Artykuły

Nierozłączne

- Sukces nie jest ustalony raz na zawsze. Walczymy o każdy dzień w naszych teatrach. O spokoju i rozluźnieniu z powodu sukcesu nie ma mowy. Boimy się po prostu o przyszłość. Boimy się naszych repertuarowych i realizacyjnych pomyłek, wydarzeń losowych czy gorszych momentów - mówi KRYSTYNA JANDA, dyrektorka Teatru Polonia w Warszawie.

Krystyna Janda i Maria Seweryn niezwykle szczerze o swoich relacjach i pracy w rozmowie z Elżbietą Pawełek.

- Za miesiąc premiera. Niedawno na afisz weszła "Miłość blondynki" w Och-Teatrze. Za chwilę w Teatrze Polonia zobaczymy "Medeę".

Krystyna Janda: I już możemy zapowiedzieć "One mąż show" Szymona Majewskiego w Och-Teatrze, premiera w czerwcu.

- Budzi się Pani czasem przerażona, że nie uciągnie kolejnego spektaklu?

Krystyna: Spektaklu? Nie. Takiego życia? Też nie. Nie czuję się wypalona, czasem zmęczona czy rozżalona z bezsilności. Ale na razie to wszystko ma sens, jesteśmy zgranym zespołem w obu teatrach. Nauczyliśmy się razem działać i wiemy, o co nam chodzi. Nie czuję się przede wszystkim osamotniona.

- Aktor, bez względu na wszystko, musi grać. Bilety sprzedane, publiczność czeka...

Krystyna: Tak, to prawda. Zresztą praca, granie jest najlepszym lekarstwem na wszystko.

- W dniu śmierci męża zagrała Pani spektakl. Żadnej taryfy ulgowej?

Krystyna: Mogłam odwołać, wszyscy by zrozumieli. Ale nawet do głowy mi to nie przyszło. Zresztą byłam w szoku, działałam instynktownie. Nic nie pamiętam z tego wieczoru, jak zresztą z wielu wieczorów późniejszych, działałam jak automat. A odwołanie spektaklu w każdej sytuacji uważam za ostateczność. Jak mówili starzy mistrzowie z mojej młodości, aktor odwołuje spektakl tylko w jednym wypadku - kiedy umiera. Ale wracając, praca to najlepsze lekarstwo, nawet na rozpacz.

- A pamięta Pani, jak Marysia powiedziała, że chce zostać aktorką? Nie była Pani tym zachwycona?

Krystyna: Nie tyle, że nie byłam zachwycona, co się o nią bałam. Pracowałam już wiele lat w zawodzie i wiedziałam, jak potrafi być okrutny. I jak okrutny bywa świat sztuki, środowisko, niezależnie od tego, czy ma się talent, czy nie. Wiedziałam, że Marysia będzie miała kłopoty, dopóki nie udowodni, że jest coś warta. Zresztą jak wszystkie dzieci znanych rodziców.

Maria Seweryn: Jako bardzo młoda osoba nie bardzo wiedziałam, co mnie czeka. Zagrałam w filmie jako licealistka i zachorowałam od razu na tę "chorobę", jaką jest aktorstwo. Na szczęście mama nie wywierała na mnie nacisku, nie ingerowała. Zostałam wychowana "partnersko" i dość wcześnie wszystkie decyzje mnie dotyczące podejmowałam sama, począwszy od tego, do jakiej szkoły chcę iść czy jakiego języka chcę się uczyć.

- Mogła Pani podglądać mamę, grając z nią w filmie "Matka swojej matki" i w "Opowiadaniach zebranych". Ale na scenie jesteście kompletnie różne.

Krystyna: Jesteśmy różnymi ludźmi, różnymi kobietami, wyrazistymi, o silnych osobowościach. Z innymi doświadczeniami i z innych pokoleń. Między nami jest 22 lata różnicy. W tym czasie zmieniło się wiele, także stylistyka, sposób myślenia, obyczajowość. Patrzenie na ten zawód i publiczność. Inaczej mówi się o uczuciach. Odebrałyśmy inne wykształcenie. Ja jestem typowym dzieckiem PRL-u, wychowanym przez rodzinę i szkołę. Wpajali mi pozytywizm socjalistyczny, ideały małej stabilizacji, karmili filmami wojennymi i zabraniali wielu rzeczy. Już w liceum zrozumiałam, w jakim kraju i systemie żyję. Że istnieje świat inny, bez cenzury, inna literatura. Przeczytałam Gombrowicza, Sołżenicyna, Miłosza, których wydawała wtedy tylko "Kultura" paryska. A Marysia od urodzenia podróżowała. Mieszkała we Francji, kiedy tam pracowałam, poszła tam do szkoły, a potem uczyła się w szkole w Berlinie. W rezultacie ma maturę francuską i jest obywatelką świata. Mówiła od dziecka w kilku językach. Żyła w innym świecie...

- Ale nie zaczęła od razu od słynnego Theatre de la Comedie-Francaise, tylko od teatrów offowych?

Maria: Rzeczywiście, z początku miałam rogatą duszę i wielką potrzebę buntu. Związałam się więc ze środowiskiem artystycznym, które eksperymentowało. Było w opozycji do mainstreamu i całego świata. Dobrze się w nim czułam i wtedy naprawdę pokochałam teatr robiony za wszelką cenę, w złych warunkach, czasem gdzieś na końcu Polski. Kiedy mama zaproponowała mi prowadzenie Och-Teatru, ucieszyłam się. Pomyślałam, że moje doświadczenie po trudnej drodze, jaką przeszłam, może się przydać w głębokiej wodzie, do której wchodziliśmy.

A z Polski nie chciałam wyjeżdżać. Skończyłam studia w 1998 roku i wydawało mi się, że trafiam na najciekawszy moment przemian w kraju. Chciałam w tym uczestniczyć.

Krystyna: Ale od początku byłyśmy w tym przedsięwzięciu razem. Razem założyliśmy we trójkę Fundację - ja z mężem i Marysia. Przez pierwsze cztery lata Marysia pracowała w Teatrze Polonia, grała, ale także siedziała w kasie, w sekretariacie, pomagała i w organizacji, i za kulisami. To była dla niej wielka szkolą. Kiedy zapadła decyzja stworzenia drugiego teatru w ramach Fundacji, byłam pewna, że jest gotowa. Bo kto, jeśli nie ona, ma walczyć z tą materią?

- Ze swoim talentem, inteligencją i znajomością języków zapewne mogłaby zagrać niejedną rolę w Hollywood...

Krystyna: Tylko trzeba jeszcze tego chcieć, mieć takie ambicje. A Marysię od początku interesowało coś innego. Poza tym wspólna decyzja o stworzeniu Fundacji była świadoma, nakładała odpowiedzialność. A tak na marginesie, nie znam polskiej aktorki szczęśliwej w Ameryce.

Maria: Ale ja mam poczucie absolutnego rozwoju artystycznego w tym miejscu. Każda rola, która mi się przytrafia lub którą wybieram, mnie wzbogaca. Pokonywanie trudności satysfakcjonuje. Poza tym panuje w naszych teatrach prawdziwa wolność artystyczna.

- Jak to jest pracować pod skrzydłami własnej matki? Kim teraz jest dla Pani - mamą, szefową, nauczycielką?

Maria: Jest wszystkim naraz. Wciąż dużo się od niej uczę. Pracujemy ze sobą od dziewięciu lat codziennie, dzwonimy do siebie po dziesięć razy każdego dnia, w pewnym sensie jesteśmy cały czas razem. Jedynie razem nie wyjeżdżamy na wakacje, bo ktoś musi być w teatrze. Myślę, że wypracowałyśmy sobie z mamą bardzo dobrą relację. Poza tym obie postawiłyśmy wszystko na jedną kartę.

- A jak ścierają się różrte wizje artystyczne? Są kłótnie, trzaskanie drzwiami, tupanie nogami?

Maria: Na to jestem zbyt dojrzała, za dużo już wiem. Wydaje mi się, że wszyscy dziennikarze, którzy ze mną rozmawiają, myślą, że jestem wciąż 17-latką. To trochę irytujące. Na szczęście z mamą mamy ten sam gust artystyczny, a jeżeli już spieramy się, to wyłącznie o detale.

- Prowadzicie dwie sceny. Czujecie się kobietami sukcesu?

Krystyna: Tak się mówi. W tej chwili to bardzo duże przedsiębiorstwo. To przede wszystkim odpowiedzialność.

Maria: Znam wartość powiedzenia "jest dobrze". Jest okupione ciężką pracą. Ryzykiem i stresem. Ale wspaniale, że daje dobre owoce.

- Zaczęło się w obu teatrach od remontu i to Marysia prowadziła najpierw remont Och-Teatru, wynosząc na plecach tony kurzu. Dość nietypowa rola dla delikatnej kobiety...

Krystyna: Nie jesteśmy delikatnymi kobietami. Zresztą kobiety w naszej rodzinie nie są kruchymi, bezradnymi istotami.

Maria: Tak naprawdę to babcia jest źródłem energii. Jest niezwykłą osobą, bardzo niezależną. Krystyna: Nie znam lepszego człowieka, bardziej życzliwego.

- Powiedziała to Pani swojej mamie?

Krystyna: Przeczyta to w VIVIE! (śmiech). Nie prowadzimy tak "naiwnych" rozmów (śmiech). Życie jest świadectwem naszych uczuć i nie ma potrzeby wszystkiego mówić.

- Czy siłę można przekazać z pokolenia na pokolenie?

Maria: Nie, bo nie ma recepty na wychowanie dzieci. Najczęściej uczą się przez obserwację rodziców. I albo są w kontrze do tego, co widzą, albo to aprobują. Nigdy nie buntowałam się aż tak, żeby na przykład uciekać z domu. W młodości zawsze miałam dużo wolności i swoje dzieci wychowuję podobnie. Bardzo szanuję ich wybory. A na pytanie, co u nich, zawsze odpowiadam: "Dziękuję, dobrze sobie radzą, kiedy ja pracuję". Gram ponad 20 razy w miesiącu, schodzę ze sceny o dziesiątej wieczorem. Nie jest im łatwo, muszą być bardzo samodzielne.

- Wychowuje Pani córki sama?

Maria: Tak, nawet zrezygnowałyśmy z opiekunki, bo Lena i Jadzia są już na tyle duże, że mogą się bez niej obejść, a dzięki temu więcej czasu spędzamy razem. Jedna ma kłopoty ze wstawaniem, więc muszę się budzić codziennie po szóstej. Potem szykuję śniadanie, odwożę Jadzię do szkoły i zjawiam się tu, w Och-Teatrze. Potem cały dzień sprawy domowe przeplatają się ze sprawami i problemami fundacyjnymi. I tak do dwunastej w nocy.

Krystyna: Od lat podziwiam Marysię, że daje sobie sama z tym wszystkim radę. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji. Moje dzieci wychowała moja mama, zawsze była gosposia, rodzina, no i mąż... Mieszkaliśmy z moimi rodzicami. Marysia jest z dziećmi najczęściej sama.

Maria: Ale ja naprawdę lubię i radzę sobie z takim życiem. Naprawdę lubię wstać rano, obudzić moje dzieci, rozmawiać w drodze do szkoły. To są najprzyjemniejsze i najprostsze chwile dnia.

- Krystyna Janda rozpieszcza swoje wnuczki?

Krystyna: Zależy, co ktoś rozumie pod słowem "rozpieszcza". Myślę, że nie rozpieszczam ani siebie, ani nikogo.

Maria: Mama jest bardzo zajęta, więc nie ma czasu na spotkania i chodzenie z dziećmi do parku. Ale dla moich córek jest dużym autorytetem. Liczą się z nią, pytają, co babcia sądzi na jakiś temat. Nie trzeba być ze sobą cały czas, żeby być blisko siebie.

- Ale kiedy Pani rodziła Lenę, mama natychmiast zjawiła się w szpitalu.

Maria: W dodatku w sukni XVIII-wiecznej, w kostiumie, bo przyjechała prosto z planu.

Krystyna: Tak strasznie przeżyłam swój poród, że jak usłyszałam, że Marysia rodzi, tak jak stałam, pojechałam do szpitala. I weszłam na tę salę, żeby ją zawiadomić, że to będzie bolało i będzie bardzo długo trwało, ale trudno... Nie byłam w tym momencie wielką pomocą ani ulgą.

- Zdenerwowana matka to dodatkowy stres?

Krystyna: Marysia do dziś się z tego śmieje i często opowiada o moim wkroczeniu do sali porodowej. Wygonili mnie. Ale nadzwyczaj szybko i szczęśliwie poszło. Po dwóch godzinach zadzwoniła, że już po wszystkim. Bałam się o nią. Pamiętam, że kiedy ją urodziłam, leżałam w nocy w szpitalu i myślałam: Skończyło się... teraz będzie inne życie. Koniec beztroski. Poczułam się nagle dorosłym człowiekiem. Nawet przez jakiś czas sądziłam, że już nie będę grała. Ale jakoś wtedy specjalnie mi na tym nie zależało (śmiech).

- Część aktorek obnosi się dziś z ciążą, traktując ją jako element autopromocji.

Krystyna: Pani mówi o celebrytach. Celebryci są od słowa "celebrować", co znaczy robić coś w przesadny sposób.

- A Panie nie czują się celebrytkami?

Krystyna: Chyba nie. I nie robimy nic, żeby nimi być. Oczywiście decydując się na ten zawód, godzimy się na to, że przestajemy być osobami prywatnymi. Ale jest to wliczone w koszty. Kontakty z mediami i "noszenie się w mediach" to część naszego zawodu. Przyzwyczaiłyśmy się.

- Nawet do tego, że jak wychodzi Pani na ulicę, jest natychmiast rozpoznawana?

Krystyna: Ale ja nie wychodzę na ulicę (śmiech). Rzadko. Jeżdżę samochodem. Nie chodzę na premiery, do restauracji i nie bywam na imprezach publicznych, na których nie mam obowiązku być. A poza wszystkim trzeba mieć dużo czasu, żeby w tym wszystkim uczestniczyć. Ja go nie mam. Tam, gdzie bywam, na wsi, w Milanówku, żyję sobie swobodnie. Nikt na mnie nie zwraca uwagi.

- Czuje się Pani gwiazdą?

Krystyna: Czuję się gwiazdą, ale wypracowałam sobie taką pozycję. A gwiazda dla mnie nie znaczy nic więcej, jak możliwość decydowania o tym, co się robi i jak. Nie ma od tego rzeczy ważniejszej.

- Robi Pani to, co kocha?

Krystyna: I z tego się utrzymuję. To luksus.

- Magda Umer, Pani przyjaciółka, żartuje, że jak Krysia wychodzi na scenę, to nogi jej drżą z rozkoszy, podczas gdy innym drżą ze strachu.

Krystyna: Magda, mistrzyni efektownych sformułowań. Choć może coś w tym jest. Lubię grać. Sprawia mi to przyjemność i satysfakcję. Granie jest prostsze i bezpieczniejsze niż życie. To życie, które rozumiem.

Ile było tych ról - 100 czy więcej?

Krystyna: Filmowych, teatralnych, telewizyjnych - razem dużo więcej.

- Licząc od Agnieszki w "Człowieku z marmuru" do "Danuty W." w Polonii, to długa droga. Zawsze wybierała Pani role silnych kobiet, podobnych sobie?

Krystyna: Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Bo czy Boska, Florence Foster Jenkins, jest silna? Czy Elżbieta w "Granicy" i matka w "Kochankach mojej mamy" są silne? Czy Fedra, Medea lub Elżbieta ze spektaklu "Biała bluzka" to silne kobiety? Nie wiem.

- A gdyby trzeba było się oszpecić do roli, to Pani by się poświęciła?

Krystyna: Jeślibym uznała, że to słuszne artystycznie, tak. W "Boskiej!" gram z wielką pupą z gąbki, bo tak jest dobrze. Ale niczego nierozsądnego nie robię dla żadnej roli.

- Czyli jak śpi Pani cztery godziny, to wystarcza?

Krystyna: Tak, co więcej, to zupełnie normalne (śmiech).

- O której Pani wstaje?

Krystyna: Wszyscy wciąż mnie o to pytają. Czy nie za dużo pracuję? Czy nie za mato śpię? Banda "leni i śpiochów"! Liczą na to, że jestem nienormalna, bo to wtedy ich usprawiedliwia (śmiech).

Maria: Woody Allen odpowiada na to pytanie dokładnie tak samo: "Dlaczego wszyscy mnie o to pytają? Tak lubię pracować, proszę mnie z mojej rutyny nie wytrącać".

Krystyna: A po co spać, kiedy życie jest tak interesujące?!

- Pracoholizm jest chorobą.

Krystyna: Więc już jest diagnoza? Jeśli to choroba, to daje bardzo interesujące życie.

Maria: A ja nie śpię tylko wtedy, kiedy się stresuję. Ale zdarza mi się to coraz rzadziej.

Krystyna: Marysia jest świetnie zorganizowaną osobą, bardziej niż ja.

- Czyli dzwoni do Pani i mówi: "Mamo, znów zapomniałaś...".

Maria: Nigdy nie zadzwoniłabym do mamy, żeby ją upominać. Ale nawzajem o różnych rzeczach sobie przypominamy, że ktoś ma urodziny czy imieniny. Jesteśmy zżyci jako rodzina. Pomagamy sobie.

Krystyna: I wszyscy jesteśmy niepoprawnymi optymistami. Śmiejemy się często i uwielbiamy to. W naszej rodzinie nikt nigdy nie miał depresji. Byliśmy smutni, przeżywaliśmy rozpacz, tragedie, załamania, ale natychmiast ruszaliśmy do działania. Cechuje też nas wielka autoironia. Z niczego tak się nie lubimy śmiać, jak z siebie. Celebrujemy opowieści nie o naszych sukcesach, ale o wpadkach i kompromitujących historiach.

- A jako zapracowane kobiety nie chciałyście odpocząć gdzieś pod palmami?

Maria: Ależ my odpoczywamy! I po dwóch tygodniach urlopu z dziką radością znów wchodzę do teatru.

Krystyna: Mamy na głowie Fundację. Odpowiadamy za wielu zatrudnionych tu ludzi. Każdy nasz nietrafny wybór wpływa na ich życie. Mamy dwa tygodnie urlopu latem i staramy się przez moment odpocząć zimą. Tyle. Ale pod jakie palmy? Umarłabym pod nimi z nerwów, że jak coś będzie źle, to nie zdążę dojechać.

- Ile trzeba w miesiącu zarobić, żeby to dało się uciągnąć?

Krystyna: Uciągnąć? Miło powiedziane przy naszym sukcesie. Żebyśmy mogli istnieć i utrzymać dwa teatry i finansować nowe spektakle, musimy zarobić minimum milion miesięcznie.

Maria: Na pani nie zrobiło to wrażenia (śmiech).

- Ależ zrobiło, tylko próbuję odnieść to do tego, co przeczytałam, że w jeden wieczór musicie zarobić 16 tysięcy złotych.

Krystyna: Mamy 460 tysięcy kosztów stałych dla obu teatrów i około 500 tysięcy kosztów artystycznych, kiedy gramy około 80 razy w miesiącu na wszystkich scenach. To proste. Przeciętna zaś produkcja nowego spektaklu pochłania od 150 do 400 tysięcy. Z tych kosztów wynikają ceny biletów, a w obu teatrach jest 700 miejsc do sprzedania. Mamy teraz 10 spektakli hitów, które zarabiają, i 20, do których dokładamy, ale je gramy. Dla honoru domu, bo są wartościowe. To nie jest sprzedaż marchewki ani przedsiębiorstwo nastawione na zysk. To jest Fundacja, a nie prywatne teatry, choć tak je wszyscy nazywają. My obie z Marysią zarabiamy tu jako aktorki, prowadzące sceny i kiedy reżyserujemy.

Maria: Zwracam uwagę, żeby nie nazywać nas teatrem prywatnym, bo tak nie jest. W prywatnym zysk właściciel wkłada do kieszeni i jedzie, jak pani mówi, "pod palmy". A my przeznaczamy go na produkcję nowych spektakli. Przed nami są kolejne wakacje, podczas których nie tylko będziemy grali na obu scenach, ale również na placu Konstytucji i pod Och-Teatrem, dzięki pomocy Ministerstwa Kultury i Sztuki, całkowicie za darmo. Fundacja ma wśród celów statutowych, oprócz prowadzenia teatrów, propagowanie sztuki i edukację kulturalną.

- Niektórzy mówią, że Janda wszystko w życiu osiągnęła własnym uporem.

Maria: Myślę, że konsekwencją, a nie uporem.

- A czytacie o sobie wpisy w Internecie?

Krystyna: Czytamy na naszych stronach, naszych Facebookach i na wszystkich stronach i portalach dotyczących naszych teatrów i działalności. To nasz obowiązek. Ale komentarzy na tematy prywatne nie czytamy. Aby się podobać wszystkim, trzeba śpiewać w chórze, a my zawsze byłyśmy solistkami z natury.

Maria: Więcej, kiedy po dwóch zdaniach recenzji czujemy, że to złośliwe, a nie merytoryczne, to nie czytamy. Albo nie czytamy recenzentów od początku negatywnie do nas nastawionych. Nasz sukces godzi w zasiedziałe podwaliny systemu teatralnego, to kłopot. Powinno być więcej takich jak my. Działających w strukturze pozapaństwowej.

Krystyna: W gruncie rzeczy krytyka umarła. Prawdziwa krytyka, opiniotwórcza, orientująca społeczeństwo w życiu kulturalnym. Jest kolesiostwo i obrona jakiejś enigmatycznej twierdzy. Zresztą publiczność ma swoje rozeznanie i gust. A recenzje szeptane mają i tak największą siłę. My musimy mieć publiczność, bo bez niej przestaniemy istnieć. Oczywiście nie za wszelka ceną. Ale ludzie także cenią to, że proponujemy im rzeczy trudne w odbiorze.

- Czujecie się kochane przez publiczność?

Krystyna: Uważam, że za często mówimy "kocham". W ogóle nie używałabym takich słów, jak "kocham" czy "miłość". Staramy się robić dobry teatr dla ludzi. I tym samym nie rozczarować. Na tym nam zależy.

Maria: Nie odważyłabym się powiedzieć, że widzowie nas kochają, tylko że doceniają naszą pracę. I jeśli tu wracają, to tylko dlatego, że nie są zawiedzeni. Czują się tu najważniejsi.

Krystyna: A tak naprawdę piszą do nas listy, że chodzą na wszystko. Z zasady, bo mają zaufanie, że to nie będzie stracony wieczór.

- O czymś jeszcze marzycie, bo wydaje się, że wszystko już Wam się spełniło?

Krystyna: Sukces nie jest ustalony raz na zawsze. Walczymy o każdy dzień w naszych teatrach. O spokoju i rozluźnieniu z powodu sukcesu nie ma mowy. Boimy się po prostu o przyszłość. Boimy się naszych repertuarowych i realizacyjnych pomyłek, wydarzeń losowych czy gorszych momentów. Nie mamy marginesu finansowego, wciąż działamy na granicy ryzyka.

- Można żyć w takim stresie, balansując niebezpiecznie na wiszącej linie?

Maria: Można, ale mamy talent (śmiech). A poza tym nasze zaangażowanie daje efekty. Jak się robi to, co się lubi, to każde wyjście na scenę jest na 100 procent.

Krystyna: Jak się powiedziało "A", trzeba teraz mówić cały alfabet. Z oczami szeroko otwartymi, wyostrzonym słuchem i czułymi nerwami iść do przodu. Ale tu tyle radości, tyle przyjaźni, tyle emocji, człowieczeństwa, kreacji i ciekawego życia. Warto.

- Wyobraża sobie Pani, co będzie robiła na emeryturze?

Krystyna: Ależ jestem już na emeryturze.

- Mówię o sytuacji, kiedy już nie trzeba pracować.

Krystyna: Ja nie muszę pracować, ale mam nadzieję, że spokojnie umrę, pracując.

Maria: Mama mówiła kiedyś, że na starość będzie popijała alkohol i malowała obrazy.

Krystyna: Tak, ale wtedy pracowałam w państwowym teatrze.

- Myślą Panie czasem o przemijaniu?

Krystyna: Nieustannie nawet. "Ty miniesz, ja minę, miniemy...", jak pisała Halina Poswiatowska. Kiedy umiera ktoś bliski, potem myśli się o tym każdego dnia. Że dzisiaj kolej na mnie lub został jeszcze tylko jeden dzień. Bo bardzo łatwo się umiera.

Maria: A ja myślę, że przed nami jest jeszcze wiele wspaniałych lat i niezwykłych premier. Wchodząc tu, mam absolutne poczucie sensu, więc chyba jest nieźle.

Krystyna: Ale sztuka zrobiła się ciemna, nieprzyjemna, ludzie stali się sobie wilkami, trudniej żyć wśród innych. Takich podziałów i polaryzaqi poglądów i emocji nie spodziewałam się. Agresja jest wszędzie.

- To przed Jandą nie klęczą?

Krystyna: To nie jest przeciwko mnie skierowane. Obserwuję ludzi rozczarowanych, rozgoryczonych i agresywnych. I to jest bolesne. Wydaje mi się, że jest niespotykana ilość żalu, nienawiści dookoła.

- A Pani wszystkich lubi?

Krystyna: Nie, ale nie zakładam, że ludzie dookoła mają złe intencje. Nie wierzę w spiskowe teorie ani dziejów, ani między ludźmi.

- Czy sztuka może zmienić ludzi?

Krystyna: Oczywiście, tylko najpierw niech przyjdą do tej sztuki. Do teatru. Musi być kolejna dobra premiera.

Maria: Pracujemy dla ludzi, a nie zastanawiamy się, czy oni są dobrzy, czy źli.

Krystyna: Jeszcze w czasach socjalizmu, kiedy byłam bardzo młoda, wydawało mi się, że ci, co nas cenzurują, nie chodzą do teatru i są generalnie źli. Myślałam, że sztuki potrzebują tylko nasi (śmiech).

- A kogo chciałybyście widzieć w swoich teatrach?

Maria: Absolutnie wszystkich. Serdecznie zapraszamy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji