W Wenecji
28.02. Wenecja jest miejscem fascynującym. Także, a może przede wszystkim dla tych, którzy interesują się muzyką. Vivaldi, Boc-cherini, Cimarosa, Albinoni tworzą obraz tego miasta jak gondolierzy. Tu właśnie wynaleziono muzyczny druk. Tu działało wiele teatrów operowych, a w najznakomitszym z nim, La Fenice, odbyły się prapremiery m.in. "Traviaty" i "Rigoletta" Verdiego czy "Żywotu rozpustnika" Strawińskiego. Ten ostatni - mimo że zmarł w Stanach - wspólnie z żoną leży tu pochowany na Isola di San Michele, obok Sergiusza Diagilewa. Kiedy zaś dojeżdża się do Wenecji pociągiem lub samochodem, to z daleka na Isola del Tronchetto widoczny jest namiot, PalaFenice, w którym występuje zespół spalonego Gran Teatro La Fenice. A w samym mieście zewsząd dobiega muzyka, w różnych salach i kościołach odbywa się codziennie przynajmniej kilka koncertów.
1.03. Pod koniec lutego w PalaFenice odbyła się premiera "Madama Butterfly" Pucciniego. Przedstawienie nie najlepsze ze względu na dyrygenta, Yuri Ahronovitcha, znanego przede wszystkim z sal koncertowych, w operze natomiast pracującego niezwykle rzadko. Stąd też pod jego batutą świetnie grająca orkiestra La Fenice nie partnerowała wspaniałemu zestawowi śpiewaków, lecz to oni - kiedy było ich rzeczywiście słychać - czasami jej towarzyszyli. Również problematyczna dla mnie była reżyseria Roberta Wilsona, którą wcześniej przygotował dla Paryża, następnie przeniósł ją w 1996 roku do Bolonii, a obecnie do Wenecji. Od strony plastycznej jest to przedstawienie niezwykle wysmakowane i tak piękne, że nawet najwybredniejszego krytyka musi zadowolić. I jej właśnie wszystko jest podporządkowane. Postaci poruszają się w dziwnych pozach, wykonując gesty, których nie sposób zrozumieć. Dramat Cio-Cio-San gdzieś się rozmywa. Artyści o czym innym śpiewają, a zupełnie co innego pokazują na scenie.
Nieudolną kopię tej reżyserii widziałem w Teatrze Wielkim w Warszawie, gdzie 29 maja 1999 roku odbyła się premiera "Madame Butterfly" w reżyserii Mariusza Trelińskiego, po raz pierwszy obcującego z wielkim dziełem operowym. Od Wilsona wziął on jeśli nie całość, to olbrzymie fragmenty. Tyle że u Wilsona - jeśli nawet nie zgadzamy się z jego odczytaniem "Madama Butterfly" - wszystko przeprowadzone jest konsekwentnie, czego o kopii Trelińskiego powiedzieć się nie da. W tym procederze rozpowszechnionym na naszych scenach (również w balecie) jest coś bardzo irytującego i smutnego. Kiedyś twórcy musieli terminować w mniejszych teatrach, nim dostąpili zaszczytu pracy na prestiżowych scenach. Kiedyś dyrektorzy teatru byli obeznani nie tylko z tym, co dzieje się na świecie, ale również wiedzieli, kto i co potrafi. Dziś to wszystko nie ma żadnego znaczenia. Takich mamy dyrektorów w Polsce i takich realizatorów, a efekty są takie, jak wyżej.
3.03. Na początku 1996 roku zespół Gran Teatro LaFenice przyjechał do Warszawy, kiedy 29 stycznia w ich siedzibie wybuchł pożar. Doszczętnie strawił jeden z najpiękniejszych budynków teatralnych nie tylko Włoch, ale i całego świata. Decyzja o jego odbudowie - tak jak po pożarze w 1836 roku - w oryginalnym kształcie zapadła błyskawicznie. Od tego czasu kilkakrotnie zmieniano termin otwarcia gmachu. Najbliższy to luty 2002 roku. Budynek - a raczej resztki, które po pożarze ocalały (neoklasyczna fasada z 1792 roku i częściowo zewnętrzne ściany) - otacza rusztowanie zasłonięte plastikowymi płachtami. Kiedy zajrzeć do środka, okazuje się, iż nadal jest puste i niewiele zrobiono przez minione lata. Zachodziłem tam kilkakrotnie i za każdym razem na budowie kręciło się kilku zagubionych pracowników. Niemniej władze Wenecji zapewniają, że teatr będzie gotowy w terminie. Mieszkańcy mówią, że jeśli uda się to za dwa--trzy lata, będzie to wielki cud. Też tak sądzę.