"Balladyna"
Rok jubileuszowy Sceny Narodowej uczcił Teatr Polski wystawieniem "Balladyny", ulubionego dziecięcia poety, jego "faworytki", jak zwał ją Słowacki w listach do matki i do przyjaciół. Króluje więc nam znowu piękna Balladyna, "a piorun, który spadł na jej chwilowe panowanie", błyska co wieczór w teatrze, roztaczając nad głowami słuchaczy "lekkie, tęczowe i ariostyczne obłoki" poezji.
Najczęściej niegdyś grywane na naszych scenach dzieło Słowackiego jest dziś bodaj jednym z najtrudniejszych do teatralnej interpretacji. Oczywiście, takiej interpretacji, która by potrafiła wyrwać je nareszcie z zakorzenionej tradycji szekspirowskich konwencji inscenizacyjnych i ukazać jego niezwykłą i świetną oryginalność. Powiązania fabularne "Balladyny" z "Królem Learem", "Makbetem" i "Snem nocy letniej" - zbyt jawne, by można je było traktować jako rzecz niezamierzoną przez poetę - zaciążyły przecież już od pierwszych premier dziewiętnastowiecznych nad wyobraźnią reżyserów, aktorów i widzów, przesłaniając indywidualny charakter formy i stylistyki utworu. W przeciwieństwie do świata muzyki, gdzie wariacje (byle dobre!) na cudze tematy osiągają bez oporów byt samodzielny - teatr okazał się w tych sprawach bardzo dogmatyczny i Słowackiemu w jego wariacjach na tematy z Szekspira każdy spektakl w jakiś sposób Szekspira wypominał. Na szczęście, w nowych badaniach literackich zaczyna teraz dominować nie szekspirowski, lecz ariostyczny klimat "Balladyny", jesteśmy już więc na drodze do uznania intencji własnych poety, określonych przezeń bardzo wyraźnie w liście dedykacyjnym do Krasińskiego i w korespondencji z osobami bliskimi. Jeżeli się zdoła uwolnić od praktyki szkolnych rozbiorów, a także od działających z dawien dawna sugestii teatralnych - uważna lektura tekstu dostarczy aż nadmiar wskazówek interpretacyjnych. Tragiczność "Ballady-ny", uwydatniana, nawet celebrowana na scenie, roztapia się przecież raz po raz w ironicznych kontrastach i dygresjach, w dowcipie anachronizmów i umowności, w zachwycającej wirtuozerii myśli, fantazji, formy i języka. Zbrodnie i trupy układają się w deseń ludowej ballady, są nierealne i nie straszą. Jedna tylko Alina pozostawia po sobie prawdziwy żal. Jakże tu inscenizować patetyczny dramat walki o władzę, storo jabłko królewskie jest z bańki mydlanej, berło z wierzbowego patyka, legendarna korona Popielów ląduje na głowie błazna, a żartobliwy morał z Epilogu poucza nas, "że gałązka laurowa lepsza od korony"?
Nie inaczej ma się sprawa z okrucieństwami, nagromadzonymi przez poetę jakby umyślnie po to, by się wzajemnie neutralizowały. Gdy po zwycięstwie nad wojskami Kirkora Balladyna pyta, czy jej rozkaz wymordowania pokonanych wrogów został spełniony, Kostryn odpowiada:
"Pierwsi buntownicy
Już zgromadzeni pod maćkową gruszą..."
Prawda, jakie to niepatetyczne?
Reżyser przedstawienia "Balladyny" w Teatrze Polskim, Władysław Krzemiński spróbował zainscenizować ją przez pół serio, przez pół drwiąco, w blasku jej mieniących się nastrojów. Świadczy o tym włączenie do spektaklu ironicznego Epilogu, zatarcie granicy między światem realnym i światem fantastycznym, odpatetyzowanie postaci Pustelnika, bardzo dobre rozwiązanie roli swawolnych duszków, zastąpienie wszelkich realistycznych efektów dźwiękowych sugestywną muzyką Grażyny Bacewiczówny.
Zamiary reżysera pokrzyżowała jednak w znacznym stopniu część zespołu aktorskiego. Przede wszystkim Nina Andrycz, która rodzajem swej indywidualności ciąży zawsze ku postaciom głęboko tragicznym. Może zresztą i przypomnienie jej niedawno granej lady Makbet zaważyło na wrażeniu, w każdym razie jest to kreacja zdecydowanie szekspirowska. Całkowicie serio gra również Kirkora Maciej Maciejewski. Dla odmiany - całkowicie drwiąco potraktowała rolę Goplany Jolanta Hanisz, gubiąc jej subtelną poetyckość i prześliczny wiersz.
Ogólną koncepcję reżyserską najtrafniej zrealizował Wacław Szklarski w roli Filona, tworząc niezawodną intuicją postać wymyśloną, literacką, a przy tym barwną i ujmującą. Bardzo pięknie, z wielką prostotą gra rolę Matki Seweryna Broniszówna, prostotą i delikatnym wdziękiem ujmuje również Alina w wykonaniu Alicji Pawlickiej. Urok lekkości i dowcipu wnoszą ze sobą na scenę Skierka Marii Ciesielskiej i Chochlik Marianny Gzowskiej, humor w dobrym, soczystym gatunku prezentuje Zygmunt Kęstowicz w roli Grabca. I jeszcze Władysław Hańcza - Pustelnik z romantycznej baśni, jakby lekko podrwiwający z samego siebie.
Baśniowa scenografia Urszuli Gogulskiej harmonizuje z poezją Słowackiego. Bo mimo wszystkich zastrzeżeń i mimo niejednolitości gry aktorskiej - jest to przecież święto najpiękniejszej poezji.