Artykuły

Ślązak z duszy i wyboru

Nie przypominam sobie, kiedy tak bardzo ucieszyłem się z sukcesu innego artysty jak podczas zeszłotygodniowej gali wręczenia nagród kończącej sopocki XIV Festiwal Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji Polskiej "Dwa Teatry" - pisze Ingmar Villqist w Gazecie Wyborczej - Katowice.

Siedziałem w ostatnim rzędzie w wielkiej sali konferencyjnej sopockiego Sheratona i patrzyłem, jak na scenie pojawiają się kolejno laureaci festiwalu. Wchodzili, przemawiali, schodzili. Oklaski, dowcipy, dowcipasy, fochy, radość tych, co coś dostali, blade lica pominiętych. Nie byłbym sobą, gdybym tu nie napisał, że i mnie trafiła się skromna, ale dla mnie ważna nagroda w postaci honorowego wyróżnienia jury słuchowisk radiowych za moje "Beztlenowce". Co prawda moje ego zaszlochało spazmatycznie (spodziewało się Bóg wie czego), ale dzielnie otarło łzy i grzecznie się przymknęło.

I wtedy oto nagle słyszę, jak prowadzący galę Artur Orzech zaczyna mówić: "Nagrodę za twórczą realizację telewizyjną spektaklu >>Piąta strona świata<< otrzymuje Leszek Ptaszyński!". Zazwyczaj jest tak, że jak ktoś odbiera nagrodę (choćbyśmy sobie nie wiem jak wmawiali, że tak nie jest), to czujemy ukłucie zazdrości. A wtedy, patrząc, jak Leszek Ptaszyński wśród oklasków (ja jodłowałem) podchodzi do mikrofonu i na tle projekcji morskich fal na ekranach zamykających scenę (trudno, żeby emitowano w Sopocie góry) odbiera nagrodę i za nią dziękuje, uznałem, że sprawiedliwość jednak jest na świecie. Nawet w Trójmieście.

Kto jak kto, ale Leszek Ptaszyński (ur. w 1960 roku w Dęblinie, mieszkający na Śląsku od 1972 roku, "Ślązak z wyboru i z duszy", jak sam o sobie mówi, absolwent WRiTV Uniwersytetu Śląskiego z 1985 roku, współzałożyciel Studia Form Telewizyjnych, od 1985 realizator obrazu i reżyser telewizyjny w TV Katowice) jest artystą, który zasłużył na niejedną taką nagrodę. Nie tylko za realizację filmową tego i wielu innych spektakli, ale za swoją postawę twórczą, którą cechuje niezwykłe w dzisiejszym świecie, pełne wyrozumiałości i delikatności autentyczne zaciekawienie działaniami innych artystów, którzy zawsze znajdowali w Leszku wymarzonego odbiorcę swoich dzieł. Staroświecko to zabrzmi, ale Ptaszyński po prostu kocha sztukę i innych artystów. Prawdziwy przyjaciel malarzy, kolekcjoner i koneser ich dzieł, znawca teatru, czyta spektakl jak mało kto, lubi teatr (co rzadkie u ludzi filmu), rozumie i szanuje aktorów. Może ten właśnie stosunek do sztuki powoduje, że alternatywne filmy dokumentalne, jakie realizuje od lat o sztuce artystów różnych dyscyplin, ukazują ich w tak fascynującym, bo prawdziwym świetle. Jego filmy o śląskich malarzach (m.in. Urbanowiczu, Szmitkem) otworzyły mi oczy na takie sekrety ich twórczości, jakich bym się nawet nie domyślał.

Ptaszyński to wybitny artysta obrazu filmowego i doprawdy osoba absolutnie wyjątkowa. Czasem sobie myślę, że to po prostu jakiś Anioł. Przysięgam. Wcale to nie śmieszne. No bo skąd ten jego spokój, uśmiech dla wszystkich, wewnętrzna harmonia, o której na próżno marzymy, szacunek i skupienie na innych, takt, niewiarygodna wręcz skromność, pracowitość nie dla własnej pychy, ale dla sztuki. Ale to brzmi, wiem. Jednak każdy, kto zna Leszka (a znają go na Śląsku wszyscy), wie, że tak jest. Jest taki trochę jak mnich, trochę mag, posiedzieć przy nim chwilę, a już od razu lepiej. Znamy się trzydzieści lat, wiele razem zrobiliśmy (pierwsze moje teksty w 1991 roku i wiele spektakli), a nigdy nie widziałem go zdenerwowanego, nigdy nie słyszałem, żeby źle o kimś mówił. Zazdroszczę mu, że jest taki, jaki jest. I rzeczywiście sposób, w jaki środkami filmowymi Ptaszyński opowiedział sceniczną wersję "5 strony świata", zachwycił festiwalowych widzów i jury. Wszedł z kamerą w świat powieści Kutza, przekroczył pancerną szybę między widownią a sceną, jakimś cudem otworzył tę historię dla telewizyjnego widza i obejrzeliśmy zupełnie nowy, inny wymiar Kutzowskiej przypowieści.

Niewiele dziś powstaje spektakli w Teatrze Telewizji takich, jakie znamy z przeszłości. Obecnie przeważają (na tym festiwalu też) rejestracje przedstawień scenicznych. A scena od zawsze skutecznie zamyka się przed dokumentacją fotograficzną spektakli, dawniejszą dokumentacją wideo czy dzisiejszymi rejestracjami. Spektakl robiony jest dla widza siedzącego w fotelu w ciemności, innymi środkami, nie da się tego tak po prostu zarejestrować, choćby nawet kamery krążyły wkoło, w górę, w dół plus cuda montażu i nie wiadomo co jeszcze. Scena to scena. Do oglądania oczami, sercem, duszą, marzeniami, wspomnieniami, z cukierkiem między zębami albo jadem na końcu języka. Zarejestrowany spektakl na ekranie wygląda po prostu INACZEJ, obco, chropowato, dziwacznie, jak zdechły kot, futerko nadal ma fajne, ale jakiś taki sztywny.

Teatr Telewizji, czyli autonomiczne (przepraszam za to straszne słowo, ale inne mi tu nie pasuje), kameralne dzieło filmowe, otwiera tekst dramaturgiczny, grę aktorów dla naszej wyobraźni, łącząc to, co najciekawsze scenicznie i filmowo. Rejestracja zamyka z hukiem te drzwi. Widziałem na festiwalu rejestrację spektaklu, który podziwiałem w teatrze. Jedno z drugim nie miało z sobą nic wspólnego. Z ewidentną szkodą dla pierwowzoru scenicznego. A teatr radiowy ma się coraz lepiej, nadal walczy o artystyczną autonomię (ups!), wyraźnie jednak adaptując w swą tradycyjną przestrzeń nowe zamysły narracyjne i nowinki technologiczne. Ale to już inna historia. Ważne, że Leszek Ptaszyński wrócił z Dwóch Teatrów z nagrodą i mogę mu na łamach katowickiej "Wyborczej" najserdeczniej pogratulować.

Na zdjęciu: "Piąta strona świata", Teatr Śląski, Katowice

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji