ja mogę pani przetłumaczyć"; - usiąść na krześle, na którym ma siedzieć aktor, zająć jego łóżko; zapytać "cichym" szeptem: tss..., proszę pana, a kto gra Defelice? - nie pójść za aktorem i ten będzie musiał grać do pustej ściany albo zjawić się tam, gdzie nie powinno go być.

Tego doświadczył już Karol Strasburger, któ­ry nieco wcześniej przyszedł do swojego pokoju spodziewając się, że będzie pusty, bo widzowie w tym czasie kończą kolację. Tymczasem w po­koju siedział samotny widz.

- Nie mogłem mu powiedzieć, wie pan, tro­chę poczekamy, bo ja gram dopiero za 10 minut. Musiałem grać dla niego. Na poczekaniu wymy­śliłem dla niego cały teatr.

Niespodzianek można się też spodziewać ze strony martwych przedmiotów. To będzie wali­zka, która nie chce się zamknąć albo włos z futra, który utknie w gardle. Piotr Polk najbar­dziej bał się pistoletu, z którego musi w końcowej scenie zastrzelić Karola Strasburgera. Zgodnie z wielopokoleniowym doświadczeniem aktorów spodziewał się, że pistolet kiedyś za­wiedzie. Omal nie stało się to na premierze: dopiero po którymś rozpaczliwym pociągnięciu za spust aktor zauważył, że pistolet jest nieodbezpieczony. Oddał strzał w ostatniej chwili, gdy Karol Strasburger gotów już był spadać ze schodów i uderzyć głową w marmurową balust­radę, by jakoś uprawdopodobnić swoją śmierć. Na wszelki wypadek więc Piotr Polk schował do kieszeni nóż. I stało, się. Na pierwszym popremierowym spektaklu pistolet nie wypalił. Finzi wyciągnął więc nóż i zabił Maria nożem. Niestety, nożem tym przypadkowo zranił się w nogę Krzysztof Majchrzak. Patrząc na zalane krwią jasne spodnie aktora nikt z widzów nie zorientował się, że tym razem w teatrze po­płynęła prawdziwa krew. Tym bardziej że aktor grał do końca. Powoli wszedł po schodach na górę, a potem jeszcze niósł na rękach zmarłą Luizę. Dopiero po spektaklu wezwano pogoto­wie. W rezultacie następne przedstawienia "Ta­mary" musiały zostać odwołane. "Tamara" niosąc ze sobą niespodziewane wy­darzenia zawsze będzie wymagała od aktorów pełnej mobilizacji. Nie ma mowy o rutynie. Ten spektakl za każdym razem będzie inny.

- Sam jestem ciekaw, jak będzie wyglądało setne przedstawienie - mówi Maciej Wojtyszko i codziennie przychodzi do teatru, by kontrolo­wać przebieg akcji, chociaż zaręcza, że nie jest w stanie ogarnąć całości.

WSZYSCY zaangażowani w przedsta­wienie zgodnie twierdzą, że nie ma wśród nich takiego mądrego, który by wiedział co w danej chwili w każdym pomiesz­czeniu się dzieje. Piotr Polk mówi: - Gram tak, jakbym miał klapki na oczach, poruszam się tylko po własnym torze, a inne postaci interesu­ją mnie tylko wtedy, gdy wchodzą ze mną w akcję. Karol Strasburger ma alibi: - Ja nie mam nawet prawa wiedzieć co dzieje się w willi, bo jako szofer nie we wszystkich pomieszcze­niach bywam.

Tym bardziej więc nie są w stanie ogarnąć całej akcji widzowie. Podobno już po obejrzeniu szóstego przedstawienia wszystkie wydarzenia w Il Vittoriale zaczynają się układać w sensow­ną całość. Czyli do sześciu razy sztuka. Pocie­szające, że zgodnie z międzynarodowymi regu­łami i w Teatrze "Studio" na każde kolejne przedstawienie otrzymuje się zniżki, siódmy spektakl widz już może właściwie oglądać za darmo. Podróżujących natomiast do Mediolanu, Meksyku, Buenos Aires, Nowego Jorku zainte­resuje może informacja, że zgodnie z obowiązu­jącą konwencją polski paszport na "Tamarę" upoważnia do zniżki na tamtejsze spektakle.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji