Tamara i Gabriele
Kiedy będąc przed rokiem w Stanach usłyszałem po raz pierwszy o "Tamarze", byłem, przyznaję, pełen wątpliwości: historia wizyty ekscentrycznej polsko-paryskiej malarki i lwicy salonowej w rezydencji sławnego podówczas, a dziś doszczętnie zapomnianego pisarza, zdobywcy Fiume i faszystowskiego herosa, która to wizyta (formalnie celem namalowania portretu) odbyła się przed osiemdziesięciu laty, nie wydawała mi się wydarzeniem elektryzującym, lub choćby godnym uwagi. Co prawda spektaklowi nadano niezwykłą formę symultanicznego seansu, z którego każdy widz może wybrać sobie to, co uważa za interesujące, co prawda połączono spektakl z superwerystyczną oprawą "prawdziwej" bytności w willi "Il Vittoriale degli Italiani" nad jeziorem Garda i udziałem w najprawdziwszej kolacji, ale - powtarzam - nie dopatrywałem się niczego atrakcyjnego w jakichś romansach sprzed lat między contessą de Lempicki a Gabrielem d'Annunzio, na domiar złego w romansach nie skonsumowanych!
Okazało się, że myliłem się, przynajmniej w części. "Tamara" mimo zawrotnych cen biletów, cieszy się od lat powodzeniem w Los Angeles i w Nowym Jorku, a trzecią metropolią, która pokusiła się o jej realizację, jest nie Londyn, nie Paryż, nie Rzym, lecz zabiedzona, mozolnie podnosząca się z socjalistycznego dna Warszawa roku 1990!
Sposób, w jaki dyrektor Teatru "Studio", Waldemar Dąbrowski, doprowadził do premiery "Tamary", należy do fenomenów ludzkiej przedsiębiorczości w warunkach, w jakich innym dyrektorom opadają ręce. Jest to najbardziej przekonywająca demonstracja możliwości, tkwiących w kapitalistycznej (in spe) rzeczywistości.
Od chwili wejścia do teatru uczestniczymy w przyjęciu u "komendanta" d'Annunzio. Faszystowska straż wizuje nasze bilety (przepraszam, paszporty), traktując nas jeśli nie brutalnie, to w każdym razie z surowością, cechującą faszystów. Paszport zawiera dokładne instrukcje, co nam wolno, a czego nie wolno, zaś złamanie regulaminu grozi karą (w czasie premiery za paszportowe wykroczenia zostali - co prawda tylko czasowo - wyprowadzeni z salonu pani Izabela Cywińska i pan Andrzej Wajda). Potem wita nas kamerdyner, ujawniając reguły gry: mamy trzymać się poszczególnych postaci (kogo kto woli), wędrując wraz z nimi po rezydencji maestra i uczestnicząc (co prawda tylko w roli widzów i słuchaczy) w szeregu spotkań, rozmów, stadiów przedpłcennych czy też scysji, połączonych z przebieraniem się i dokonywaniem innych, rutynowych czynności przez protagonistów sztuki.
Tu dodam, że panująca wśród dziesięciu przebywających w willi osób atmosfera jest gęsta, erotyzm przeplata się z polityką, koszmarny gospodarz poza intensywną kopulacją ze swym haremem, miotaniem się i zażywaniem narkotyków zaplątany jest w szereg straszliwych intryg, zaś obecność diabolicznie biseksualnej Tamary komplikuje jeszcze i tak już powikłaną sytuację.
Nabiegawszy się do syta po schodach i zajrzawszy do wszystkich wspaniałych pomieszczeń oraz spożywszy kolację (sałatka Holiday Inn, polędwica pieczona Czarnolas, sałata po polsku, sałatka po francusku z sosem vinaigrette, indyk pieczony po królewsku, sałatka mieszana, z sosem różowym, sałatka andaluzyjska z kaprami, a do tego oczywiście premierowa śmietanka, creme de creme świata kulturalnego stolicy) obrałem w drugim akcie taktykę usadowienia się w centralnym salonie, co może nie było najambitniejsze, lecz dawało szansę podziwiania pojawiających się co pewien czas na dłużej, względnie przebiegających tylko w pośpiechu aktorów, połączoną z zasłużonym wytchnieniem. Potem przeniosłem się na schody, gdzie pod koniec sztuki doszło do dramatycznych wydarzeń (strzelanina, trup, etc.) i skąd był już jeden krok do finalnej kawy z ptifurkami.
A więc raz jeszcze - uważam warszawską "Tamarę" za wydarzenie z kategorii cudów, z imponującą scenografią, sprawną reżyserią i godnym uznania aktorstwem. A to, że nie wszystko, co wydarzyło się w willi d'Annunzia jest dla mnie w pełni klarowne, obiecuję sobie uzupełnić w czasie kolejnych wizyt w Teatrze "Studio", gdzie, dla pełnego już wtajemniczenia, towarzyszyć zamierzam coraz to innym bohaterom. (Dodatkowy argument - kolejne wizyty stają się coraz tańsze, a przy piątej płaci się już tylko 50% ceny biletu, czyli złotych 60 tysięcy, co jednak nie znaczy, że przy dziesiątej wchodzi się za darmo).
Na zakończenie - dodatkowy powód wdzięczności dla dyrektora Dąbrowskiego: dzięki jego inicjatywie dowiedziałem się o rewelacyjnej polskiej malarce Tamarze Łempickiej i stałem właścicielem ślicznie wydanej publikacji na temat jej twórczości. Przy okazji spędziłem trzy godziny w niezwykłym otoczeniu, a skonsumowana tamże wykwintna kolacja wydała mi się czymś po stokroć ważniejszym od jej (contessy) skonsumowanych czy nie skonsumowanych romansów z najgłośniejszymi nawet kabotynami epoki.